Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział XLIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLIV.
MLECZARKA.

Pod szopą stał wózek zaprzężony w jednego osła na nim mieścił się cały majątek biednej wdowy, dwunastoletni chłopiec, przy pomocy dwojga młodszych dzieci, zdejmował z wózka rzeczy, Mleczarka, spostrzegłszy Marję, najprzód krzyknęła ze strachu; lecz wkrótce boleść, oburzenie, gniew, odmalowały się na jej twarzy; rzuciła się na Marję, schwyciła ją i krzyknęła pokazując ludziom folwarcznym:
— Oto nędznica, co zna mordercę mego męża, widziałam ze dwadzieścia razy jak rozmawiała z zabójcą! kiedy sprzedawałam mleko w Cite, ona codzień brała u mnie mleko; musi znać nazwisko zabójcy; ona, jak wszystkie jej podobne, należy do bandy tych łotrów. Nie wymkniesz mi się, włóczęgo. — Schwyciła drugą rękę Marji, która drżąca, zmieszana, chciała uciekać.
Klara osłupiała na taką napaść, zawołała na nią:
— Chyba rozum straciłaś, zmartwienie cię obłąkało! Albo mylisz się...
— Ja się mylę? — rzekła mleczarka z gorzką ironją. — Widzicie, jak nędznica zbladła. Sąd cię zmusi do mówienia; nie wymkniesz się z mojej ręki.
— Zuchwała kobieto! — krzyknęła Klara, — idź precz! Jak śmiesz mówić tak do mojej przyjaciółki, mojej siostry!
— Siostra pani! chyba panna sama oszalałaś! Pani siostra, ona? dziewczyna z ulicy, co przez sześć miesięcy włóczyła się w Cite.
Wieśniacy zaczęli szemrać przeciw Maryi; wzięli stronę mleczarki, a nieszczęście jej obudziło w nich współczucie. Troje dzieci, usłyszawszy głośny krzyk matki, przybiegło do niej i krzyknęło z płaczem, nie wiedząc o co chodzi. Klara, przestraszona groźną prawie postawą folwarcznych ludzi, rzekła do nich wzruszonym głosem:
— Wyprowadźcie stąd tę kobietę; powtarzam, że ją smutek obłąkał. Marjo, daruj jej, sama nie wie co mówi.
Lecz Marja blada, ze spuszczonemi oczami stała niema, i wcale nie usiłowała wyrywać się z silnych rąk mleczarki. Nikt się nie ruszył dla wypełnienia rozkazów Klary; nawet jeden z wieśniaków śmiał powiedzieć:
— Ale, proszę panny, jeżeli to uliczna dziewczyna i jeszcze zna zabójcę męża tej biednej kobiety, to trzeba ją zaprowadzić do mera.
— Powiadam ci, że noga twoja nie postanie więcej na folwarku, — rzekła Klara do mleczarki, — jeżeli natychmiast nie przeprosisz mojej przyjaciółki.
— Panna mnie wypędzasz! Dobrze, — odpowiedziała wdowa z goryczą. — Biedne sieroty, — dodała, całując dzieci, — włóżcie znowu rzeczy na wózek, pojedziemy gdzieindziej szukać chleba, Bóg się nad mami zlituje; lecz przynajmniej ta nędznica pójdzie z nami do mera i wyjawi zabójcę mego męża, wszak ona zna całą ich bandę Chociaż panna jesteś bogata — dodała, patrząc zuchwale na Klarę — chociaż panna utrzymuje przyjaźń z takiemi dziewkami, nie należałoby jednak tak źle obchodzić się z biednymi ludźmi.
— Prawda, — rzekł jeden z Ludzi, — mleczarka dobrze mówi.
— Biedna kobieta!
— Nie można jej nie bronić, nie poszukiwać zabójców!
— Nie można wyganiać uczciwej kobiety, matki z dziećmi, dla takiej nędznicy!
Szemrania zaczęły być coraz groźniejsze, kiedy Klara zawołała: Dzięki Bogu! mama idzie! Jakoż pani Dubreuil, wróciła z pawilonu.
— Mamo! — zawołała Klara, — broń moją siostrę od obelg tej kobiety! (i wskazała na wdowę).
— Co się tu stało? — zapytała pani Dubreuil, oglądając się z niepokojem, spostrzegłszy pomięszanie i bladość Marji.
— Pani będzie sprawiedliwsza, — szemrali wieśniacy.
— Ja panią szanuję i wdzięczna jestem za pani dobroć — rzekła wdowa, puszczając Marję. — Ale nim mnie pani wypędzi z dziećmi, niech się pani sama zapyta tej nędznicy, czy prawdę mówię, nie będzie śmiała zaprzeczyć, że ją znam i że ona mnie także zna.
— Słyszysz Marjo, co mówi ta kobieta? — zapytała pani Dubreuil do najwyższego stopnia zdziwiona.
— Wszak się nazywasz Gualeza? — krzyknęła wdowa.
— Tak; — odpowiedziała biedna głosem cichym, zmienionym i nie patrząc na panią Dubreuil. — Tak mnie nazywano.
— Widzicie! — wołali z gniewem wieśniacy — przyznaje się.
— Niech dalej odpowiada, — rzekła wdowa — a wyzna jeszcze, że była w publicznym domu, na ulicy Grochowej w Cite; że kupowała ode mnie codzień mleko, i że nieraz przy mnie nawet rozmawiała z zabójcą mego męża. Ona go zna dobrze, niezawodnie; młody, blady, z długiemi włosami, zawsze z fajką w zębach, w czapce i w bluzie; musi wiedzieć, jak się nazywa. Czy nieprawda? odpowiedz, nędznico?
— Prawda — odpowiedziała nieszczęsna, udręczona dziewica.
Pani Dubreuil z początku osłupiała na takie odkrycie, stwierdzone ostatniemi słowami Marji; potem, odsunęła się ze wstrętem i odrazą, przyciągnęła do siebie nagle i gwałtownie Klarę.
— Ach! co za niegodziwość! co za hańba! Klaro! nie zbliżaj się do tej nędznicy. Lecz jakim sposobem pani George mogła ją trzymać u siebie! jak mogła mi ją przedstawić i pozwolić, żeby moja córka... O Boże! nie wierzę moim oczom.! Ale nie, nie, niepodobna, żeby pani George coś podobnego zrobiła! I ją pewnie oszukano jak nas! inaczej... byłaby to z jej strony największa niegodziwość!
Przestraszonej, zmartwionej tym wypadkiem Klarze zdawało się, że to sen.
— Chodź, chodź, moja córko, — rzekła pani Dubreuil do Klary. — Potem zwracając się do Marji, dodała: — A ciebie, niegodna, Bóg skarze za podłe oszukaństwo! Śmiałaś pozwolić mojej córce, żeby cię nazywała siostrą, przyjaciółką! Siostrą! ciebie... najnikczemniejszy wyrzutku społeczeństwa! Co za bezczelność! Śmiałaś się wcisnąć do towarzystwa uczciwych ludzi, a może powinnabyś iść z podobnemi tobie do więzienia, tam twoje miejsce!
— Tak, tak, — zawołali wieśniacy — do więzienia z nią! wszak zna mordercę!
— A ciebie, dobra kobieto — rzekła pani Dubreuil do mleczarki, — nietylko nie wypędzę, ale cię wynagrodzę za to, żeś mi otworzyła oczy na to podłe stworzenie.
— To mi słuszne, nasza pani jest sprawiedliwa, — mówili wieśniacy.
— Chodź, Klaro, — dodała pani Dubreuil.
— Ach, mamo — rzekła Klara do matki, która ją chciała odprowadzić, — nie wiem,, co to wszystko znaczy. Może być, że Marja zawiniła, kiedy ty tak mówisz, ale patrz, patrz, ona prawie mdleje, przynajmniej zlituj się nad nią.
— O, panno Klaro, jesteś dobra, przebacz mi. Chciej wierzyć, że przeciw mojej woli zwodziłam panią, często to sobie wyrzucałam, — rzekła Gualeza, spoglądając ma swą opiekunkę z niewypowiedzianą wdzięcznością.
— Mamo droga! czyliż nie masz litości! — zawołała Klara rozdzierającym głosem.
— Litości nad nią? nie wiesz co mówisz. Gdyby nie to, że pani George zaraz nas od miej uwolni, kazałabym ją jak zapowietrzoną za bramę wyrzucić, — odpowiedziała surowo pani Dubreuil . I odeszła z córką, która jeszcze raz się obróciła do Gualezy i rzekła:
— Marjo! siostro! nie wiem, o co cię obwiniają, alem pewna, że jesteś niewinna i zawsze cię będę kochać.
Pani Dubreuil odeszła z Klarą. Gualeza została sama, otoczona groźnym tłumem. Mimo wyrzutów i gniewu pani Dubreuil, Marja spodziewała się, że wszystko skończy się spokojnie, dopóki widziała koło siebie dzierżawczynię i jej córkę Klarę. Lecz gdy obie odeszły, kiedy została sama, na łasce wieśniaków, sił jej zabrakło; musiała oprzeć się o głębokie koryto do pojenia koni. Położenie nieszczęśliwej godne było litości. Gniew, groźby, krzyki otaczających wieśniaków, coraz wzrastały. Oparta o brzeg kamiennego koryta, z głową opuszczoną i zakrytą rękoma, nieruchoma, mdlejąca, Gualeza była smutnym obrazem rezygnacji i boleści.
O kilka kroków dalej, wdowa po zabitym triumfując i jeszcze bardziej rozjątrzona przeciwko Marji, pokazywała ją dzieciom i wieśniakom z nienawiścią i wzgardą. Ludzie folwarczni, stojący naokoło, nie ukrywali swoich uczuć; surowe ich twarze wyrażały oburzenie, gniew; najbardziej zaś zagniewane i oburzone były kobiety.
— Zaprowadzić ją do mera! — zawołał jeden.
— Tak tak, a jak nie pójdzie dobrowolnie to ją poprosimy.
— I to śmie ubierać się jak i drugie uczciwe dziewczęta, — rzekła jedna z najbrzydszych wieśniaczek.
— A takie niewiniątko udaje, — dodała inna.
— Ale póty dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie — Będziesz ty inaczej śpiewać i wydasz mordercę! — krzyczała wdowa. — Wszyscy jesteście z jednej bandy. Zdaje mi się nawet, że i ty z nimi byłaś.
— Ależ, pani, już od dwóch miesięcy mieszkam w Bouqueval, nie mogłam być świadkiem nieszczęścia, o którem mówisz i...
Groźne wrzaski zagłuszyły drżący jej głos.
— Poprowadźmy ją do mera! tam się wytłumaczy.
— Dalej, piękna panno! ruszaj! żwawo!
I rozdrażniony tłum otaczał Gualezę, która, złożywszy ręce na piersi, oglądała się zalękniona, błagając spojrzeniem o pomoc.
— O! próżno szukasz, — krzyczała mleczarka — panny Klary już mienia, niema cię kto bronić; nie uwolnisz się z rąk naszych.
Wieśniacy, uniesieni raczej głupotą niżeli złością, jątrzyli się, pobudzali wzajemnie, i gniew ich wzrastał w miarę obelg i gróźb, miotanych na Marję.
Gualeza, oparta o brzeg koryta, w obawie, żeby jej nie strącono do wody, zawołała głosem błagalnym, wyciągając ręce do wieśniaków:
— Boże! czego chcecie ode mnie? Zlitujcie się.
Lecz mleczarka coraz bardziej zbliżała się, machając rękami tak, że pięściami dotykała prawie twarzy Gualezy: dziewczyna zawołała cofając się:
— Nie przybliżaj się pani tak bardzo... wtrącisz mię w wodę.
Te słowa obudziły w wieśniakach myśl okrutną; najzagorzalsi, aby wyprawić jednę z owych krotochwil wiejskich, których ofiary zwykle ledwo żywe zostają na miejscu, krzyknęli:
— Skąpać ją! spławić! sprawmy jej kąpiel.
— Dobrze, dobrze... do wody ją... do wody! — wołano zewsząd ze śmiechem i oklaskami najwyższej radości.
— Tak, tak! skąpać! nie umrze... nic jej nie będzie.
— To ją oduczy mieszać się między uczciwych ludzi.
Na te dzikie krzyki, na te okrutne szyderstwa, na widok rozjątrzonych ludzi, którzy zbliżali się, żeby ją porwać, Guazela pomyślała, że przyszła jej ostatnia godzina. Nie wymówiła więcej ani słowa, nie skarżyła się, lecz osunęła się na kolana, złożyła pobożnie ręce, zamknęła oczy, modliła się i czekała.
Wieśniacy, zdziwieni jej postawą i milczącą powolnością, wstrzymali się z wykonaniem dzikiego zamiaru; lecz kobiety wymawiały im słabość, zaczęli więc znowu krzyczeć dla dodania sobie odwagi. Dwóch schwyciło Marję, gdy wtem odezwał się głos wzruszony, drżący:
— Stójcie!
W tejże chwili pani George przedarła się przez środek tłumu, przystąpiła do klęczącej Gualezy, wzięła ją w swoje objęcia i podniosła z ziemi mówiąc:
— Wstań, moje dziecię! wstań, kochana córko! tylko przed Bogiem się klęka.
Ton i postawa pani George były tak śmiałe, tak nakazujące, że tłum cofnął się i stał w milczeniu. Twarz pani George, zwykle bladą, okrył rumieniec oburzenia. Rzuciła na wieśniaków śmiałym okiem i rzekła głośno i groźnie:
— Nędzni! czy wam nie wstyd dręczyć to nieszczęśliwe dziecko?
— Cóż wielkiego? wszakże ona jest...
— Moja córka! — zawołała pani Goerge, przerywając im. — Ksiądz Laporte, którego wszyscy błogosławią i szanują, kocha ją i jest jej opiekunem, a tych, których on kocha, wszyscy powinni szanować.
Te proste słowa nakazały wieśniakom milczenie. Pani George wołała:
— Choćby ta nieszczęśliwa dziewczyna była ostatnią z kobiet, wasze postępowanie zawsze jest ohydne. Za co ją chcecie karać? jakiem prawem? jaką macie do tego władzę? żeście mocniejsi? Chodź, Marjo, chodź, kochane dziecię. — I pani George wzięła Marję pod rękę; zawstydzeni wieśniacy uznali dzikość swego postępku i usunęli się z uszanowaniem.
Tylko wdowia zastąpiła pani George drogę i powiedziała jej śmiało:
— Ta dziewczyna stąd nie wyjdzie, póki nie złoży przed merem zeznania o zabójstwie mego męża.
— Marja mieszka u mnie na folwarku w Bouqueval, możesz o tem zawiadomić właściwy sąd a ja będę gotowa na jego rozkazy.
W kilka minut potem Piotr zajechał z kabrjoletem; pani George i Marja wsiadły i pojechały do domu. Przejeżdżając przed folwarkiem w Arnouville, widziały Klarę, jak za uchyloną firanką płakała i powiewając chustką żegnała Marję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.