Tajemnice Krakowa/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Tajemnice Krakowa
Wydawca Wydawnictwo „Djabła“
Data wyd. 1870
Druk Karol Budweiser
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Maskarada.


Kochankowie zostali sami.
Już widzę jak wielebne siostry moje, dewotki, rzucają sobie domyślne spojrzenia i niejedna zgodziłaby się na ostry post, trzydzieści kilka litanji i inne tym podobne umartwienia religijne, żeby tylko choć przez dziurkę od klucza mogła zobaczyć co oni tam robili: okrasić potém tę całą historję pobożnemi uwagami i roztrąbić po mieście. Tożby to była gratka dla języków ludzkich. Jedna nawet, ze świątobliwéj kongregacji, ufając więcéj domysłowi i przenikliwości swojéj niż dziurce od klucza, była już z szczegółową relacją o schadzce miłosnéj u pani Gronostajewskiéj, pani zaś Gronostajewska pod sekretem podzieliła zgorszenie i oburzenie swoje z panną Łapicepanowiczewiczówną, któréj przez całe czterdzieści wiosen panieńskiego żywota nie zdarzyło się, pomimo wszelkich usiłowań, być aktorką i bohaterką podobnego zgorszenia. Dość, że cała ta sprawa, podawana z ucha do ucha, urosła do wielkości skandalu, od którego pragnąc oczyścić pana Seweryna, muszę rad nie rad przerwać słodkie sam-na-sam kochanków i wprowadzić czytelników do salonu, jako naocznych świadków.
Przekonamy się wtedy, że pan Seweryn tego wieczora nie obraził żadnego z dziesięciu przykazań mojżeszowych. Był to bowiem człowiek nie umiejący się kochać praktycznie i całą godzinę schadzki miłosnej zmarnował na szczegółowy opis swoich afektów, których granice i położenie jeograficzne hrabina Saba oddawna znała — i na sceny wyrzutów i zazdrości, które ją znów tak dalece ubawiły, że aż sam kochanek dostrzegł na znudzonej twarzy owoc swych całogodzinnych usiłowań.
— Ja ciebie widać nudzę? — spytał wreszcie.
Było to jedno z najtrafniejszych odezwań się jego tego wieczora, szkoda tylko, że dopiero tak późno zdobył się na nie. Hrabina widocznie czekała na to zapytanie, bo ani chwili nie zostając dłużną z odpowiedzią, rzekła:
— Nudzić mnie nie nudzisz, ale jestem dziś mocno cierpiącą. Nieznośna migrena!
I podparła ręką zmęczoną głowę. Słabość taka jak migrena, jeżeli jest bez widocznych skutków, to także jeden z uroków niewieścich, który podbija serce mężczyzny. Seweryn czuł, że więcej jeszcze kocha Sabę z migreną niż bez migreny. Miłość ta nakazywała dać dowód dbałości o zdrowie ukochanej istoty i odejść, ale na to Seweryn zdecydować się nie mógł, bo zdawało mu się, że jeszcze ma tyle do powiedzenia, że jeszcze nic nie powiedział.
— Czy mam odejść? — spytał biorąc Sabę za rękę, którą podpierała migrenę wraz z głową.
— Chciałabym, żebyś został jeszcze, ale czuję się dziś tak znużoną, tak słabą! Może sen doda mi trochę siły.
— Więc odchodzę.
I począł się żegnać leniwo, czekając czy go zatrzymywać nie będzie; a nie mogąc się tego doczekać, odezwał się tonem patetycznym:
— Sabino! ty mnie już nie kochasz!
— Dlatego, że nie jestem zdrową? Jakiś ty dziwny.
— Ty teraz nie jesteś taką jak dawniej. Zdajesz się przymuszać do czułości ze mną, do rozmowy nawet.
— I jakiż mogłabym mieć powód łudzenia cię?
— Któż wie. Może to schlebia twojej próżności, żeś do rydwanu swego przykuła niewolnika, który posłuszny jest na każde twoje skinienie, który chętnieby życie oddał za ciebie — i nie chcesz go odstręczyć od siebie stanowczą odpowiedzią.
— Sądzisz więc, że by mi zbywało na niewolnikach, gdybym się o nich chciała postarać? — spytała z dumą, jakby urażona.
— Przebacz mi! daruj! — zawołał Seweryn i całą swoją postać, stworzoną na obraz i podobieństwo Boże, rzucił do małych nóżek hrabiny, obutych w zgrabne węgierskie buciki — i przepraszał i całował i obiecywał poprawę.
Hrabina, czy w pośpiechu z jakim zabierała się rzucić w objęcia Morfeusza, czy w skutek innego jakiego powodu, okazała się dość łatwą do udzielenia absolucji grzesznikowi, co miało być zarazem znakiem do opuszczenia konfesjonału. Pomimo to jednak jeszcze upłynął jakiś czas, zanim Seweryn wyczerpnął program pożegnań miłosnych i wyszedł.
— Ha! nareszcie! — rzekła Sabina odetchnąwszy swobodnie i uwolniwszy się z miny cierpiącej, w jaką była ustrojona w obecności kochanka. Wyciągnęła rękę do dzwonka i silnie zadzwoniła.
Głos dzwonka doleciał jeszcze do uszu schodzącego ze schodów Seweryna; ucieszyło go, że hrabina go nie zwodzi, że widocznie zaraz spać się położy i w tym celu zadzwoniła na służbę. W takich myślach siadł do powozu i powrócił do hotelu. Ale przy kolacji drobna okoliczność zachwiała nieco jego przekonaniem. Oto w restauracji przy drugim stoliku jakiś jegomość wyładowawszy pełne usta polędwicą, mówił do swego towarzysza stłumionym głosem:
— Daj pokój, nie broń kobiet. Kobieta a szczególniej mężatka, gdy złamie wiarę jednemu, naturalnem prawem nie będzie sobie robiła skrupułu ze złamaniem jej drugiemu, trzeciemu etc.
Seweryn nie mógł się dowiedzieć, z jakiej okazji jegomość ów odezwał się i czy mowa jego nie była pro domo sua; ale sentencja, która się do uszów jego przedarła przez pokłady polędwicy, zaciężyła jak ołów na jego sercu. Żołądek abdykował na rzecz serca, a serce pociągnęło nogi pana Seweryna i resztę jego kształtów ludzkich jeszcze raz pod okna Sabiny, dla przekonania się, czy w istocie jest słabą. Doktorzy, aby przekonać się o słabości, potrzebują macania, pukania, pulsu, języka — Sewerynowi wystarczała do tej djagnozy ciemność. Ciemność miała go przekonać o wierności kochanki. Dla czego zaś ciemność, tę matkę wszystkiego złego, obrał sobie za stróża cnoty kobiecej — trudno odgadnąć. Dość, że pędził co tchu, żeby zobaczyć.... ciemność.
Nieszczęście mieć chciało, że w oknach hrabiny było jasno, tak jasno, że aż jemu pociemniało w oczach i sercu od tej jasności. Stanął w bramie przeciwległej kamienicy i zapatrzył się w jaśniejące okna, podczas gdy złodzieje, których czytelnicy mieli zaszczyt poznać na początku niniejszej powieści, czaili się w cieniach drugiej bramy.
Seweryn ani się domyślał, że zostaje w tak blizkiem sąsiedztwie z ludźmi, którzy te same co on mieli pragnienia, pragnienia ciemności, a których hrabina jakoś zaspokoić nie myślała.
Po kilku minutach kształtny cień hrabiny zarysował się na jasnych szybach okna. Zdawała się wyglądać na ulicę. Seweryn zamknął oczy, żeby go nie spostrzegła. W tej chwili turkot powozu rozległ się echem po pustej ulicy. Powóz, czyli, mówiąc poetyczniej, drynda fjakierska zatrzymała się przed mieszkaniem hrabiny, ze środka jej jednak nadspodziewanie nikt nie wysiadł.
Cień znowu pokazał się w oknie i cofnął się natychmiast w głąb pokoju.
W głowie Seweryna poczęły się snuć podejrzenia najrozmaitszych kształtów, takich nawet, których przyzwoitość opisywać nie pozwala; podejrzenia te pociągnęły go ku fjakrowi. Przechodząc koło drzwiczek rzucił spieszne spojrzenie w głąb powozu i zdawało mu się, że tam ktoś siedział — nie mógł jednak sprawdzić tego, nie chcąc zwracać na siebie uwagi — tajemniczość sytuacji poczęła go intrygować i dręczyć — stanął za powozem, czekając co dalej nastąpi.
Nie długo czekał. Z kamienicy wyszła kobieta z wzrostu i ruchów bardzo podobna do Sabiny. Twarz miała zakrytą aksamitną maską, a na sobie czarne domino z ponsową kokardą.
Seweryn zadrżał z oburzenia nad wiarołomstwem kobiety; przypomniał mu się jegomość z polędwicą w ustach i byłby go nazwał wielkim, gdyby w tej chwili myśl jego nie była zajętą wyszukaniem innego mniej pochlebnego przymiotnika dla wiarołomnej kochanki.
Sabina nie widziała ani Seweryna ani jego rozpaczy i oburzenia. Szła prosto do fjakra.
Drzwiczki się uchyliły, jakaś ręka — zdaje się jednak że to nie była ręka Opatrzności — pomogła jej wejść do środka; powóz ruszył i rozpoczęła się w nim następująca rozmowa:
— Myślałam już, że nie przyjedziesz.
— Byłem raz przedtem, ale jakiś powóz stał przed waszym domem.
— To Seweryna. Ali, ten człowiek nudzi mnie i męczy swoją miłością i zazdrością.
— Czemuż nie zerwiesz z nim?
— Nie znasz go. To człowiek gwałtowny i bez taktu. Gotówby mnie skompromitować przed światem.
— A gdzie mąż?
— U hrabstwa Romanów, tam dziś wieczór — zabawi zapewne do rana.

W powozie.


— Więc my dziś wolni? szepnął mężczyzna zdejmując maskę z jéj twarzy.
— Cieszyłam się na tę noc — a ty?
Mężczyzna widać nie lubił bawić się w słowa, bo zamiast odpowiedzi objął ramieniem kibić kobiety, przysunął ją do siebie i namiętnym, ssącym pocałunkiem skleiły się ich usta...
A Seweryn?
Ah, prawda — zostawiliśmy go na ulicy szukającego przymiotnika odpowiedniego dla Sabiny, podczas gdy ona innemu rzeczownikowi w ramiona się rzucała. Czy wybrał jaką nazwę, niewiadomo, ale zdecydował się iść na maskaradę, dokąd podejrzywał, że tamci się udali. Spodziewał się poznać ją po ponsowéj kokardzie, dlaczego jednak chciał ją poznać, poznawszy już tak doskonale — na to pytanie on sam może nie umiałby odpowiedzieć. Logika była i jest zawsze nieprzyjaciółką zakochanych. — Seweryn więc poszedł na maskaradę.
Maskarada była wyjątkowo liczna, nawet przepełniona i ożywiona. Mnóstwo domin najrozmaitszych kolorów przeciskało się przez tłumy publiczności, rzucając intrygujące zaczepki. Były i takie, które intrygowały milczeniem. Ha! i to dobre. Iluż to ludzi utrzymałoby się przy sławie uczonych lub mądrych, gdyby posiadali tę jedyną mądrość trzymania języka za zębami, a pióra w puzderku. Znamy takich, którzy milczeniem spore sumki sobie uzbierali, a dłuższe milczenie byłoby ich zrobiło majętnemi, gdyby pewne bankructwo nie było im ułatwiło wejścia do królestwa niebieskiego niekoniecznie przez ucho od igły. Są inni, którym milczenie zapewnia spokój małżeński i wszelkie gadania o swoich żonach zostawiają obcym ludziom. Albo, powiedźcie państwo, gdyby pan X. nie był milczał, gdy cały świat powstawał na hrabiego Y. czy byłby dziś tak miłym gościem u niego na herbatkach i wieczorkach tańcujących. Ale dość o tem; zwłaszcza że w tym samym przedmiocie, to jest o wpływie milczenia na rozmnażanie się mędrców, pracuję nad obszerniejszą rozprawą, która autorowi otworzyć ma podwoje do wnętrzności towarzystwa naukowo-milczącego.
Wracajmy lepiej na maskaradę. Otóż, wśród tego mnóstwa domin milczących i niemilczących, wśród masek, które przychodzą na maskaradę z głębokiemi kieszeniami na karmelki i pomarańcze, z żołądkami gotowemi do przyjęcia wszelkiego rodzaju przekąsek i napojów — wśród tego tłumu gapiącego się i ruszającego — dwie szczególniéj maski odznaczały się elegancją, dowcipem i złośliwością. Uszczypliwemi epigramatami rzucały na wszystkie strony jak cukierkami strzelającemi; śmieciłem drwiły z ciekawych i zaintrygowanych, którzy gromadą całą chodzili za niemi po sali, trzepotały się i szalały po bachancku.
Żadnéj znaczniejszej figury, żadnéj oryginalniejszéj, znajoméj osoby z miasta nie mijały spokojnie. Rzuceniem kilku słów tajemniczych ciągnęły rozciekawionego za sobą, a rekrutowany takiemi haczykami orszak rósł jak lawina.
Męzkie domino rzadko się odzywało, ale za to szeptało ciągle towarzyszce swojej różne uwagi o obecnych i ich tajemnice, a ona rozrzucała je między słuchających zaprawione ostrym dowcipem i humorem.
— I cóż mi powiesz masiu? — spytał ją poufale jeden bankier z bardzo starożytnej familji, bo wywodzącéj ród swój w prostéj linji od Mojżesza, a raczéj od Mojżeszowéj, którą powszechnie nazywano Mośkową.
— Po co tobie mówić! usłyszysz ty dosyć od swojej żony, żeś bez jej pozwolenia przyszedł tutaj.
Głośny śmiech otaczających skonfundował bankiera, który przez zapomnienie aż rodzinnem narzeczem odpowiedział: „milisz się maseczko” i znikł w tłumie.
— Cóż mnie tak, maseczko trącasz wachlarzem? zagadnął jeden ze zrujnowanych hrabiów.
— Próbuję, czy się nie rozlecisz.
— Za cóż to mnie masz?
— Za ruinę, któréj tynk na twarzy odmłodzić już nie może.
— Okrutną jesteś masko dla mnie!
— Mniéj niż ty sam dla siebie.
— Ja? — ciekawym dlaczego.
— Niedość ci, że cię ludzie czernią, sam czernisz się co rano.
— A i ty tu jesteś? — rzekła zwracając się nagle do przechodzącéj damy.
— Zkądże ty mnie znać możesz? odparła zaczepiona z kwaśną miną.
— Nosiłam od ciebie liściki do..... tu szepnęła jej coś do ucha. Dama skrzywiła się jeszcze widoczniéj.
— Jakże żałuję, mówiło daléj nielitościwe domino, że nie mogę widzieć twojéj twarzy, zrumienionej w tej chwili.
— Cóż ci przeszkadza?
— Warstwy blanszu, które zakryły twoje wdzięki jak Pompeję. Biedny ten twój płatny satellita! umrze i nie zobaczy téj, którą ukochał. Bo to, co on kocha, nie jest tobą, a to co jest właściwie tobą, tego by pewnie i za bajońskie sumy nie pokochał.
— Impertynentka — rzekła dama i zwróciła się w przeciwną stronę.
— A, tu znów idzie kontrast tamtéj, pisknęło domino zbliżając się do przekwitłéj oddawna elegantki wyróżowanéj, co ją robiło podobną do kwiatu po pierwszych mrozach trzymającego się jeszcze na uschłéj łodydze — ta się znowu ciągle rumieni za to, co robi, a rumieniec sprowadza z najlepszéj fabryki paryzkiej. Gdybyś się srebrzyła, co w twoim wieku byłoby odpowiedniejszem, możnaby cię wziąść za księżyc w ostatniej kwadrze, ale bez rogów, boś je dała mężowi w prezencie wraz z pantoflami.
— Muszę ci powiedzieć, moja ty masko — rzekła elegantka lornetując ją z góry — że twój dowcip bardzo zdradza gminne pochodzenie; pomimo stroju, pachniesz ulicą.
— Tak, ulicą Grodzką, na której codzień rekrutujesz sobie wielbicieli z niedorostków szkolnych. W końcu roku nie jeden zapłacze na ciebie pod rózgą ojcowską.
— Maseczko, umityguj się troszeczkę — zauważył jeden z przysłuchujących się, — gotówby cię spotkać niemiły wypadek.
— Jaki ciebie spotkał przed teatrem? — wtrąciło znienacka domino męzkie.
— Źle cię poinformowano, mój kochany.
— Więc to nie było przed teatrem? Mniejsza o to. Takie przysmaki na każdem miejscu jednakowo smakują — wszak prawda, moja ty chorągiewko polityczna, symonisto literacki, stróżu dziewiczej cnoty pięćdziesięcioletnich hrabianek.
— O! to widocznie będzie cała litanja paszkwilów. No, mów, mów — rzekł zaczepiony wyszczerzając w uśmiechu resztki żółtych zębów — zaczynasz mnie bawić.
— Muszę mieć coś assafetydycznego w sobie, kiedy mogę podrażnić tak stępiony smak.
— Tylko, proszę cię, nie karm mnie odgrzewanemi konceptami, bo się rozchoruję.
— Nie bój się; połykałeś ty niestrawniejsze rzeczy i nie strułeś się.
— Naprzykład?
— Naprzykład własną sumienność, powalaną atramentem i łapówkami. Masz strusi żołądek, który jednego dnia żywi się hymnami do świętych pańskich, a drugiego, a raczéj drugiej nocy, tłustemi epigrammatami dla aktorek.
— Widocznie jesteś jednym z zapoznanych przezemnie genjuszów literackich.
— Chybiłeś mój drogi. Zostawiam sobie tę przyjemność walania atramentem palców i sumienia, aż po twojéj śmierci.
— Oho! to będziesz musiał długo czekać. A może umiesz wróżyć i wiesz kiedy umrę i na co?
— Nie, ale wiem co zrobisz po śmierci.
— Pewno do piekła pójdę, co? hi, hi, hi.
— I to nie — każesz się zanieść do jakiego żeńskiego klasztoru na oczyszczenie. Bądź zdrów.
W téj chwili, dama wysokiego wzrostu i dobréj tuszy, podeszła do literata, udającego że się śmieje i zapytała go:
— Cóż? znalazłeś pan jakie dowcipne domina? To fenomen. Więc dowcipne?
— Przynajmniéj za takie się nam sprzedają. Wróżą nawet co będziemy robić po śmierci.
— I czém będziecie, nie zapominaj o tem — dodało domino.
— O! tegom jeszcze nie słyszał. Więc czemże ja będę w nowéj przemianie?
— Kanałem, do którego ściekać będą brudy ludzkie i plagjaty.
— Dość ordynaryjnie, rzekła dama. Czy i mnie coś równie delikatnego powiesz?
— I ty chcesz gwałtem zostać kanałem? A! nie, ty po śmierci zmienisz się w Termopile, o których przewodnicy będą opowiadać: w tym wąwozie zginęło trzystu, ale nie Spartanów.
Męzkie domino pociągnęło swoją towarzyszkę za suknię, by ją upamiętać. Saba wpadała w szalony, bachancki humor, który zaczął przekraczać już granice przyzwoitości. Naraz jednak wśród tego chichotania się, piskliwéj rozmowy i wyskoków złośliwości, szukając nowych ofiar, spostrzegła Seweryna, który jej się z boku surowo i z uwagą przypatrywał. Umilkła nagle i prędko pociągnęła za sobą Feliksa w inną stronę sali.
— Co się stało? zapytał Feliks.
— On tu jest i zdaje mi się, że mnie poznał.

Protektorowie sztuk pięknych.


Przeszli w inną stronę sali, z trudem przeciskając się przez koła tańczących, potem wsunęli się po za filary, ale zaledwie usiedli przy stoliku, Seweryn znowu pojawił się przy nich, usiadł naprzeciw i nie spuszczał ich z oka. Domina siliły się, aby nie zważać na niego, obecność jednak nieodstępnego towarzysza zaczęła ciężyć na ich wesołości i krępować rozmowę. Po niedługiej chwili milczenia, maski nasze podniosły się i wróciły na salę. Seweryn poszedł w ślad za niemi. Dwa błękitne domina z księżycami na głowie, zatrzymały go w tej chwili. Jedno z nich schwyciło go konwulsyjnie za ramię, szepcząc:
— Widzę, żeś poznał tę kobietę w dominie z ponsową kokardą — powiedz mi, kto ona, a nie ma rzeczy, którejbym ci odmówić mogła.
— Czy ci tak wiele na tem zależy?
— Ta kobieta obraziła mnie przed chwilą, skompromitowała mnie tak, że musiałam ukryć twarz pod maskę. Teraz ścigać ją będę póki się nie dowiem, kto to taki. Zemszczę się okropnie.
— W jaki sposób?
— Niepodobna, żeby ona nie miała jakiéj skandalicznej historji w swem życiu! odgrzebię ją i puszczę w kurs.
— Jeśli ją chcesz poznać, to źleś się do mnie udała — rzekł Seweryn, usiłując się uwolnić delikatnie od narzuconego towarzystwa — ja jej nie znam wcale.
— Nie, ty ją znasz — zaprzeczyło domino, przytrzymując go — widziałam, że cię unikają i boją się.
— Zdawało ci się.
— I ty ich nie spuszczasz z oka, — obchodzą cię widać bardzo. O! patrz! wsunęły się teraz do bufetu. Chodźmy tam.
Seweryn widząc niepodobieństwo pozbycia się towarzyszek, a nie chcąc stracić z oczów ponsowéj kokardy, dał się namówić i poszedł z niemi do bufetu.
Koło stołu zastawionego sutą kolacją i przystrojonego szampanem, siedziało kilka aktorek w dość różowych humorkach. Prócz dwóch czy trzech, które już tylko na scenie do ról matek były używane, każda z nich miała swojego adjutanta, spowiadającego się jej do uszka z różnych grzesznych zachceń swoich, bez obietnicy skruchy lub poprawy. Wśród tego grona jawnogrzeszników jeden szczególniej odznaczał się głośną mową i głośniejszym jeszcze śmiechem. Był to fundator dzisiejszej kolacji, wielki zwolennik sztuki dramatycznej, ale po za sceną. Nazywano go ojcem chrzestnym wszystkich talentów kiełkujących; w każdej bowiem ładnej twarzyczce znajdował ogromny talent do zostania jeżeli nie sławną, to przynajmniéj bogatą, i dla zachęcenia każdą taką swoją protegée chrzcił na artystkę już to bukietami i prezentami, już oklaskami, do których nie zaniedbywał najmować całego legjonu klakierów. Ojciec chrzestny był w wieku, który trudno oznaczyć — mógł mieć od trzydziestu do pięćdziesięciu lat, chociaż zdarzały się chwile, że i czternastu niktby mu nie przyznał, sądząc z tego co mówił i robił. Jasne włosy, w skutek zapewne jakiegoś nieporozumienia konstytucyjnego, emigrowały z jego głowy i rozkolonizowały się po obu stronach twarzy — miał oprócz tego szkiełko w oku, wielką dozę zarozumiałości, paryzką pronuncjację, nieźle wypchany pulares, kilka starych a bogatych ciotek na wychodnem z tego padołu płaczu i kawalerskich pikników. Wszystkie te przymioty czyniły go nieocenioną osobistością dla córek Talji i Melomeny, a bardziej jeszcze dla entreprenerów teatralnych, którzy na wyścigi ubiegali się o jego przyjaźń, a raczej o skuzynowanie swojej kasy z jego kieszenią.
Do tego to nieocenionego człowieka zbliżyły się nasze tajemnicze domina i właśnie w chwili, kiedy ojciec chrzestny podnosił w górę kieliszek, chcąc pić zdrowie jednej z najmłodszych swoich chrzestnych, nad wykształceniem której począł już pracować — ponsowa kokarda trąciła go w ramię:
— Jak się masz protektorze sztuk pięknych — rzekła z przekąsem — czyje to zdrowie pijesz? Nieszczęśliwa ta szczęśliwa, bo to zdrowie wyjdzie jej na niezdrowe!
— Może chcesz, żeby i ciebie zaprotegować? zapytał protektor, drwiącym i cynicznym wzrokiem mierząc domino.
— Mille grâces! bo twoja protekcja wala, a ja lubię czystość. No! pij, pij dalej. Gdyby fabrykanci szampana mieszali do niego jakąkolwiek dozę talentu scenicznego, twoje protegowane musiałyby już być jak pękate beczki pełne talentu. Tymczasem są tylko pełne nadziei. Prześliczne beczułki, — dodała rozglądając się po towarzystwie — a wszystkie okute bransoletami, koljami, pierścionkami, żeby się nie rozsypały. Tylko ta mała Fiu-fiu najmniej zawarowana od rozsypki, bo téż trzyma się najlepiej i trochę więcej myśli o sztuce niż o tobie. Coś szepcze do ucha temu pulchnemu literatowi, któremu oczy rozbiegły się w przeciwne strony jak dwa spłoszone konie. Pewnie mu dyktuje recenzję na jutro o sobie; nie ma obawy, aby była niekorzystną — od czasu jak pozwoliła mu się odprowadzać do domu, została wielką artystką, cały arsenał przymiotników pochwalnych już dla niej wyczerpał — ale, cóż to mnie obchodzi! patrzcie lepiej jak Ina i Mina powtarzają bez suflera scenę z „Wesela bez latarni” — rozbrójcież je, bo gotowe sobie wydrapać te cudne oczki, tak drogie dla ich adoratorów.
— Panie dyrektorze — zawołała w tej chwili jedna z artystek, nazwana przez Sabę Miną — ta, ta, ta... nie wiem jak ją nazwać...
— Nazwij ją rywalką — wtrąciło domino.
— Posądza mnie, że używam zanadto bielidła na ulicy.
— Czysta potwarz — przerwała znowu Saba — tylko różu za wiele.
— Sprawdzimy to — zadecydował z powagą dyrektor — Mina przyjdzie do mnie jutro rano, a Ina po południu.
— Ten umie godzić — wmieszało się do utarczki domino męzkie — w taki sposób pojedynek nadobnych rywalek zakończy się bez przelewu krwi — co najwięcej mogłyby wyjść uszkodzone na honorze, ale to bagatela!
Sabinę widocznie bawił ten półświatek, bo nie myślała odchodzić. Atmosfera tego kółka odpowiadała jej usposobieniu — delektowała się nią, jak pijak zapachem wódki.
— Maseczko! może siądziesz tu przy mnie, odezwał się do niej jeden z protektorów sztuki — niemający pary w tem towarzystwie i skazany na bawienie się samym tylko kieliszkiem.
— A, to i ty jesteś tutaj, przyjacielu oświaty? Źleś się wybrał, jeżeli chcesz oświecać to, co zawsze w ciemnościach zostać powinno.
— Więc i mnie znasz?
— Znam cię, ale z tego tylko, że wydajesz zbyt wiele na utrzymanie kochanka twojej żony.
— Jakto?!
— Płacisz mu za tę przysługę tytułem przyjaciela. Czyż to mało?
— Maseczko, radzę ci oględniej się wyrażać, bo moja żona...
— Jest tutaj — rzekło męzkie domino, naturalnym głosem.
Członkowi oświaty zrobiło się ciemno w oczach.
— Nie bój się, zbyt zajęta twoim przyjacielem, aby mogła na ciebie zważać.
— Ależ na Boga! o którym przyjacielu mówisz?
— O tym, co cię tak gorliwie namawiał do opieki nad oświatą, zamiast czuwania nad własną żoną.
— Feliks! — zawołano z tyłu.
Doktor zapomniał się usłyszawszy swoje imię, odwrócił się i ujrzał dwie maski prowadzone przez Seweryna.
Jedna z nich przystąpiła bliżej, wlepiając w doktora ostre przenikliwe spojrzenie.
— A co, poznałam cię, ptaszku? rzekła biorąc go za rękę.
— Jeżeli wszystkich tak poznajesz, to lepiej idź spać, odparł doktor, usiłując pogardliwym tonem i obojętnością pokryć swoje pomieszanie i naprawić chwilową niezręczność.
Maska jednak nie dała się tem złudzić i nie myślała wcale porzucać swej ofiary zabierającej się do odejścia.
— Poczekaj — rzekła przytrzymując go — mam ci wiele do powiedzenia.
— Nie jestem ciekawy.
— Postaram się rozciekawić cię.
Sabina widząc kłopot swego towarzysza, chciała mu ułatwić ucieczkę; nachyliła się więc do członka oświaty:
— Nie poznajesz twojej żony?
— Gdzie?
— To domino niebieskie z księżycem.
— Więc to ona! — zerwał się i chwytając nieznajomą za rękę, którą chciała przytrzymać doktora — rzekł surowo:
— Ja ci ciekawszą rzecz powiem.
Z zamieszania wywołanego niespodzianą interwencją przyjaciela oświaty, skorzystał Feliks i wraz z Sabiną wmieszał się w tłumy wirujące wśród sali.
Seweryn pobiegł tuż za niemi, ale tym razem poszukiwania jego były bezskuteczne; domino z ponsową kokardą znikło.
Rzucił się pędem na schody — przebiegł korytarz i znalazł się na ulicy właśnie w chwili, gdy dwa domina siadały do doróżki. Na placu, oprócz kilku prywatnych powozów, ani jednej doróżki więcej — dalsze ściganie okazało się niemożebnem.
Ale Seweryn nie dał jeszcze za wygraną.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.