Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XLVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLVI.
MARKIZA D’HARVILLE.

Rozstajemy się z bohaterką naszej powieści w chwili, gdy jej grozi największe niebezpieczeństwo. O jej losie czytelnicy później się dowiedzą.
Czytelnik przypomina sobie, że w wilję dnia, w którym Puhaczka z Bakałarzem wykradli Gualezę, Rudolf ocalił markizę d’Harville od niewątpliwej prawie zguby, którą jej zgotowała zazdrość Sary. Pewien był, że Morelowie na czas niejaki mają zaspokojone swe potrzeby, dostawszy woreczek z pieniędzmi, który wsunął był w rękę markizie, dla lepszego przekonania jej męża, że jedynie w celu dobroczynnym przyszła do tej kamienicy. Na nieszczęście nie dostrzegł, że Kulas ukradł woreczek i z nim uciekł. O czwartej Rudolf otrzymał list. Stara kobieta przyniosła pismo i odeszła, nie czekając odpowiedzi. List był następujący:
„Winnam Waszej Książęcej Mości więcej niż życie i chciałabym dziś jeszcze podziękować za wyświadczone dobrodziejstwo. Jutro może oniemiałabym ze wstydu. Jeżeli książę raczysz odwiedzić mnie dziś wieczorem, to zakończysz dzień tak, jak go zacząłeś... dobrym uczynkiem.

Markiza d’Harville“.

„P. S. Kazałam nie czekać na odpowiedź, będę w domu cały wieczór“. Rudolf, lubo uszczęśliwiony, że wyświadczył markizie ważną usługę, nie rad był jednak, iż przez ten wypadek tak nagle zawiązały się między nią a nim nieuchronne i bliskie stosunki. Nigdy nie zdradziłby zaufania d’Harvilla, ale kiedy po nader częstych z początku znajomości odwiedzinach, uczuł, że ze zbytniem upodobaniem podziwia wdzięk, rozum i piękność Klemencji, postanowił więcej u niej nie bywać. Nie bez wzruszenia przypominał sobie rozmowę Sary i Toma, podsłuchaną na balu.
Myślał ciągle o bliskiem tam spotkaniu z Klemencją i najprzeciwniejsze miotały nim myśli. Miał silne postanowienie nie ulec pociągowi, jaki czuł do niej, cieszył się, że może ją przestać kochać za nietrafny wybór Karola Robert, a przytem znowu żałował, że znikł urok, który ją dotąd otaczał.
I markiza z drżeniem czekała na jego przyjście; dręczyły ją dwa uczucia; tkliwy smutek, gdy myślała o Rudolfie, głęboki wstręt, gdy jej przychodził na myśl Karol Robert.
Dziewiąta wybiła na zegarze w salonie markizy, gdzie czekała niespokojna i zamyślona. Klemencja siedziała w fotelu obitym adamaszkiem. W miarę zbliżania się chwili rozmowy z Rudolfem powiększało się jej wzruszenie. Po długim namyśle postanowiła odkryć mu straszną tajemnicę.
Po chwili lokaj wszedł i zapytał, czy panna Ashton z panienką może przyjść.
— Ma się rozumieć, — odpowiedziała markiza.
Pomału weszła do sali córka jej, czteroletnie dziecię o przyjemnych rysach, lecz chorowite, blade i okropnie chude. Panna Ashton, guwernantka, prowadziła ją za rękę; Klara, chociaż słaba, pobiegła szybko do matki, by ją uściskać.

-— Jakże jej teraz? — zapytała markiza guwernantkę.
— Dość dobrze, chociaż niedawno bałam się.
— Znowu! — ząwołała markiza, ściskając córkę.
— Szczęściem, obawa była próżna, — dodała guwernantka — nie miała napadu i potem się uspokoiła. Mało spała po obiedzie, a teraz nie chciała się położyć, póki pani nie powie dobranoc.
Wtem lokaj, otwierając drzwi, zameldował:
— Jego Książęca Mość, książę Gerolstein.
Klemencja na widok Rudolfa zarumieniła się, postawiła córkę na kobiercu i kazała ją odprowadzić guwernantce.
— Pani mi pozwoli, — rzekł Rudolf z uśmiechem, ukłoniwszy się wprzód z uszanowaniem markizie, — odnowić znajomość z dawną przyjaciółką, która mnie może zapomniała. — I, schyliwszy się do dziecka, podał mu rękę. Dziewczynka z początku wlepiła w niego duże, czarne oczy, potem, poznawszy go, kiwnęła głową i posłała mu palcami pocałunek.
— Poznałaś księcia? — zapytała Klemencja.
Klara znowu kiwnęła głową.
— Czy zdrowsza jest teraz? — zapytał książę.
— Ma się lepiej, zawsze jednak jeszcze cierpi.
Guwernantka odprowadziła Klarę, i Klemencja została sama z Rudolfem.
Nigdy nie uderzyły tak markizy szlachetne i pełne wyrazu rysy Rudolfa, nigdy głos jego nie wydawał się jej tak przyjemnym i dźwięcznym.
Rudolf pierwszy przerwał milczenie.
— Pani o mało nie padłaś ofiarą szkaradnej zdrady, o mało nie zgubiło pani nikczemne doniesienie hrabiny Mac-Gregor.
— Więc prawda! — zawołała Klemencja. — Nie omyliło mnie przeczucie. Ale skądże to książę wie?
— Przypadkiem wczoraj na balu u hrabiny X dowiedziałem się o szkaradnym podstępie. Siedziałem za gęstemi drzewami, a hrabina Mac-Gregor opowiadała bratu swoje nikczemne zamysły. Chciałem do pani napisać lecz bałem się, żeby markiz nie przejął listu i dlatego wolałem uwiadomić panią na miejscu. Mam grać względem pani rolę mentora i powinienem się cieszyć, żeś pani nie popadła w zasadzkę hrabiny Mac-Gregor. A jako przyjaciel, jako brat pani męża, z serca się cieszę, żeś mu wróciła pokój i szczęście.
— Dlatego właśnie, że książę jesteś przyjacielem markiza d’Harville, chcę mu powiedzieć zupełną prawdę i o moim nieszczęśliwym wyborze i o postępku, który tak obraża pańskiego przyjaciela i prawie brata.
— Chociażem szczęśliwy i dumny z takiego zaufania, pozwól mi pani jednak powiedzieć co do nieszczęśliwego wyboru, żeś go uczyniła jedynie przez uczucie szczerej litości i z namowy hrabiny Mac-Gregor. Wiem także, żeś się pani długo wahała przed uczynieniem kroku, którego dziś tak żałujesz.
Markiza spojrzała na księcia ze zdziwieniem.
— Dziwisz się pani? Nie chcę w oczach jej uchodzić za czarnoksiężnika, i kiedyindziej opowiem tajemnicę mego odkrycia. A mąż pani, czy zupełnie teraz spokojny?
— Zupełnie, — odpowiedziała markiza, spuściwszy oczy.
— Złudzenie go uszczęśliwia, nie należy go rozczarowywać. A potem, kobieta nigdy nie jest tak ujmująca dla męża, jak kiedy ma przed nim jaki błąd do ukrycia.
Coraz bardziej zastanawiała markizę mowa Rudolfa, obracanie w żart wypadku, który mógł najstraszliwsze dla niej mieć następstwa; domyśliła się, że książę przybrał ton lekki, żeby zmniejszyć ważność swojej przysługi.
— Pojmuję szlachetność W. K. Mości. Wolno teraz księciu żartować i zapomnieć o niebezpieczeństwie, z którego mnie wybawiłeś. Lecz to, co jeszcze mam powiedzieć, jest tak ważne i smutne dla mnie, taki ma związek z wypadkami dzisiejszego ranka, księcia rady mogą dla mnie być tak zbawienne, że błagam, abyś sobie przypomniał, żeś mi ocalił honor i życie... tak, życie. Mój mąż był uzbrojony... wyznał to przede mną w żalu... chciał mnie zabić!
— Czy być może? — zawołał Rudolf wzruszony.
— Miał do tego prawo... — odpowiedziała gorzko pani d’Harville.
— Racz mi pani wierzyć, że nie mogę być obojętnym na to, co panią obchodzi. Słucham z całą i najzupełniejszą uwagą.
— Wprzód dozwól mi książę opowiedzieć moje przeszłe życie, aż do zamężcia... W szesnastym roku życia utraciłam matkę. Trudno opisać, jak ją kochałam... jeszcze piękna, uwielbiana, rzuciła zabawy świata i oddała się zupełnie mojemu wychowaniu. Proszę sobie wyobrazić nasze zadziwienie, kiedy mój ojciec powiedział nam, że z powodu słabości zdrowia mojej matki, przyjmuje do mnie za guwernantkę młodą wdowę, zasługującą na względy z powodu wielkich nieszczęść. Wdowa ta, pani Roland, przyjechała do nas dla zajęcia posady guwernantki.
— Czy ta sama pani Roland, z którą się ojciec pani ożenił wkrótce po pani zamężciu?
— Ta sama.
— Była zapewne piękna?
— Niebardzo.
— A jej wykształcenie?
— Prawie żadne. Nie wiem, jakim sposobem ojciec mój nie zrozumiał, że zupełna jej niezdolność do obowiązków nauczycielki łatwo wykryje istotną przyczynę jej pobytu w domu naszym. Matka wszystko zrozumiała i ubolewała nie nad niewiernością męża, lecz nad nierządem domowym, wynikającym z takich stosunków, o których i ja mogłam się nakoniec dowiedzieć.
— W jakim wieku był wtenczas ojciec pani?
— Miał około sześćdziesięciu lat.
— I wierzył w miłość tak młodej osoby?
— Ojca mego za młodu zepsuły kobiety. Pani Roland, przez instynkt, albo kierowana dobremi radami...
— Któż jej mógł radzić?
— Zaraz księciu opowiem. Ta kobieta, wiedząc, że starzy eleganci lubią słyszeć pochwały swojej czerstwości, bo to im przypomina szczęśliwe czasy młodości, pochlebiała memu ojcu, chwaliła wyraz jego twarzy, wdzięk w obejściu... w sześćdziesiątym roku życia! I on dał się złowić w te sieci!
Rudolf uśmiechnął się na tak ironiczny obraz macochy i rzekł:
— Jednej tylko rzeczy nie mogę darować ludziom śmiesznym: złości... bo nie można się z nich śmiać do woli!
— O! nie żaliłabym się na panią Roland, lecz szkaradne jej postępowanie z moją matką... jej czynny udział w mojem zamężciu, są przyczyną mojej nienawiści, — rzekła markiza po chwili wahania.
Rudolf spojrzał na nią ze zdziwieniem.
— Pan d’Harville jest przyjacielem księcia — dodała markiza. — Zmam całą ważność słów, które tylko co wymówiłam. Niezadługo uznasz książę ich słuszność. Matka chciała oddalić ode mnie panią Roland; lecz ojciec się na to nie zgodził, przeniosłyśmy się więc do osobnego skrzydła, a moja guwernantka została przy ojcu i przyjmowała gości, jako pani domu... To tak bolało moją matkę, że zasłabła. Sprowadzili jej doktora, włocha, poleconego przez panią Roland.
Tu oczy markizy napełniły się łzami, zaledwie mogła mówić od płaczu.
— Wyznaję, że miałam do niego jakiś wstręt jedynie dlatego, że go pani Roland ojcu poleciła. Polidori był bardzo uczony. Miał około lat pięćdziesięciu. Twarz okropna, jasno-zielone oczy, nos garbaty, orli.
— To on! tak, to on! — zawołał Rudolf. — Czy Polidori teraz nie mieszka w Paryżu? — zapytał Rudolf.
— Nie wiem. Ale on także leczył znajomą mi księżnę de Lucenay...
— Księżnę de Lucenay!
— Mówiła mi dawniej, że odbiera od niego bardzo ciekawe i dowcipne listy o zwiedzanych krajach, lecz kiedy przed miesiącem znowu zapytałam o niego, zmieszała się i powiedziała, że już dawno o nim nic nie słychać, że zapewne umarł. Książę zna go?
— Tak jest, na nieszczęście; ale nie przerywam pani opowiadania o tym niegodnym człowieku, zdolnym do wszelkich zbrodni.
— Zbrodni? a moja matka skonała w jego ręku! Książę powiedziałeś mi albo za wiele, albo za mało.
— Jakto?
— Lękałam się oskarżać niewinnego, ale teraz wszystko mogę powiedzieć. Przez pięć dni nie odstępowałam od łóżka chorej matki; nakoniec piątego dnia wyszłam do ogrodu odetchnąć świeżem powietrzem. Wracałam ciemnym korytarzem, właśnie kiedy Polidori wychodzi od pani Roland, nie widzieli, mnie. Ona mówiła mu coś do ucha, a on jej odpowiedział: Pojutrze. Znowu coś do niego mówi; on znowu powtórzył: Pojutrze, mówię pani, pojutrze!
— Co to miało znaczyć?
— Co miało znaczyć? Polidori powiedział te słowa we środę wieczorem, a w piątek skonała moja matka!
— Ach! okropne!
— Pamiętałam te straszną przepowiednię, lecz nie śmiałam obwiniać doktora. Po śmierci matki pani Roland rządziła domem. Chciałam zamieszkać w klasztorze, ojciec nie pozwolił; musiałam więc zostać w jednym domu razem ze znienawidzoną i pogardzaną kobietą.
— W Aubiers (tak się nazywały dobra mego ojca), pani Roland zupełnie rozgościła się, zajęła nawet pokoje mojej nieboszczki matki. Z oburzaniem skarżyłam się ojcu na tak nieprzyzwoity postępek, lecz surowo mnie upomniał, że powinnam uważać panią Roland za drugą matkę. W trzy miesiące patem ojciec zdjął żałobę, pod pozorem, że żałoba w sercu się nosi. Coraz mniej okazywał mi przywiązania; tylko przy śniadaniu i obiedzie widywałam go, zresztą cały dzień mogłam jeździć konno z lokajem, albo chodzić po lesie otaczającym zamek. Rzadko znajdowałyśmy się same z panią Roland, obie unikałyśmy podobnego spotkania. Raz mi tylko powiedziała: — „Strzeż się, chcesz ze mną walczyć, ale zginiesz“. — Jak moja matka? — odpowiedziałam. — Szkoda tylko, że niema Polidoriego, możeby panią zapewnił, że to będzie pojutrze. Wkrótce potem drobny wypadek rozstrzygnął mój los. Między obrazami, zawieszonemu w salonie, był i portret mojej matki. Raz nie spostrzegłam go. — Pojmuję, — rzekłam do miej ozięble, — że pani przykro być musi patrzeć na rysy mojej matki; nie należało jednak dlatego wyrzucać na strych portretu zacnej kobiety, która przez litość przyjęła panią do swego domu, gdyś była w nędzy.
— Milcz! — krzyknął na mnie ojciec.
— Pozwól sobie powiedzieć, — odparła pani Roland, — że nie mam żadnej wdzięczności dla twojej matki; nie lubiła mnie i mieszkałam tutaj wbrew jej woli. — Pani Roland przerwała rozmowę, bo zemdlała.
Na drugi dzień ojciec rzekł: „Żeby nie wznawiały się podobne sceny, jak wczorajsza, oświadczam ci, że po skończonej żałobie ożenię się z panią Roland. Ale przedtem ty powinnaś wyjść za mąż, w posagu masz miljon po twojej matce, a już mnie proszono o twoją rękę, ja się tem zaraz zajmę, żebyś zaś nie lżyła przy gościach mojej przyszłej żony, nie kazałem cię wpuszczać do sali, chyba, że będę tylko sam z panią Roland“. Od tego czasu jedynie przy obiedzie widywałam ojca. Wszyscyśmy milczeli. Pani Roland wymyśliła nowy sposób dręczenia mnie: siadywała w krześle mojej matki, w jej krosnach szyła.
— Pojmuję, jaką to przykrość pani sprawiało. I pani nigdzie nie znajdowałaś pociechy? nie miałaś komu powierzyć swoich cierpień?
— Nikomu; raz tylko poczciwy notarjusz Dorval, który był obecny, kiedym się tak źle obeszła z panią Roland, dał mi dowód prawdziwego współczucia. Zgodnie z rozkazem ojca nigdy nie schodziłam do salonu przy gościach, nie mogłam więc widywać Dorvala; lecz jednego dnia wyszedł do ogrodu, spotkał mnie w mojej ulubionej alei i rzekł mi: „Boję się, żeby mnie ojciec pani tu nie zobaczył, przeczytaj więc pani ten list, a potem go spal, idzie tu o ważną dla pani okoliczność“. I zniknął. W tym liście uwiadomił mnie, że chcą mnie wydać za markiza d’Harville; że to młody człowiek, bogaty, bardzo wykształcony, przystojny, lecz że już dwa razy rodzice jego narzeczonych zerwali bliskie małżeństwo.
— Istotnie, — rzekł Rudolf, — przypominam sobie teraz, mąż pani donosił mi, że dwa razy zerwano ułożone z nim małżeństwa z powodu interesów majątkowych.
Markiza odpowiedziała ze smutnym uśmiechem:
— Zaraz się książę dowiesz prawdy. W kilka dni potem pani Roland pojechała do Paryża, tylko na tydzień, ojciec mój tęsknił bardzo. Po powrocie macochy, ojciec nie posiadał się z radości. „Dawno już — powiedział mi — myślałem o ustaleniu twego losu. Za miesiąc kończy się żałoba. Jutro przyjedzie tu markiz d’Harville; widział cię już kilka razy i prosi o twoją rękę. A choćbyś nawet nie poszła za mąż, ja się ożenię zaraz po skończonej żałobie“. — „Rozumiem, mój ojcze: jeżeli nie wyjdę zamąż, ożenisz się, a mnie pozwolisz udać się do klasztoru“. „Jak chcesz“. „Nie mam nic przeciwko związkowi ułożonemu przez ojca; lecz dowiedziałam się, że markiz d’Harville dwa razy już zrywał bliskie małżeństwa“. „Wiem, wiem, przerwał mi ojciec. Zerwanie to pochodziło z interesów majątkowych, przytem jednak honor markiza nie ucierpiał“. I pani Roland cieszyła się z tego zamężcia, ona je ułożyła. Wiedziała, z jakiej przyczyny zerwały się poprzednie małżeństwa z markizem i właśnie dlatego wybrała mi go za męża.
— Jakiż miała cel? — zapytał Rudolf.
— Chciała się zemścić na mnie, oddając mnie na ofiarę strasznym mękom.
— Jakim mękom? — zapytał znowu Rudolf.
— Zaraz się książę dowiesz. Markiz d’Harville przyjechał do nas; podobał mi się ze sposobu obejścia, z mowy, z twarzy. Wydawał się dobrym, spokojnym, ale smutnym.
— Czemu go pani nie spytała o przyczynę dwukrotnego zerwania małżeństwa?
— Poznawszy jego dobroć i szlachetność, chciałam to uczynić, lecz wstrzymała mnie bojaźń, żeby mu tem nie sprawić przykrości. Im bardziej się zbliżał dzień ślubu, tem markiz był szczęśliwszy; kilka razy jednak wydawał mi się bardzo smutny. Ze łzami na mnie spoglądał, jakgdyby chciał coś wyznać. Strwożona, zapytałam o przyczynę smutku, a on mi odpowiedział: „Daruj mi pani, ale kiedym najszczęśliwszy, zawsze jestem smutny“. Po ślubie ojciec czule mnie ucałował, a pani Roland, ścisnąwszy mnie za rękę, rzekła: „Pomyśl czasem o mnie wśród szczęścia małżeńskiego, bo ja to małżeństwo skojarzyłam“. Wtedy nie rozumiałam jeszcze prawdziwej treści tych słów.
Coraz bardziej zwiększało się wzruszenie markizy, gorączkowy prawie rumieniec wystąpił na jej twarzy, mówiła jednak dalej rozdzierającym głosem:
— Muszę wszystko powiedzieć, inaczej książę będziesz mną pogardzał. Gdy pierwszy raz mąż mój wszedł do mego pokoju, był dziwnie podniecony i zmieniony. Nagle schwycił mnie za rękę i krzyknął przenikliwie. Chcę wydobyć rękę, błagam go, on nic nie słyszy, twarz wykrzywił konwulsyjnie, wywrócił oczy, na usta wystąpiła mu krwawa piana. Nakoniec wydobyłam rękę z zesztywniałych palców i zemdlałam, gdy tymczasem on cierpiał najokropniejszy paroksyzm konwulsyj. Taka była pierwsza noc po ślubie! taka zemsta pani Roland!
— Nieszczęsna! — zawołał Rudolf oburzony, — rozumiem teraz, on ma wielką chorobę! Co za okrucieństwo!
— Niedość jeszcze! Nasza córka odziedziczyła po nim chorobę.
— Jakto? Więc jej słabość, bladość...
— Są skutkiem tej samej choroby, i doktorzy powiadają, że nie można jej nigdy wyleczyć, że to choroba dziedziczna. — Markiza zakryła twarz rękoma, wyjawienie bolesnej tajemnicy odjęło jej prawie zdolność mówienia. Rudolf także nie mógł słowa przemówić. Straszne i bolesne wyznanie markizy obudziło w nim smutne myśli. Człowiek polepsza z wielkiemi staraniami rasy koni, a sam rozszerza i dziedzictwem przekazuje swoje choroby, nie myśląc o poprawie rodu ludzkiego.
Po długiem milczeniu, Rudolf pierwszy odezwał się:
— Teraz rozumiem, dlaczego markiz jest zawsze smutny.
— Wyrzuty sumienia go dręczą! — zawołała markiza. — Nigdy jeszcze zbrodnia nie była z tak zimną krwią przygotowana.
— Zbrodnia?
— Rozumie się! Jakże inaczej nazwać jego czyn względem mnie? Zdradził pokładane przez kobietę zaufanie w jego honorze, połączył ją ze sobą na zawsze, wiedząc, że jest dotknięty okropną chorobą. A nasze dziecię? Czyż to nie występek, przekazać mu taką chorobę w dziedzictwie? Dlaczego markiz mnie wybrał? Nie z namiętnej miłości, ale z wyrachowania; dowiedział się, że mam piękny majątek.
— Pani, przynajmniej litość dla niego zachowaj!
— Na litość zasługuje tylko moja córka, nieszczęsny owoc naszego małżeństwa! Nie chcę, żeby bolała nad swemi dziećmi, jak ja się nad nią męczyłam.
— Wyznaję, że macocha zemściła się okropnie, lecz poczekaj pani, i ją może dosięgnąć zemsta. Lecz nazajutrz po okropnej nocy, cóż mówił markiz?
— Przyznał mi się ze szczególną prostotą, że dwa pierwsze małżeństwa zerwała familja jego narzeczonych, dowiedziawszy się o jego strasznej chorobie. Mimo to jeszcze raz ośmielił się. I takich ludzi nazywają uczciwymi, szlachetnymi!
— Lecz on kochał panią!
— Czyliż dlatego, że kochał, miał mnie poświęcić swemu egoizmowi? Byłam tak udręczona, tak pragnęłam wydostać się co najprędzej z ojcowskiego domu, że możeby mnie wzruszyło jego nieszczęście, gdyby mi się zwierzył z zupełną szczerością. Jam wierzyła markizowi, a on mnie pierwszy niegodziwie zdradził. Ujął mnie jego silny, spokojny smutek, a smutek ten wypływał z przekonania, że jego choroba jest nieuleczalna.
— Lecz choćby był pani nieprzyjacielem, powinnabyś się litować nad jego cierpieniami; wszak pani masz tak dobre, tak szlachetne serce.
— Mogęż ulżyć jego cierpieniom? W chwili napadu choroby, w dzikiem szaleństwie, on nic nie czuje, nie słyszy, a potem wpada w zwierzęcą bezwładność. Kiedy córkę moją choroba napada, ja tylko całuję jej ręce i przeklinam sprawcę jej cierpień! Skoro się ma lepiej, znika i nienawiść do jej ojca, wtedy lituję się nad nim. Tak ciągle przechodzę od nienawiści do łez i rozpaczy. Chciałam stworzyć sobie jaśniejsze życie — marzyłam o miłości, oddałam się jej i wiadomo księciu, jakem się okropnie zawiodła!
— Ale nie pani jedna cierpisz!
— Co książę przez to rozumie?
— Wszyscy mają pani męża za najszczęśliwszgo, dlatego właśnie, że pani jesteś jego żoną... on jednak zasługuje na największą litość; któż ma bardziej gorzkie, bardziej nieznośne życie? On ciężko zawinił względem pani, lecz odniósł za to okrutną karę — kocha panią do szaleństwa, a wie, że musisz mieć do niego niepokonaną odrazę, chorowita, cierpiąca córka jest mu wiecznym, żywym wyrzutom sumienia — niedosyć tego, zazdrość go ciągle dręczy.
— Jakże ja mu ulgę przyniosę, nie dając przyczyny do zazdrości? Ale choćbym nikomu serca nie oddała, nigdy do niego należeć nie będzie. On sam wie o tem dobrze; każde z nas żyje osobno, ale przy obcych ukrywam to odosobnienie, i nikomu jeszcze nie powierzyłam strasznej tajemnicy.
— Wierzaj mi pani, że odkryciem tej tajemnicy zupełnie jestem wynagrodzony za małą usługę, którą jej miałem szczęście okazać. Prosisz mnie pani o radę, lecz pozwolisz mi mówić otwarcie? Gdybyś się pani chciała zabawić „dobrze-czynieniem“, jestem pewny, że nicby się pani bardziej od tego zatrudnienia nie podobało. Rozumie się, że nie radzę, żebyś pani rozsyłała obojętnie, nawet z pogardą, hojną jałmużnę ludziom biednym, cierpiącym nędzę, zupełnie nieznanym pani, czasem nawet niegodnym dobrodziejstwa. Nie — żeby w dobroczynności znaleźć zabawę, weź pani na siebie, tak jak ja, rolę dobrego czarodzieja, a przekonasz się, że niekiedy dobry uczynek tak jest zajmujący, jak najciekawszy romans.
— Nigdym nie myślała, żeby można zapatrywać się na dobroczynność w ten sposób, — odpowiedziała z uśmiechem markiza.
— To odkrycie winienem obrzydzeniu do wszystkiego, co nudne. Gdybym miał tylko rozsyłać przez szambelana po kilkaset luidorów po cyrkułach Paryża, nie podobałaby mi się dobroczynność; lecz dobrze robić po mojemu, to rzecz najzabawniejsza w świecie. Mówię najzabawniejsza, bo pod tem słowem rozumiem wszystko, co się podoba, zajmuje, przywiązuje. Jeżeli pani zechcesz uczestniczyć w tych tajnych intrygach, sama zobaczysz, że nic nie jest bardziej pociągające, a czasem i zabawne, nad te dobroczynne intrygi. Ubrana jak można najskromniej, żeby pani nie poznali, wychodzisz z domu z bijącem sercem, ostrożnie wsiadasz do fiakra i spuszczasz story, żeby cię nikt nie widział, potem oglądasz się nieznacznie, wbiegasz do nędznego domku, zupełnie tak, jak dziś rano, z tą tylko różnicą, że dziś rano pani myślałaś: „Zginęłam, jeżeli mnie poznają“, a wtenczas będziesz myślała: „Jeżeli mnie poznają, będą mnie błogosławić“. Lecz przez skromność starać się pani będziesz najchytrzejszemi podstępami uniknąć wdzięczności.
— Książę mnie wybawiasz z wielkiego niebezpieczeństwa, — zawołała markiza d’Harville wzruszona. — Słowa księcia obudzają we mnie nowe myśli, pocieszające nadzieje!
— Tem lepiej, — odrzekł Rudolf, — bo ja chciałem tylko, żebyś pani zapomniała o przeszłości i przekonała się, że można wybrać wiele szlachetnych zatrudnień dla serca. Środki do złego i dobrego zazwyczaj są jednakowe, różnica zachodzi tylko w celu. Jeżeli dobre będzie równie pociągające, równie zabawne, jak złe — czemużby złe nad dobre przenosić? Czy wie pani, dlaczego nad dobrego męża przenoszą najgorszego kochanka? Dlatego, że niebezpieczeństwo, strach, trudności, tajemnica, rozpłomieniają miłość. Spytano pewnego lowelasa: „Czemu nie żenisz się z kochanką, kiedy teraz owdowiała?“ — „Myślałem już o tem, odpowiedział, ale dokąd jeździłbym wieczorami?“
— To prawda, — odpowiedziała markiza z uśmiechem.
— Jeżeli więc potrafię dla pani znaleźć wzruszenia, obawy, niepokoje, które tak się pani podobają, jeżeli obrócę na dobre wrodzoną pani skłonność do tajemnic i intryg, do ukrywania i podstępów, zamienię w szlachetne przymioty te wrodzone skłonności. Będziemy mieli schadzki, tajemnice, korespondencje, które powinny być ukryte przed wszystkimi, a nadewszystko przed markizem.
— Z radością i z wdzięcznością zgadzam się na takie tajemnicze intrygi, i zaraz pójdę do nieszczęśliwej rodziny, którą dziś tylko słowami pocieszyć mogłam; bo kiedym biegła zmieszana, jakiś kulawy chłopiec wyrwał mi z rąk woreczek.
— Niech pani będzie łaskawa zostawić dla mnie Morelów; proszę nawet o przyrzeczenie, że nigdy nie wejdziesz do tego domu, tem bardziej, że ja tam mieszkam.
— Pewnie jakiś dobry uczynek sprowadził księcia do tego domu. Ale cóż dla mnie zostanie? Jaką rolę będę grała?
— Pani będziesz aniołem pocieszycielem, a razem, tylko proszę się nie obrazić, — czarcikiem w zręczności i podstępach. Bywają rany, których tylko ręka kobiety dotykać może.
— A kiedy będę mogła rozwinąć tę zręczność i podstępność? — zapytała markiza niecierpliwie.
— Niezadługo; może za pięć dni.
— Tak nierychło! — rzekła naiwnie Klemencja.
— A — tajemnica? Ale może będę potrzebował pisać do pani. Co to za kobieta, co przyniosła mi dzisiaj list od pani?
— Dawna służąca mojej matki. O, ta nas pewno nie zdradzi.
— Będę pisał pod jej adresem, a ona doręczy pani listy. Jeżeli pani zechcesz odpisać, proszę adresować: do pana Rudolfa na ulicy Temple, Nr. 17, i posłać list przez tę sanną kobitę na miejską pocztę.
— Sama go odniosę, codziennie wychodzę na spacer.
— Co do pani córki, — mówił dalej Rudolf, zmieniając nagle przedmiot rozmowy, — mogę pani dać nadzieję uleczenia jej. Mam doktora, mało znanego, lecz bardzo uczonego. On mi powiedział, że w Ameryce wyleczył kilku murzynów z tej okropnej słabości.
Markiza patrzyła na Rudolfa z niewypowiedzianą wdzięcznością.
Wybiło wpół do dwunastej. Rudolf wstał.
— Niech pani raczy nie zapominać, że za cztery dni trzeba się wziąść do dzieła. Może nawet przyjdzie przebierać się.
Wracając do domu, Rudolf myślał, jakimby sposobem zająć umysł i serce markizy, i uchronić ją od nowych niebezpieczeństw miłości.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.