Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XLVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVII.
NĘDZA. — DŁUG.

Czytelnik zapewne nie zapomniał, że na poddaszu, w domu:na ulicy Temple, mieszkała nieszczęśliwa rodzina szlifierza drogich kamieni, Morela, zaprowadzimy czytelnika do biednego mieszkania. Piąta godzina rano. Na ulicy cisza głęboka, noc ciemna, zimno, deszcz pada. Kawałek świecy, zatknięty w rozczepione drewno, zaledwie oświeca małą izdebkę, ścieśnioną jeszcze do połowy pochyłością spuszczającego się dachu, świeca stoi na warsztacie szlifierza, a obok niej miga garść brylantów i drogich kamieni nadzwyczajnej wielkości i najpiękniejszego blasku. Morel szlifował prawdziwe brylanty, a nie fałszywe, jak mówił swoim sąsiadom i czemu oni zupełnie wierzyli. Dzięki tak niewinnemu zmyśleniu, mógł mieć u siebie brylanty, nie lękając się kradzieży. Tyle bogactwa, oddanego w ręce takiej nędzy, uwalnia nas od potrzeby wspominania o uczciwości Morela.
Morel siedzi na drewnianym stołku bez poręczy. Znużony pracą, zimnem i długą bezsennością, opuścił na stół siwą głowę, ubogie suknie ledwie osłaniają go od zimna, panującego w izbie.
Knot u świecy długi i czarny, znać szlifierz dość dawno zasnął, inni zaś mieszkańcy poddasza, a jest ich siedmiu, wcale nie śpią. Tak, w tej ciasnej izbie mieszka ośmioro ludzi. Pięcioro dzieci: najstarsze ma lat dwanaście, najmłodsze ledwie cztery, chora ich matka i osiemdziesięcioletnia babka, dotknięta pomieszaniem zmysłów.
Prócz ojca, zupełnie wycieńczanego pracą, nikt tu nie śpi, bo głód, zimno albo choroba spać nie dają. Wszyscy mają tylko jeden materac i jednę kołdrę, i te zajmuje babka, nie chcąc w zwierzęcym egoizmie z nikim łoża podzielić.
Przy głównej ścianie leży na ziemi ów materac, a na nim stara babka, cierpiąca na pomieszanie zmysłów. Krótko ostrzyżone siwe włosy nie zakrywają kształtów czaszki. Brwi ma gęste nad zapadłemi oczami; zmarszczki wychudłych policzków zbiegają się pod oczami i w kątach ust. Leży skulona, kolanami dotyka prawie brody i drży z zimna pod kołdrą zbyt szczupłą, żeby się nią okryła, z pościeli zieje zaduch nieznośny. W głowach babki, przy tej samej ścianie, leży siennik, służący za posłanie dla pięciorga dzieci. Po obu końcach siennika przerżnięte są dwie dziury; tamtędy dzieci wsunięte w wilgotną i cuchnącą słomę, mają z płótna sienniki i prześcieradło razem i kołdrę.
Młodsza córka, wyniszczona suchotami, oparła bladą, zsiniałą twarz o zziębniętą pierś starszej siostry, pięcioletniej dziewczynki, która napróżno radaby ją ogrzać w swych objęciach i pielęgnuje ją z niespokojną troskliwością.
Dalej leży na słomie matka; już od kilku miesięcy ciężka niemoc i trawiąca gorączka nie dozwalają jej wstać z łóżka.
Oczy wszystkich mieszkańców poddasza, od babki aż do najmłodszego dziecka, mimowolnie zwróciły się do Morela, jedynej ich nadziei, jedynej podpory.
Wtem warjatka wstała z pościeli i zcicha podeszła do świecy, okryta szczątkami kołdry, jak całunem. Szła ostrożnie, jak dziecię, chcące splatać figla. Zbliżyła się do świecy, zaczęła nad nią grzać ręce i, przypatrując się ciekawie brylantom, tak przysunęła dłonie do ognia, że się sparzyła. Krzyknęła przeraźliwie.
Morel, obudziwszy się, prędko podniósł głowę i spostrzegł przed sobą warjatkę.
— Co tobie? czego chcesz matko? — zapytał Morel półgłosem, żeby nie obudzić żony i dzieci, bo mniemał, że śpią. — Nie krzycz, obudzisz Magdalenę i dziatki.
— Ja nie śpię, grzeję Adelę, — rzekła starsza córka.
— Ja nie mogę spać z głodu, — odezwał się starszy syn; — wczoraj nie na mnie była kolej iść na wieczerzę do panny Rigoletty.
— Biedne dzieci! — westchnął Morel, — myślałem, że przynajmniej śpicie!
— Bałam się ciebie obudzić, — rzekła Magdalena, — inaczej prosiłabym cię o wodę; pragnienie mnie pali i gorączka męczy.
— Zaraz ci wodę podam, — odpowiedział Morel, — ale wprzód muszę położyć spać twoją matkę. Hej, nie ruszaj mi kamieni, — zawołał na starą, która chciała porwać wielki brylant.
— To! To! — powtarzała stara, wskazując na błyszczący kamień.
— Wody — jęczała chora.
— Zaczekaj tylko chwilkę, nie mogę tak zostawić twojej matki, znowu mi zarzuci brylant, jak przed rokiem. Bóg tylko wie, co nas ten przeklęty brylant kosztuje; i co nas jeszcze może kosztować. Feliks, daj matce pić, jeśli nie śpisz.
— Mamo, woda w dzbanie zamarzła, — zawołał Feliks.
— To rozbij lód, — odpowiedziała Magdalena.
— Nie potrafię.
— Mężu! — zawołała Magdalena niecierpliwie, — stłucz lód w dzbanie i daj mi pić. Kiedy niema co innego prócz wody, dajcie mi jej przynajmniej, chyba chcesz, żebym umarła z pragnienia!
— To! To! — powtarzała stara, dobierając się do brylantów.
— Wiesz przecie, — zawołała znowu Magdalena, — że jej nie dasz rady, jeżeli nie nastraszysz biczem; tylko tym sposobem można ją uspokoić.
Na trzask bicza stara odskoczyła od stołu, potem się zatrzymała, mrucząc między zębami i rzucając na Morela gniewne spojrzenia.
— Spać! spać! — wołał, zbliżając się do niej i trzaskając znowu z bicza.
Stara pomału poszła do łóżka, grożąc mu pięścią. On zaś podszedł do samego materaca i jeszcze raz uderzył biczem po podłodze. Stara głośno krzyknęła ze strachu, rzuciła się na posłanie i jak pies na niem się skuliła.
Przestraszone dzieci, mniemając, że ojciec bije babkę, wołały z płaczem:
— Ojcze, nie bij babki! nie bij!
— O mój Boże! jakże mi się chce pić! — powtarzała Magdalena.
Morel rozbił lód, zaczerpnął wody i, podając żonie, powiedział: — Zaczekaj trochę, woda bardzo zimna, może ci zaszkodzi.
— Tem lepiej, dawaj prędzej; jeżeli umrę, będziesz tylko warjatów i dzieci pilnował, a chorej żony już nie będzie.
— Dlaczego tak do mnie mówisz? nie zasłużyłem na to, — rzekł smutnie Morel. — Nie martw mnie jeszcze bardziej, ledwie tyle mam siły, ile mi koniecznie trzeba do pracy; jeżeli ty jeszcze zaczniesz, nie wytrzymam. A wtedy kto was będzie karmił? Nie o mnie tu chodzi, ale o was.
— Biedny Morel, — odpowiedziała Magdalena z czułością, — nie chciałam cię martwić. Pragnę śmierci, ale dlatego, że ani tobie, ani dzieciom na nic się nie zdam. Już oto półtora roku nie schodzę z łóżka. O, jak mnie pragnienie pali! daj wody!
— Zaraz, chciałbym ją trochę w ręku ogrzać.
— Jakżeś dobry! ale mnie bardzo, bardzo, bardzo zimno.
Morel zdjął kurtkę i został nagi po pas, bo biedak nie miał wcale koszuli.
— Mężu, zmarzniesz!
— Kiedy mi będzie zbyt zimno, znowu włożę kurtkę.
— A ta młoda pani, co tu kiedyś wpadła i pytała, czy czego nie potrzebujemy, nie wróciła dotąd? — zapytała Magdalena.
— Pewno przyjdzie, — odpowiedział Morel, — bo jej tak dobrze z oczu patrzy.
— Ale ty cały drżysz, włóż kurtkę i zgaś świecę, na co się ma darmo palić, już się dzień robi.
I w samej rzeczy światło dzienne przebiło się przez śnieg, okrywający okno i oświeciło smutną izbę.
— Poczekam, aż będzie widniej i wtedy się wezmę do roboty, — rzekł Morel, siadając na sienniku żony — już mam tylko jeden fałszywy kamień do obrobienia.
— Fałszywy kamień? A to jakim sposobem ci się dostał?
— Pani Mathieu dała mi sześć fałszywych kamieni i kazała zupełnie tak obrobić, jak wprzód obrobiłem sześć prawdziwych.
— A dlaczego kazała te fałszywe kamienie tak samo obrobić?
— Dla jakiejś księżny, która sprzedała prawdziwe brylanty i chce na ich miejsce mieć fałszywe; pani Mathieu powiadała mi, że wielkie damy często tak robią.
— Wieleż ci dziś pani Mathieu zapłaci za tę robotę? — spytała znowu Magdalena.
— Nic, wszakże jeszcze jej winienem sto dwadzieścia franków.
— Nic! ale my już nie mamy ani jednego szeląga w domu.
— Wiem o tem, — odpowiedział Morel smutnie.
— Cóż będziemy robić?
— Albo ja wiem.
— Otóż co to znaczy pracować dla faktorów; co innego mieć do czynienia z jubilerami. Ale ty zawsze dajesz się skubać, twoja własna wina!
— Moja wina! — zawołał biedak zniecierpliwiony dziką wymówką. — Alboż to nie twoja matka jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść? gdybyśmy nie musieli zapłacić za brylant, który mi zgubiła, mielibyśmy zapas, mielibyśmy swoje tysiąc franków, cośmy musieli odebrać z kasy oszczędności i nie bylibyśmy winni notarjuszowi Ferrand tysiąc trzysta.
— I jego także nie chcesz prosić o pieniądze; prawda, że skąpiec, lecz można spróbować.
— Nigdy! wolałbym umrzeć z głodu, niźli go o co prosić. Nie wspominaj mi o tym człowieku, bo oszaleję.
— Tak, gniewaj się na niego, za to wsadzi cię do więzienia za weksel na tysiąc trzysta franków. Ja sama nie mogę go cierpieć, ale ma nas w ręku, trzeba więc...
— Poświęcić mu naszą córkę! — krzyknął Morel gniewnym głosem.
— Ach! Boże, bądźże cicho! dzieci nie śpią, mogą cię usłyszeć.
— Niech słuchają! — odpowiedział Morel ze strasznym śmiechem. — Powtórz jeszcze, że ma nas w ręku, że może mnie wtrącić do więzienia, że trzeba mu oddać na pastwę Ludwikę. — Tu głośno zapłakał; dobra ta dusza nie mogła znieść długo tonu bolesnego szyderstwa. — O moje biedne dzieci! — zawołał, zanosząc się od płaczu, — moja dobra, piękna Ludwiko! Dlaczego ona tak piękna? Jej piękność jest przyczyną wszystkich naszych nieszczęść. Gdyby nie była tak piękną, notarjusz nie pożyczyłby mi pieniędzy, a jabym nie musiał teraz znosić jego umizgów do mojej córki.
— Cóż poczniemy, mężu? Notarjusz powiedział Ludwice: „Jeżeli ode mnie odejdziesz, każę wsadzić do więzienia twojego ojca“. Ale ona jest uczciwa, wszak wiesz sam.
— Tak, ona uczciwa, pracowita i dobra. Nie wiesz, co mnie to kosztowało, kiedy nam zginął brylant i ona musiała iść do służby. Ona musi służyć! z tak szlachetnym sposobem myślenia! wszak często dlatego żartem nazywaliśmy ją księżną. Jak ciebie umiała pielęgnować, rozweselać! jak się opiekowała braćmi i siostrami! Na wszystko znalazła czas; to też z Ludwiką całe nasze szczęście, wszystko przepadło!
— Przestań, nie wspominaj mi o niej; rozdzierasz mi serce! — rzekła Magdalena, zalewają się gorącemi łzami.
— A kiedy pomyślę, że może ten stary poczwara... Ludwika jest uczciwa, ale jeżeli notarjusz zagroził jej, że mię każe wziąć do więzienia, może dla nas wszystko poświęci. Na tę myśl rozum mnie odchodzi.
— I kiedy pomyślisz, że jednym z tych brylantów, co leżą u ciebie na stole, możnaby zapłacić dług notarjuszowi, odebrać od niego naszą córkę, i nazawsze przy nas ją trzymać.
— Cóż pomoże, choćbyś mi i tysiąc razy to samo powtarzała? Ma się rozumieć, że gdybym był bogaty, nie byłbym ubogi, — odpowiedział Morel boleśnie i niecierpliwie.
On był tak uczciwy, że nawet nie przypuszczał, żeby żona jego, przyciśnięta nędzą, mogła mieć złe myśli, i chciała kusić jego surową cnotę.
W tej chwili ktoś głośno zastukał w drzwi. Zdziwiony Morel wstał i otworzył. Dwóch ludzi weszło do izby. Jeden chudy, wysoki, z grubym kijem w ręku; na twarzy jego malowała się nikczemność; miał na sobie zielony wytarty surdut i pognieciony kapelusz; nazywał się Malicorne. Drugi, niski, gruby, na którego twarzy podobnież malowała się podłość, ubrany był z wyszukaną śmiesznością. Ten nazywał się Bourdin.
— Jak tu śmierdzi nędza i śmierć! — rzekł Malicorne.
— Prawda, wcale nie piżmem nie pachnie — odpowiedział Bourdin z pogardą.
Z za przymkniętych drzwi widać było złośliwą i chytrą twarz Kulasa, który, poszedłszy za nieznajomymi, śledził ich oczami i przysłuchiwał się z uwagą.
— Czego chcecie? — zapytał nakoniec zniecierpliwiony Morel.
— Szukamy Hieronima Morel — odpowiedział Bourdin.
— Ja mim jestem.
— Jesteś Morel, szlifierz brylantów?
— Tak. Ale mówcie czego chcecie, albo idźcie sobie precz!
— Boże! — zawołała przerażona Magdalena. — Mężu, krzyknij o pomoc.
W istocie Morel, widząc zbliżających się coraz bardziej dwóch nieznajomych, zląkł się i obiema rękami nakrył brylanty!
Kulas usłyszał słowa Magdaleny, widział poruszenie Morela, i pomyślał:
— Aha! mówili, że on szlifuje fałszywe kamienie! Gdyby były fałszywe, toby się on o nie tak nie bał. Trzeba to powiedzieć Puhaczce!
— Idźcie precz, albo zawołam o pomoc, — rzekł Morel.
— Nie ty, ale my mamy prawo zawołać o pomoc. A teraz pofatygujesz się z nami do więzienia.
— Do więzienia! ja? — zapytał jak piorunem rażony Morel.
— Tak do więzienia, za długi.
Malicorne przeczytał sądowy wyrok.
— A gdzie Ludwika? — zapytał Morel nie słuchając wyroku. — Już jej niema u notarjusza, kiedy mię biorą do więzienia. Co się stało z Ludwiką? gdzie się podziała?
— No, ruszaj prędzej z nami!
— Nie chodź, broń się! — wołała Magdalena w obłąkaniu. — Lepiej ich zabij! Ty nie możesz od nas odejść!
Morel oddany myśli o Ludwice, nic nie słyszał. Nagle na twarzy jego odbił się wyraz gorzkiej radości i zawołał:
— Ludwika porzuciła notarjusza, z ochotą pójdę do więzienia. — Ale potem obejrzawszy się dodał. — A moja żona, dzieci? kto ich wyżywi?
— No, prędzej! ubieraj się i chodźmy! — rzekł Bourdin.
— Dzieci, — rzekła Magdalena, — proście na kolanach tych panów, żeby wam nie zabierali ojca, który was żywi.
Mimo rozkazu matki, przestraszone dzieci nie śmiały wyjść z pościeli. Na ten niezwykły hałas, na widok dwóch nieznajomych, babka głucho zawyła, tuląc się do ściany.
Morel nie wiedział, co się koło niego dzieje; cios, co go uderzył, tak był straszny, tak niespodziewany. Stał blady, nieprzytomny, ręce mu obwisły, głowa opadła na piersi.
Malicorne uchwycił go za ramię.
Dzieci nawpół nagie wybiegły z siennika i z głośnym płaczem rzuciły do nóg sług sądowych.
— Zmiłuj się, nie zabijajcie naszego ojca!
Widok tych nieszczęśliwych dzieci, drżących od zimna i strachu, wzruszył Bourdina mimo jego nieczułości i przyzwyczajenia do podobnych scen. Lecz nielitościwy Malicorne wyrwał nogę z ich błagalnych uścisków i zawołał:
— Precz, żebraki!
Wtem starsza córka zawołała:
— Nie wiem, co jest Adeli, zupełnie ostygła!
Biednie dziecię, jak zwykle suchotnicy, spokojnie skonało, bez jęku, wpatrując się tylko w starszą siostrę. Magdalena zrozumiała wszystko, krzyk dziki, konwulsyjny, wyrwał się z macierzyńskiej piersi. Chciała wstać, lecz nie mogąc utrzymać się na nogach, upadła na podłogę. Morel, któremu ze strachu i rozpaczy najeżyły się na głowie siwe włosy, wstał osłupiały, trzymając na ręku trupa swojej córeczki. Poglądał na umarłą dziewczynkę okiem obłąkanem, suchem, krwią nabiegiem.
— Mężu, daj mi Adelę! — krzyczała nieszczęśliwa matka.
Krzątanie się sług sądowych koło szlifierza, który nie mógł rozłączyć, się z trupem dziecięcia, obudziło ciekawość babki. Przestała wyć, podniosła się z barłogu, zbliżyła się zwolna, wychyliła straszną głowę nad ramię szlifierza, i przez chwilę babka przypatrywała się trupowi wnuczki. Potem ziewnęła głucho, chrypliwie, jak zgłodniały dziki zwierz, rzuciła się na pościel, krzycząc:
— Jeść się chce! jeść się chce!
Magdalena, równie obłąkana jak Morel, zagrzebała ciało córki w słomę swojej pościeli, żeby je ogrzać, gdy tymczasem inne dzieci głośno się rozpłakały.
— No, słuchaj bracie, — rzekł Malicorne do szlifierza, — córka ci umarła, to bieda, aleśmy wszyscy śmiertelni; my temu nie poradzimy, ani też ty tu nic nie pomożesz. Musimy iść, chodź, chodź z nami; jeszcze mamy więcej do roboty.
Morel nie słyszał co do niego mówiono.
— Trzeba jednak będzie pochować dziecko, pochować! za co? Nic nie mam. A trumnę skąd? Kto mi skredytuje? O! malutką trumienkę, dla czteroletniej kruszyny, to musi być tanie. Ha! ha! — dodał, śmiejąc się okropnie — jakżem szczęśliwy! mogłaby była umrzeć w osiemnastym roku, w wieku Ludwiki, a niktby mi dużej trumny nie skredytował.
— Wiesz co, bez żartów — rzekł Malicorne do towarzysza, — ten hołysz gotów jest tu oszaleć naprędce spojrzyj mu tylko w oczy. Otóż masz: teraz znowu baba wyje z głodu. Co za nędza! No, bracie, nie mamy czasu czekać; ponieważ nie możesz płacić, marsz do więzienia!
— Do więzienia! pana Morel! — zawołała wchodząc żywo na poddasze młoda brunetka, świeża, rumiana, pełna życia.
— Ach! panno Rigoletto, — szlochały starsze dzieci, — dobra panno Rigoletto! ratuj naszego papę; chcą go zaprowadzić do więzienia, a mała siostrzyczka nam umarła.
— Adelka umarła? — zawołała ze łzami Rigoletta — ojciec do więzienia? to być nie może.
I Rigoletta patrzyła ze zdziwieniem i trwogą.
— Dajcie mi tylko czas do jutra, żebym mógł oddać brylanty pani Mathieu — błagał Morel.
— Weź je z sobą, zajedziemy do pani Mathieu a jeżeli jej nie zastaniesz, złożysz je w kancelarji więzienia.
— Zostawcie mnie tylko do jutra! — powtórzył Morel ze łzami, — żebym mógł córkę pochować.
— Daremnie tylko zasmuciłbyś się tym pogrzebem, — odpowiedział Malicorne ozięble.
— Tak, zasmuciłbym się. Prawda, wy tak się boicie zasmucać ludzi — rzekł Morel z goryczą. — Lecz jedno słowo.
— Mów prędko! — zawołał Malicorne z niecierpliwością.
— Kiedyście odebrali rozkaz zatrzymania mnie?
— Wyrok wydany od czterech miesięcy, ale dopiero wczoraj polecono nam go wykonać.
— Wczoraj? a Ludwiki tu jeszcze niema. Gdzie się podziała? co się z nią stało? — mówił Morel, układając brylanty w pudełku.
— No, ubieraj się, żwawo!
— Ja nie mam innego ubrania.
— Czy wyjdziesz w tych łachmanach?
— Słuchajcie — rzekł cicho Morel, do sług sądowych, — miejcie litość nade mną. Nie mam odwagi pożegnać się z żoną i dziećmi, serceby mi pękło. Powiedźcie głośno, że przyjdziecie, za trzy, albo cztery dni i wyjdźcie, a ja potem wyjdę za wami na schody. Tym sposobem nie będę potrzebował żegnać się.
— Dobrze, ale nie daj na siebie długo czekać.
Kulas zbiegł na dół, kiedy oni wychodzili od Morela.
— Słyszycie, Magdaleno? — rzekła Rigoletta — męża nie wzięli; ci ludzie już poszli.
— Słuchaj, mężu, weź jeden wielki brylant, nikt się o tem nie dowie, a nas wszystkich ocalisz, — mówiła Magdalena w malignie — i Adelkę ogrzejemy, i nie umrze.
Morel, korzystając, z chwili, kiedy nikt na niego nie zważał, wyszedł na schody. Tam czekali na niego słudzy sądowi.
— No, chodź, już dawno czas!
— Przez litość, jeszcze chwilkę.
W tej chwili odezwał się dźwięczny głos ze schodów: — Ojcze mój, ojcze!
— Bogu dzięki, nie spóźniłam się — mówiła dziewczyna, coraz bardziej zbliżając się.
— Nie bój się, panienko, — odezwał się z dołu silny głos nieprzyjemny, piszczący — ja tu będę pilnować z miotłą, i nie wyjdą stąd, póki się z tobą nie rozmówią.
— Ludwika! Bóg pozwolił mi jeszcze z nią się pożegnać. — To ty, Ludwiko? ale jakżeś blada? co tobie jest?
— Nic, nic, prędko biegłam. Oto pieniądze — rzekła, oddając woźnemu Malicorne rulon luidorów.
— Alboś wiedziała?
— Wiedziałam. Ale teraz jesteś wolny, chodźmy uspokoić matkę.
— Zaczekaj, muszę z tobą pomówić — rzekł Morel i myślał, jakby ją uwiadomić o śmierci młodszej siostry.
— Chwilka cierpliwości — zawołał Malicorne — tu mamy tylko sześćdziesiąt pięć luidorów. to jest tysiąc trzysta franków.
— Wszak — tylko tyle winieneś, — ojcze? — zapytała zdziwiona Ludwika.
— Tyle, — odpowiedział Morel.
— Ale, — przerwał Malicorne, — weksel wprawdzie jest na tysiąc trzysta franków, lecz koszta sądowe wynoszą sto franków.
— O mój Boże! — zawołała Ludwika — myślałam, że tylko tysiąc trzysta franków. Weźcie to, później wam wszystko zapłacę.
— Nie! zaraz płać wszystko, albo do więzienia.
— Zmiłujcie się nad nami!
— Znowu krzyk! o hołota! Ruszaj, albo cię za kołnierz poprowadzę.
— Biedny ojciec! myślałam, że przynajmniej go uwolnię.
— Nie! Nie! niema sprawiedliwości na ziemi! — krzyknął Morel w rozpaczy załamując ręce.
— Jest sprawiedliwość! Bóg zawsze lituje się nad dobrymi, którzy cierpią — odezwał się głos dźwięczny, łagodny, przyjemny.
W tej chwili Rudolf stanął przed Morelem. Był blady i wzruszony. Wyjął z kamizelki trzy bilety bankowe i oddając je rzekł do Malicorna:
— Masz 1500 franków, a tej pannie oddaj jej złoto.
Sługa sądowy, zdziwiony, wziął bilety bankowe, przejrzał je; potem schował do kieszeni, i obejrzawszy Rudolfa od stóp do głowy, zapytał:
— Bilety nie fałszywe; ale skąd je pan masz? czy do pana należą?
Rudolf był bardzo skromnie ubrany i cały okryty kurzem, bo tylko co wyszedł ze schowania pana Pipelet.
— Powiedziałem ci, żebyś oddal pieniądze tej panny — odpowiedział surowym i rozkazującym głosem.
Malicorne rzucił weksel i wyrok pod nogi Morelowi.
— Podnieś! Bądź grzeczny, kiedy ci płacą — rzekł Rudolf i zatrzymując go jedną ręką, drugą wskazał mu papiery.
Malicorne, widząc, że nie podoła takiemu przeciwnikowi, podniósł z pokorą papiery i oddał Morelowi. Potem razem ze swoim towarzyszem szybko zbiegł po schodach.
Pani Pipelet zamierzyła zemścić się za siebie i za Rudolfa. A ponieważ niosła właśnie rosół dla nieszczęsnej rodziny Morelów, zawołała z uniesieniem, patrząc na garnek:
— Długi Morela już są zapłacone, obejdzie się bez mego rosołu! hola! strzeżcie się tam na dole!
I nachyliwszy się przez poręcz wylata rosół na uciekających woźnych.
— Do stu piorunów! — zawołał Malicorne — ostrożnie babo!
— Alfredzie! — krzyczała pani Pipelet tak głośno jakgdyby miała głuchego obudzić, — miotłą ich! miotłą!
Kiedy pani Pipelet tak się mściła na woźnych, Morel padł na kolana przed Rudolfem.
— Pan nam życie ocaliłeś! Komu winniśmy tę niespodziewaną pomoc?
— Bogu! który zawsze lituje się nad uczciwymi ludźmi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.