Tajemnice Paryża/Tom II/Rozdział LV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemnice Paryża |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Drukarnia Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Mystères de Paris |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Doktór Herbin, mężczyzna lat dojrzałych, miał fizjognomję przenikliwą zarazem pełną dobroci, a głos jego, zawsze harmonijny, nabierał niezwykłej słodyczy, gdy mówił do obłąkanych. Doktór był jednym z owych lekarzy, którzy najwcześniej w leczeniu chorób umysłowych użyli dobrego obchodzenia się z obłąkanymi zamiast strasznych sposobów przymusu, jakie dawniej były rozpowszechnione.
Doświadczenie przekonało, że dla obłąkanych odosobnienie jest równie zgubne, jak jest zbawienne dla zbrodniarzy.
— Myślałam, — rzekła pani George do doktora Herbin, — że nie zbłądzę, towarzysząc synowi memu i synowej, chociaż nie znam pana Morela. Położenie tego poczciwego człowieka tak mnie zajmuje, iż nie mogłam się oprzeć chęci być świadkiem chwili, gdy zupełnie wróci do rozumu.
— Chociaż, — odpowiedział doktór, — nie mogę ręczyć za skutek środka, którego użyć zamyślam, zawsze jednak spodziewam się, że widok córki i innych osób bliżej mu znajomych, wywrze najpomyślniejszy wpływ. Jeżeli się pani nie lęka widoku obłąkanych, przejdziemy kilka dziedzińców, aby dojść do jednej z zewnętrznych budowli, dokąd odesłałem Morela, bo dziś nie kazałem go prowadzić do folwarku, jak zwykle.
— Do folwarku? — spytała pani George, — proszę pana, alboż tu jest folwark?
— To dziwi panią i rzecz istotnie zdaje się dziwna. Tak jest, mamy folwark, którego płody są pomocą znaczną dla zakładu, a który uprawiają obłąkani.
Na znak dany przez doktora, furta się otworzyła. Z pięćdziesięciu mężczyzn, ubranych w jednakową odzież szarego koloru, przechadzało się, rozmawiało, albo siedziało w zamyśleniu, grzejąc się na słońcu. Były między nimi twarze, na których tylko wprawne oko dostrzegłoby pewne oznaki pomięszania. Obaczywszy doktora, wielka ich liczba cisnęła się koło niego, podając mu ręce z wyrazem zaufania i wdzięczności; on nawzajem powitał ich uprzejmie i po przyjacielsku. Niektórzy z nieszczęśliwych, zbyt oddaleni od doktora, aby go uścisnąć za rękę, zbliżyli się z niejaką obawą do gości dla powitania się z nimi.
— — Dzień dobry, przyjaciele moi, — mówił do nich Germain, podając im rękę z największą dobrocią.
— Proszę pana, — rzekła pani George pocichu do doktora, — czy to są warjaci?
— Tak jest, i z małym wyjątkiem najniebezpieczniejsi z całego zakładu.
Doktór wskazał człowieka silnej budowy ciała, czterdziestoletniego, mającego długie włosy, czoło szerokie, cerę żółtą, twarz myślącą. Zbliżył się on poważnie do doktora i rzekł mu z wyszukaną grzecznością, chociaż widoczne było, iż zadaje sobie gwałt, aby nie wybuchnąć gniewem.
— Panie doktorze, zdaje mi się, że raz przecie winna przyjść na mnie kolej bawić i wodzić ślepego; ośmielę się zrobić panu uwagę, iż popełniają największą niesprawiedliwość, pozbawiając go rozmowy ze mną i każąc mu słuchać bezsensownych bredni głupca, zupełnie obcego wszelkim pojęciom naukowym, gdy ja tymczasem wytłumaczyłbym mu układ świata i bieg ciał niebieskich...
— Nie myśl pani, — odezwał się doktór pocichu do pani George, — że mówi on bez sensu; często z niepojętą bystrością rozwiązuje najtrudniejsze zagadnienia geometrji i astronomji, lecz, niestety, padł ofiarą żądzy do nauk i dumy; zdaje mu się, iż zebrał sam jeden wszystkie wiadomości ludzkie i że zatrzymując go tu, pogrążamy ludzkość w najgłębszej ciemnocie. — A, zwracając się do warjata uczonego, doktór mu powiedział: — Rozkażę, aby twemu żądaniu stało się zadość.
— Ja względem nauki jestem tem, czem była arka Noego dla fizycznego świata, — wykrzyknął warjat, zgrzytając zębami i rzucając naokoło spojrzenie obłąkane.
— Wiem, kochany przyjacielu.
— Jesteście wrogami światła! — zawołał ściskając pięści. — Ale ja zgruchotam was, jak szkło, — dodał zagniewany.
— Ach, gaduła, ciągle mi przerywa, — rzekł doktór z uśmiechem, klepiąc go poufale po ramieniu. — Mogłoby się komu zdawać, że ja nie wiem, na jaki szacunek zasługujesz... No, pójdźmy do ślepca, zaprowadź mnie do niego.
— Wyznam panu, — szepnął Germain doktorowi Herbin, — że był moment, kiedy lękałem się wybuchnięcia paroksyzmu.
— Ach, panie, — odparł doktór — dawniej przy pierwszem groźnem przeczeniu, związaliby go, wybili, oblali zimną wodą, i tem dopiero nabawiliby go niewyleczalnej choroby; tymczasem, jak pan widzisz, że przy pewnem sposobie obchodzenia się, te nagłe wybuchy ustają równie szybko jak powstały.
— O jakimże on mówi ślepcu? czy i to jest osoba urojona? — spytała pani George.
— Bynajmniej; ale historja tego człowieka jest bardzo dziwna. Znaleźli go w jaskini łotrowskiej na Polach Elizejskich, był tam przykuty w podziemiu, a przy nim leżał trup kobiety, tak strasznie pokaleczony, że nie można go było zupełnie rozpoznać.
— Ach, to okropne! — rzekła pani George ze drżeniem.
— Patrz pani, to on.
Wszystkie osoby, towarzyszące pani George cofnęły się przerażone na widok Bakałarza, bo on to był. Nie będąc obłąkanym, udawał warjata i niemowę. Zamordował Puhaczkę nie w paroksyźmie szaleństwa, ale w napadzie gorączkowej wściekłości.
Po uwięzieniu w szynkowni na Połach Elizejskich, gdy ochłonął z chwilowego szału, przyszedł do siebie w jednej z cel więzienia Comciergerie.
Spodziewał się zatem pozostać na zawsze w Bicetre, jako warjat i niemowa. Tak jest, na zawsze, gdyż takie było wtedy jego życzenie, bo w samotnym lochu u Czerwonego Janka, gdy zostawał sam na sam ze wspomnieniami o swoich zbrodniach, zgryzoty sumienia ogarniały jego żelazną duszę.
Tak więc człowiek ten, w sile wieku, atletycznej budowy, człowiek, co bez wątpienia miał być jeszcze długie lata, zdrowy na umyśle, miał spędzić wszystkie dni swoje wśród obłąkanych, w zupełnej ciemnocie, inaczej, gdyby go odkryto, poszedłby na rusztowanie za nowe zbrodnie, albo zostałby skazany na wieczne więzienie wśród zbrodniarzy, którymi się tem więcej brzydził, im więcej żałował swych występków.
— O Boże, matko, — szepnął Germain matce — jakże ten ślepy zdaje się pogrążony w rozpaczy!
— Prawda, moje dziecię, — odpowie pani George — mimowolnie serce mi się ściska, widok ten boli mnie!
Ledwie pani George to wyrzekła, gdy Bakałarz zadrżał; twarz jego, pokrajana od szwów, zbladła, pod bliznami; podniósł żywo głowę i tak nagle odwrócił się w stronę, gdzie stała pani George, że ta krzyknęła ze strachu. Bakałarz poznał: był to głos żony, a ze słów jej domyślił się, że mówi z synem.
— Przyjacielu, — rzekł doktór do Bakałarza — jak się masz?
Bakałarz milczał.
— Czy nie słyszysz? — rzekł znowu doktór, uderzając go zlekka po ramieniu.
Bakałarz nie odpowiedział; spuścił głowę, po chwili z jego oczu ociemniałych spadła łza.
— Płacze, — rzekł doktór.
— Ach, jakiż to biedny człowiek!! — zawołał Germain rozrzewniony.
Bakałarz zadrżał; znowu słyszał głos syna, słyszał, że syn lituje się nad nim.
— Co cię tak zasmuca? — zapytał go znowu doktór.
Bakałarz nic nie odpowiadając, zakrywał ciągle twarz.
— Niczego się od niego nie dowiemy, — rzekł doktór.
— Pozwól pan, pocieszę go, — odezwał się uczony warjat. A biorąc za ramię obłąkanego młodzieńca, który bełkocąc klęczał przed Bakałarzem.
— Pójdź precz, ty, nudziarzu!
Doktór, spostrzegając przykre wrażenie, jakie ta scena sprawiła na pani George, — rzekł do niej:
— Zaraz będziemy u Morela i, jeżeli nadzieja moja ziści się, radość napełni duszę, na widok poczciwego człowieka przywróconego godnej żonie i godnej córce.
Doktór odszedł przewodnicząc innym.
Bakałarz, został sam z uczonym warjatem, który zaczął mu tłumaczyć bardzo wymownie bieg ciał niebieskich.
Ale Bakałarz go nie słuchał. Z głęboką rozpaczą myślał o tem, że nigdy nie usłyszy głosu żony, głosu syna. Nie mogąc wątpić o słusznem obrzydzeniu, jakie czuli dla niego, o nieszczęściu, wstydzie, strachu, w jakie pogrążyłoby ich wyjawianie jego nazwiska, wołałby raczej zostać skazanym na śmierć, niż przyznać się do nich. Jedna tylko, ostatnia zostawała mu pociecha, że choć na chwilę wzbudził jakąkolwiek litość w sercu syna. I mimowoli przypomniał sobie słowa, które mu powiedział Rudolf przed wymierzeniem strasznej kary: Zbrodniarzu, nadużyłeś swej siły, ja zniszczę twoją siłę. Dziś serce masz zamknięte dla skruchy, kiedyś będziesz płakał nad swemi ofiarami. Z człowieka zrobiłeś się dzikim zwierzem, nie szanowałeś nawet żony i dziecka, a kiedyś ostatnia twoja prośba do Boga będzie o to, abyś umarł przy żonie i synu.
— Przejdziemy teraz do budowli, w której znajduje się Morel, — rzekł doktór.