Tajemnice Paryża/Tom I/Rozdział L

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eugène Sue
Tytuł Tajemnice Paryża
Podtytuł Powieść
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Mystères de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


L.
BUDŻET RIGOLETTY.

Po zimnej nocy nastąpił ranek wietrzny; bruk na ulicy, zwykle błotnisty, był prawie suchy. Rigoletta i Rudolf szli do obszernego i dziwacznego bazaru, zwanego Temple. Gryzetka bez ceremonji opierała się na ręku swego kawalera, jakby oddawna i dobrze znała.
— Jaka zabawna ta pani Pipelet ze swoimi domysłami! — rzekła Rigoletta do Rudolfa.
— A mnie się zdaje, — odparł Rudolf, — że ona dobrze mówi: Młodość musi wsiąść swoje! wiwat miłość! I ja tak, jak ona. Mogę się więc spodziewać?
— Spodziewać się? czego?
— Że mnie będziesz kochać.
— Już i tak pana kocham.
— Doprawdy?
— Ma się rozumieć. Jesteś dobry, wesoły; choć ubogi, robisz, co możesz dla biednych Morelów, starasz się dla nich o wsparcie u ludzi bogatych. Spodziewam się, że mam dosyć przyczyn do kochania. Ach! patrzno, jakie ładne wazony i stołowy zegar, kupię je sobie za pięć lat, jak nazbieram pieniędzy.
— Zbierasz pieniądze, sąsiadko? a wiele zarabiasz?
— Conajmniej półtora franka ma dzień, a czasem i dwa, ale zawsze liczę tylko na półtora, to bezpieczniej, i stosownie do tego układałam swoje wydatki.
— Ale jak można wyżyć za półtora franka dziennie? — Rachunek bardzo łatwy: cztery su na funt chleba, dwa su ma mleko, cztery su na warzywo w lecie, albo na owoce i sałatkę w zimie, to już dziesięć su; trzy su na oliwę i ocet do sałaty, dwa na czystą wodę, o! bo ja się kocham w wodzie, to już i całe piętnaście su. Dodaj jeszcze dwa albo trzy su na tydzień na pożywienie dla ptaszków, ot i wszystko.
— Nigdy nie jadasz mięsa?
— Skądże znowu, czyż mnie stać na mięso!? funt kosztuje dziesięć su!
— A suknie, trzewiki, czepki?
— Czepki sama sobie robię i niewiele mnie kosztują, bo kładę je tylko, gdy wychodzę z domu; suknie i trzewiki kupuję w Temple. Nie masz pojęcia, jakie tam wszystko tanie.
— Moja sąsiadko, choć wyglądasz na rozstrzępańca, jesteś, jak widzę, bardzo porządną i masz wiele rozsądku.
— Cóż robić? człowiek sam na świecie, musiałam sobie urządzić sama, jak to mówią, swoje gniazdeczko. Przytem już sobie zebrałam półczwarta franka.
— Co się z niemi stało?
— Już nie mam. Niedawno jeszcze Morelowie byli tacy biedni, że mi wstyd było trzymać w komodzie bez użytku trzy franki, i pożyczyłam je Morelowi, to jest pożyczyłam, żeby go nie obrazić, bobym najchętniej darowała.
— Rozumie się, sąsiadko, że ponieważ teraz będą się dobrze mieli, więc ci ten dług oddadzą.
— Prawda, i rada go odbiorę, zawsze to będzie początek do kupienia kiedyś zegara na kominek, to mi ciągle po głowie chodzi.
— Trzeba jednak pomyśleć czasem o przyszłości.
— O przyszłości?
— Gdybyś naprzykład zachorowała?
— Zachorować? ja? — I śmiać się zaczęła. — Czy wyglądam na chorą?
— Nigdy nie widziałem rumieńszej i świeższej twarzy.
— A więc, skądże panu przyszło na myśl, że mogłabym chorować? W osiemnastym roku i przy moim sposobie życia, czy to być może? Zimą i latem wstaję o piątej rano, kładę się spać o dziesiątej albo jedenastej, jem do syta, na to wprawdzie niewiele trzeba.
Rudolf, uderzony tą ślepą i szczęśliwą wiarą w przyszłość, wyrzucał sobie, że ją chciał naruszyć. Ze strachem pomyślał, że jednomiesięczna choroba mogłaby zniszczyć całe to szczęście i spokój.
— A więc, sąsiadko — rzekł Rudolf do gryzetki, — niczego sobie nie życzysz?
— Niczego.
— Zupełnie niczego?
— Za pozwoleniem; chciałabym mieć zegar i wazony do ustawienia na kominku, i będę je miała, choćby mi przyszło nocami pracować; prócz tego od dzisiaj nic nie żądam.
— Od dzisiaj?
— Bo wczoraj jeszcze życzyłam sobie mieć dobrego sąsiada, któryby mi się podobał, żeby z nim chodzić co niedziela na spacer, albo do teatru. Czyż w niedzielę nie pójdziesz ze mną na spacer do rogatek albo na bulwary? Ten jeden dzień mam wolny.
— Bezwątpienia, latem będziemy jeździć za miasto.
— O nie! ja nie cierpię wsi, tylko Paryż lubię. Przedtem jednak parę razy jeździłam do Saint-Germain, ale tylko przez grzeczność dla mojej towarzyszki więzienia; zwala ją Gualezą, bardzo dobra dziewczyna.
— Co się z nią stało?
— Nie wiem, obojętnie wydawała pieniądze, zebrane w więzieniu, zawsze była smutna, lecz dobra i litościwa. Nim dostałam robotę, często z nią chodziłam. W niedzielę więc będziemy chodzić po Paryżu. Nie powstydzisz się za mnie. Nieraz mężczyźni obejrzą się i powiedzą: Ale doprawdy, jakaś ładna! A kobiety znowu powiedzą: Istotnie ładny mężczyzna! tak mu dobrze z czarnemi wąsami! Przepadam za wąsami. Na nieszczęście pan Germain nie nosił wąsów, dlatego, że był w biurze u notarjusza. Cabrion miał wąsy, ale żółte, jak i brodę, a ja nie cierpię dużej brody; prócz tego za wiele dokazywał po ulicach i zbyt męczył biednego pana Pipelet. Przed Cabrionem miałam sąsiada pana Giraudeau; był przystojny, ale zezowaty.
Rudolf ciekawie słuchał jej szczebiotania i zapytywał się: co też powinien myśleć o cnocie Rigoletty. Jużto swobodna jej mowa przekonywała go, że Rigoletta żyła z sąsiadami tylko jak z braćmi, jak z towarzyszami, i że ją pani Pipelet niesłusznie obmówiła; jużto śmiał się z własnej łatwowierności, myśląc znowu, że niepodobna, aby tak piękna, tak młoda, tak opuszczona dziewczyna uniknęła miłosnych zasadzek panów Giraudeau, Cabrion i Germain. Wszakże szczerość i oryginalna poufałość Rigoletty wprawiły go w nowe wątpliwości.
— Cieszę się mocno, kochana sąsiadko — odezwał się znowu Rudolf, — że tak rozporządzasz memi niedzielami; bądź spokojna, zabawimy się wybornie. Tylko niepokoi mnie jedna myśl. Co będzie, jeżeli mnie znajomi spotkają z tak ładną przyjaciółką pod rączką?
— Co to panu szkodzi?
— A twoje dobre imię?
Rigoletta roześmiała się w głos.
— Dobra sława gryzetki? alboż kto wierzy w takie fenomeny? Gdybym miała ojca, matkę, brata, siostrę, dbałabym o to, co ludzie powiedzą. Jestem sama jedna na świecie, co mi to szkodzi?
— Lecz ja będę bardzo nieszczęśliwy.
— A to czemu?
— Że będą mnie mieli za szczęśliwego, a tymczasem będę cię kochał coś nakształt tego, jak jadaliście obiad u ojca Cretu, gryząc chleb suchy przy czytaniu książki kucharskiej.
— Nic nie szkodzi, przyzwyczaisz się; będę taka łagodna, wdzięczna, ulegająca, że sam powiesz: lepiej z nią spędzić niedzielę, niż z kolegami. Czy wiesz, że ostatni mój sąsiad, pan Germain, wszystkie wieczory u mnie przesiadywał i gdy się nie skarżył, przeczytał mi całego Waltera-Scota. Jakże mnie te romanse bawiły!
— Nie dziwię się, ale, mówiąc o Germainie, gdzie on się teraz obraca?
— Myślę, że jest w Paryżu.
— Wcale go nie widujesz?
— Nie był u mnie, odkąd się wyprowadził.
— Ale gdzie mieszka? co robi?
— Dlaczego się pytasz o to?
— Bom zazdrosny — odpowiedział Rudolf ze śmiechem.
— Wierz mi pan, niema czego.
— Żart na stronę, sąsiadko, ale koniecznie muszę się widzieć z panem Genmain; ty wiesz, gdzie mieszka, a przysięgam, że nie, zdradzę tajemnicy, idzie o jego własne dobro.
— Żart na stronę, mój sąsiedzie, możesz dobrze życzyć panu Germain, ale ja obiecałam, że nie powiem nikomu, gdzie mieszka! Nie gniewaj się za to, gdybyś mi powierzył jaką tajemnicę, pewniebyś pochwalił me milczenie.
— Ale...
— Słuchaj, sąsiedzie, raz na zawsze nie mówmy o tem. Dałam słowo i dotrzymam, a cokolwiek mi powiesz, zawsze to samo powtórzę.
— Nie mówimy więcej o tem. Tak dobrze umiesz dochować tajemnicy, iż nie dziwię się, że nie wydajesz się z własnemi.
— Ja mam tajemnice? Chciałabym mieć, bo to musi być bardzo zabawne.
— Jakto, nie masz maleńkiej tajemnicy miłosnej?
— Tajemnicy miłosnej?
— Tak, alboż nigdy nie kochałaś? — zapytał Rudolf, wpatrując się w jej oczy, żeby odgadnąć prawdę.
— Jakto nie kochałam? a pana Giraudeau? a Cabriona? a Germaina? a pana?
— Nie kochałaś ich więcej ode mnie, inaczej jak mnie?
— Doprawdy że nie.
— Jeżeli się nie rozgniewasz, sąsiadko... No, powiedz otwarcie, nigdy nie miałaś kochanka?
— Kochanka! co znowu! Alboż ja mann czas na to?
— Czy na to czasu trzeba?
— A jakże! koniecznie trzeba czasu, bo najprzód byłabym zazdrosna jak tygrys, ciąglebym się martwiła; a powiedz sam, czy mam tyle pieniędzy, żebym mogła codziennie tracić parę godzin na łzy i lamenty? Ho! ho! tobym dopiero dobrze wyszła.
— Przecież nie wszyscy kochankowie są niewierni, nie na wszystkich kochanki muszą płakać.
— Toby było jeszcze gorzej, gdyby był wierny. Czyż mogłabym chwilę zostać bez niego?
— Nigdy nie myślałaś wyjść za mąż?
— Wyszłabym chyba za takiego biedaka, jak ja; inny mnie nie weźmie.
— Ale gdyby ci jaki krewny zapisał majątek? naprzykład dziesięć tysięcy rocznego dochodu?
— Ba! byłoby to nieźle, a może i źle.
— Źle?
— Teraz jestem szczęśliwa, a nie wiem, coby ze mną było, gdybym była bogatsza.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eugène Sue i tłumacza: anonimowy.