Tajemnica zamku Rodriganda/Rozdział 56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica zamku Rodriganda
Podtytuł Powieść
Rozdział Spotkanie nad Rio Grande
Wydawca Księgarnia Komisowa
Data wyd. 1938
Druk Drukarnia Artystyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Waldröschen
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział 56.
SPOTKANIE NAD RIO GRANDE.

Juarez dotarł tymczasem ze swoimi do zbiegu Rio Grande i Sabinas w znacznej odległości od Meksykan. Mimo ciemności, przejrzano wybrzeże, ale nie znaleziono śladu wypatrywanego Anglika. Dlatego rozbito obóz, uprzednio opatrzywszy konie.
Obóz różnił się bardzo od obozu bandy Corteja. Tu zaciągnięto wartę, aby czuwała nad bezpieczeństwem oddziału.
Jazda była nader uciążliwa; spano więc mocno i głęboko. Lecz skoro świt myśliwi zerwali się ze snu, aby w okolicy upolować nieco zwierzyny.
Niedźwiedzie Serce i jego brat Niedźwiedzie Oko pierwsi dosiedli rumaków. Zaledwie wyjechali na pagórek nadbrzeżny, gdzie pole widzenia było rozleglejsze, Niedźwiedzie Serce zawołał:
— Uff! Kto to?
— Czy kto nadjeżdża? — krzyknął do góry Juarez.
— Tak; o tam!
Indianin wyciągnął ramię, aby wskazać kierunek.
Obóz był ukryty za zagajnikiem, wskroś którego widać było rozległą prerię. Na równinie galopował co koń wyskoczy jakiś jeździec. Po chwili zbliżył się już o tyle, że widać go było dokładnie.
— Dziwaczny człowiek — roześmiał się Juarez, który również wszedł na pagórek. — Skąd się taka kreatura bierze na prerii?
— Sądząc z ubioru, to Anglik, spostrzegł Zorski.
Chyba wysłaniec od sir Lindsey‘a.
— Hm! Czyżby lord miał konie na pokładzie? Zresztą, ten człowiek nie jedzie jak Anglicy, lecz jak Indianie.
— Podnosi się w siodle. Szuka czegoś. Pokażemy mu się oczywiście.
Wystąpili z zagajnika; jeździec ujrzał ich natychmiast. Z początku wahał się, ale następnie popędził ku nim w cwał.
Kiedy się zbliżał, wznosząc w prawej ręce parasol, a w lewej cylinder, wydawał głośne okrzyki radości.
Po kilku chwilach osadził konia, zeskoczył na ziemię i usiłował za pomocą cylindra i parasola złożyć kilka dystyngowanych ukłonów, co mu się, niestety, straszliwie nie powiodło.
Poznano go po wielkim nosie; oglądano z ciekawością szary strój nie dający się wytłumaczyć w tych okolicznościach. A jednak z ust wszystkich obecnych wyrwało się jedno imię:
— Sępi Dziób!
— Tak, Sępi Dziób. Mam honor, messurs i sennores! — rzekł jeździec, kłaniając się ponownie.
Wbił parasol w ziemię, osadził na nim cylinder, zdjął surdut i ułożył na kapeluszu.
— Przeklęta maskarada! — zaklął. — Raz jeden odgrywałem Anglika, ale to się nigdy nie powtórzy, moi panowie!
— Odgrywał pan Anglika? — zdziwił się Juarez. — W jakim celu?
— Aby pozwolić się schwytać.
— Ach! Nie rozumiem. Chciał pan, aby go schwytano?
Trapper wyciągnął z kieszeni plaster tytoniu i odgryzł kawałek.
— Tak. I w rzeczy samej schwytał mnie wczoraj niejaki Pablo Cortejo nad Rio del Norte.
— Pablo Cortejo? — zapytał Zorski. — Sądziłem, że jest w San Juan?
— O nie, sir! Jeśli tego sennora chcecie zobaczyć i schwytać, to możecie go mieć zaraz po obiedzie.
— Opowiadaj, sennor! Wszak spotkał pan sir Lindsey‘a w El Refugio?
— Rozumie się, a wnet potem wyruszyliśmy, ku Sabinas.
Sępi Dziób opowiedział swą przygodę.
— A więc lord oczekuje nas pod owym zakrętem? — zapytał Juarez.
— Tak, sennor, przyrzekłem, że was sprowadzę.
— A więc wyruszamy! Czy pan potrafi nas prowadzić? Czy może jest pan znużony?
— Znużony? — zapytał, puszczając strumień tytuniowego soku koło nosa prezydenta. Dajcie mi tylko innego rumaka!
Odbyto krótką naradę i uchwalono, że część oddziału zostanie przy koniach, a reszta natychmiast pośpieszy z pomocą lordowi.
W kwadrans po przybyciu trappera, oddział pędził w najszybszym galopie przez równinę z Zorskim i Sępim Dziobem na czele.
Po dwóch niespełna godzinach ujrzeli jeźdźca, który jechał im naprzeciw. Okrążono go, zanim zdążył zmienić kierunek, ale bynajmniej nie był tym zafrasowany. Średniego wzrostu, średniej tuszy, opalony, wyglądał na lat przeszło pięćdziesiąt. Juarez zapytał:
— Czy zna mnie pan, sennor?
— Tak! Sennor Juarez, prezydent.
— Dobrze. Kim pan jesteś?
— Jestem myśliwym z Texasu. Mieszkam na lewym wybrzeżu rzeki.
— Jak się nazywasz?
— Grandeprise.
— Jesteś Francuzem?
— Nie. Jankes pochodzenia francuskiego.
— Dokąd zmierzasz?
— Do domu.
— Skąd przybywasz?
— Z Monclovy.
— Widział mnie pan tam?
— Tak.
Juarez zmierzył go przenikliwym spojrzeniem i zapytał:
— Czy znajome ci nazwisko Cortejo?
— Tak. Słyszałem je w Monclovie.
— A czy znasz go?
— Nie.
— Kiedy wyruszyłeś z miasta?
— Wczoraj rano.
— Czy spotkałeś większy oddział jeźdźców, czy nie zauważyłeś czego podejrzanego?
— Nie.
— Czy ktoś z nas zna tego człowieka?
— Tak, znam go — odparł Sępi Dziób. — Spędziłem kiedyś u niego noc. Zapewne przypomina mnie sobie.
— To wystarczy. Naprzód.
Oddział pomknął dalej. Grandeprise patrzył za nimi ponuro.
— Niech diabli porwą tych wielkich panów! — mruknął. — Gdyby nie Sępi Dziób, nie przestanoby mnie tak rychło badać. Co mnie obchodzą inni ludzie? Mam dosyć własnych kłopotów.
I pojechał trzymając za uzdę jucznego konia. Skręcił w kierunku miejscowości, gdzie miał się z kimś spotkać.
Mariano przyłączył się do Zorskiego i Sępiego Dzioba. Był nad wyraz podniecony. Jechał na spotkanie tych, których zobaczyć dawno już nie miał nadziei. Koń jego dobywał ostatnich sił, a jednak Mariano wciąż go popędzał.
Zorski, zauważywszy to, rzekł:
— Szkapa runie pod tobą, Mariano. Pozwól jej odetchnąć.
— Naprzód! — brzmiała niecierpliwa odpowiedź.
Te trzy, mknące na czele oddziału, konie, były przednimi biegunami. Dzięki temu, coraz bardziej oddalali się od towarzyszy.
Było już pewno południe. Naraz Zorski spostrzegł ruchomy punkt na widnokręgu. Osadził na miejscu rumaka i wyciągnął lunetę.
Obaj jego towarzysze zatrzymali się również.
— Cóż takiego? — Zapytał Mariano, zniecierpliwiony zwłoką.
— Jacyś jeźdźcy nadjeżdżają — odparł Zorski.
— Ze strony rzeki? — wtrącił Sępi Dziób. — To może być tylko Cortejo i jego ludzie. Dajcie ni lunetę!
Tymczasem jeźdźcy się zbliżali.
— Niech mnie powieszą, jeśli to nie oddział Corteja — rzekł trapper.
— Czy widzisz dokładnie? — zapytał Zorski.
— Niebardzo. Są jeszcze zbyt oddaleni.
— A więc poczekajmy!
Nadjechał Juarez wraz z całym oddziałem. Zakomunikowano im przypuszczenie Sępiego Dzioba.
— Co zrobimy, sennor Zorski? — zapytał Juarez.
— Ukryjemy się na lewo od zagajnika i podzielimy na trzy oddziały: przedni, środkowy i tylny. Pierwszy i trzeci okrążą wroga, skoro tylko Sępi Dziób da sygnał. Naprzód!
Gromada wycofała się pod zagajnik i podzieliła zgodnie z rozkazem Zorskiego. Sępi Dziób nie odstępował od niego. Poruszał się niespokojnie w siodle, wreszcie zapytał:
— Sennor, czy mogę zrobić kawał? Wczoraj zwiałem od tych ludzi. Niech mają przyjemność i niech mnie po raz drugi schwytają.
— To niebezpieczne.
— Pah! Proszę jeszcze raz o pańską rurkę!
Obserwował teraz zbliżających się jeźdźców, poczem, złożywszy lunetę powiedział:
— To oni! Na czele jedzie drab, który udawał wysłańca prezydenta. Sennores, pozwólcie mi się zabawić!
Mówiąc to, zeskoczył z konia i wyprowadził go z zagajnika. Usiadł na trawie, nasunął cylinder na twarz i rozwinął nad sobą parasol. Wyglądał tak, jakgdyby już siedział tu od dłuższego czasu. Usadowił się plecami do zbliżających się jeźdźców. Z binoklami na nosie wyglądał jak człowiek zatopiony w rozmyślaniach, niespostrzegający przybycia obcych.
Niebawem go zauważono. Przywódca zdumiony osadził konia.
— Do diabla! — krzyknął. — Spójrzcie; tam siedzi ktoś na ziemi!
Towarzysze jego spojrzeli w kierunku oznaczonym i zobaczyli wielki parasol, a pod nim szary cylinder.
— Wszyscy święci. To Anglik! Teraz jesteśmy górą.
Mówiąc to, przywódca rozpędził konia; pozostali poszli za jego przykładem. Zatrzymali się tuż przy Sępim Dziobie.
— Hola, sennor, czy to pan, czy to pański duch? — zapytano hurmem.
Sępi Dziób odwrócił się flegmatycznie, podniósł się powoli zamknął parasol, obejrzał ludzi przez binokle i odparł:
— Mój duch!
— Ach, a nie pańskie ciało?
— No, wszak wczoraj mnie zastrzelono, czy też wysmagano do śmierci!
— Nie pleć bzdur, sir! Wczoraj udało się panu czmychnąć; dziś już się to panu nie uda.
— Nie zamierzam wcale czmychnąć; raczej chcę zostać z wami.
— Gdzie spędziłeś tę noc?
— W lesie.
— Ma pan teraz innego konia. Skąd to?
— To nie inny koń.
— Wczoraj uciekłeś na dereszu, a teraz masz kasztana.
— Kasztan jest też tylko duchem deresza.
— Nie żartuj! Zabiłeś wczoraj i zraniłeś dwunastu naszych; dzisiaj nam za to zapłacisz. Czy wiesz, gdzie są parowce i łodzie?
— W waszych rękach. Chcieliście je wszak zdobyć.
— Niestety, i to się nie powiodło. Wasi ludzie strzelali w nas kartaczami. Zapłacicie nam za to! Wsiadaj na koń! Pojedzie pan z nami do miejsca, gdzie zatrzymały się statki. Wydasz pan je, albo zginiesz — rozważ to sobie!
Sępi Dziób splunął na kapelusz przywódcy.
— Gdzie wasz wódz? — zapytał.
— Ja nim jestem! Poza tym, zarzuć pan swoje przeklęte plucie, bo nauczę pana, jak odróżniać spluwaczkę od sombrera, który nosi caballero!
Rzekomy Anglik wzruszył ramionami.
— Caballero? Pah! Pytałem o Corteja.
— Zamordowali go pańscy ludzie. Podczas salwy, znajdował się na rzece i został postrzelony, a może utonął.
— Szkoda. Chętniebym go powiesił!
— To właśnie zrobimy z panem. Ale przede wszystkim, jedź pan z nami! Naprzód, sir, bo panu pomogę!
— Pomóc, w jaki sposób?
— W ten!
Przywódca wyciągnął pistolety i przyłożył trapperowi do czoła.
— Jeśli pan natychmiast nie dosiądzie konia, palnę panu w łeb!
— Sam zakosztuj kulki! — odparł Sępi Dziób.
Błyskawicznym ruchem wyrwał pistolet, wymierzył i spuścił kurek. Meksykanin runął z przebitą piersią. Jego kamraci chwycili za broń, aby pomścić śmierć przywódcy, ale już sto strzelb huknęło z zagajnika; stu jeźdźców wypadło z impetem. Napadnięci zostali okrążeni i wytrzebieni zanim zdążyli zemścić się na którymś z napastników.
— Żaden — odpowiedział Zorski, zbadawszy poległych.
— Szkoda. Nikt nam nie udzieli wskazówek.
— Nie szkodzi oświadczył Sępi Dziób. — Wiem wszystko.
— No, gdzie znajdziemy statki?
— Tam, gdzie je zostawiłem.
— Ale gdzie będą wyładowane?
— Nad rzeką Sabinas, jak uprzednio ułożono.
— W takim razie nie cały oddział musi jechać dalej.
— Nie; możecie wrócić.
— A jeśli nas oczekuje nowa walka?
— Na pewno nie.
— Godzę się z Sępim Dziobem — oznajmił Zorski. — Cieszę się, że ta sprawa została załatwiona tak pomyślnie, ale nie podoba mi się to, że Cortejo nie wpadł w nasze ręce. Taki gad zwykle rękami i nogami trzyma się życia. Pragnąłbym przynajmniej znaleźć jego ciało.
— Poszukajmy! — zaproponował Juarez.
— Dobrze. Weźmy ze sobą pięćdziesięciu jeźdźców. Pozostali niech wrócą do obozu i tam nas oczekują.
Tak się też stało. Podczas gdy połowa oddziału wracała ze zdobyczą, druga połowa z Juarezem, Zorskim, Marianem na czele i z Sępim Dziobem, jako przewodnikiem, jechała dalej, niecierpliwie wypatrując statków.
Nie było już daleko do miejsca ich postoju. Sępi Dziób wskazał wskroś drzewa i rzekł:
— Tam jest jaśniej. To rzeka.
Zatrzymali się na miejscu, gdzie poprzedniego dnia Lindsey miał wpaść w niewolę. Liczne ślady wskazywały, że ludzie Corteja spędzili tu noc całą. A dalej, na środku rzeki, stały na kotwicy statki.
Lindsey od wielu godzin nie schodził z pokładu. Kiedy przed południem statki wróciły na poprzednie miejsce, wrogów już nie było. Jednakże należało mieć się na baczności i nie przybijać do lądu. Bądź co bądź przygotowano łodzie.
— Czy istotnie wrogowie opuścili te strony? — zapytał sternik Lindsey‘a.
— Na pewno — odpowiedział lord.
— A Juarez, czy nadjedzie?
— Z całą pewnością, jeśli go tylko Sępi Dziób znalazł. Spójrzcie-no tam! — rzekł, wskazując na brzeg.
Z lasu wyłonili się jeźdźcy; widać było wyraźnie człowieka w szarym ubiorze, z szarym cylindrem na głowie i z parasolem w ręce.
— To Sępi Dziób! — rzekł lord.
— A pozostali?
Lindsey włożył okulary.
— Widzę Juareza — odparł. — Ten na prawo od nas. A na lewo, to ach, jadę mu na spotkanie! Czółno!
Po kilku chwilach czółno odbiło od statku. Skoro lord wylądował, podszedł doń Sępi Dziób.
— Milordzie, przynoszę panu z powrotem pański ubiór — rzekł. — Niczego nie brak, nawet parasola! A oto sennor Mariano i Zorski.
— Synu, mój drogi synu! — zawołał lord, przyciskając Mariana do piersi. — Teraz, mam nadzieję, skończyły się nasze cierpienia. O, gdyby tu mogła być Amy! Czekała przez długie lata...
— Ach, więc jeszcze nie wyszła zamąż?
— Nie wyszła! Ale zanim ci to opowiem, pozwól mi powitać sennora Zorskiego.
Zorski stał przed nim w całej okazałości. Szczera radość biła z jego oczu.
— Milord!
— Panie doktorze!
Padli sobie w objęcia i uścisnęli się serdecznie.
— Niech Bóg błogosławi wam powrót utraconego szczęścia, panie doktorze, i niech w radość zmieni przebyte cierpienia.
— Dziękuję panu, milordzie. Ranek następuje po każdej nocy. Tęskniłem do tego powrotu, jak nawrócony grzesznik do rozgrzeszenia. I Bóg był miłosierny. Ale, nie zapominajmy o sennorze Juarezie, który może żądać od nas uwagi!
— O, mogę tylko prosić o wybaczenie, że jestem mimowolnym świadkiem waszego spotkania, — odparł z łagodną powagą prezydent. — Należycie teraz do siebie, więc ja się wycofuję.
— Nie! rzekł Zorski. — Chwila włada nad nami. Jest naszym panem i mistrzem, którego musimy słuchać. Powiedz, milordzie, czy wiedziałeś, że masz przed sobą Pabla Corteja?
— Tak; oznajmił mi to głośno Sępi Dziób.
— Czy walczyliście z nim?
— Czy osobiście brał udział w walce, nie wiem.
— Nie mogłeś poznać?
— Było ciemno.
— Sępi Dziób mniema, że go oślepił.
— To możliwe. Słyszałem, jak Cortejo ryczał z bólu i widziałem, jak chłodzono mu twarz wodą.
— W takim razie nie mógł brać osobiście udziału w walce. Bardzo nam teraz zależy na tym, aby się dowiedzieć o jego dalszych losach. Niedawno natrafiliśmy na rozbitków jego szajki i wytępiliśmy ich co do nogi. Przywódca twierdził, że Cortejo nie żyje, że został przez was zastrzelony, albo utonął. Czy to prawdopodobne?
— Raczej zamordowali go właśni ludzie.
— Co pan powiada! Nie byliście jeszcze dziś na brzegu?
— Daję panu do rozporządzenia wszystkie moje małe czółna, doktorze, aby pańscy ludzie mogli dostać się także na przeciwległe wybrzeże. A teraz wsiadajcie sennores do czółna!
Skoro dotarli do statku usiedli na pokładzie, aby pokrótce opowiedzieć sobie rzeczy najważniejsze. Lord zdał sprawę ze swej podróży do Anglii. Niestety, nie miał czasu jechać do Polski.
— A więc wszyscy nasi żyją? — zapytał Zorski. — Moja matka, siostra? Don Manuel i moja Roseta?
— Byli zdrowi, kiedy wyjeżdżałem do Meksyku.
— A miss Amy przebywa teraz u nich?
— Tak, aż do mego powrotu. Następnie wszystko się ułoży. Minął czas próby. Wszyscyśmy, cierpieli ogromnie, aliści Bóg dał nam siły, abyśmy mogli znieść nasz ból.
— Kiedyś, o spokojniejszej godzinie, musi mi pan więcej opowiedzieć; teraz za bardzo nas pochłania chwila bieżąca.
Juarez zwrócił się do nich:
— Proponuję nie wracać konno, lecz jechać statkiem do Sabinas. Co pan o tym sądzi, sennor Zorski?
— Tak będzie dla nas wygodniej.
— Ale nasze konie?
— Możemy przekazać Apaczom, którzy wnet wrócą z poszukiwań za ciałem Corteja. Miejmy, nadzieję, że znajdą tego szubrawca, lub przynajmniej jego ślad. To rzecz dla nas wielkiej wagi.
Lord oddal swoje łodzie czerwonym, aby mogli się przeprawić na lewy brzeg. Ci jednak wykorzystali je w inny sposób. Część ich przebyła rzekę wpław, na koniach, poczem pojechała wzdłuż lewego wybrzeża, podczas gdy druga część szukała zwłok na prawym. Trzecia wreszcie wsiadła do łodzi i badała oba brzegi ze strony rzeki. Trzeba było czekać na wyniki tych starannych poszukiwań.
Tymczasem lord udał się z Juarezem do kajuty, a Zorski z Marianem zostali na pokładzie, aby im nie przeszkadzać.
Lindsey nie tylko przywiózł pieniądze i broń, lecz ponadto musiał się z prezydentem układać w sprawie stosunku Anglii do dalszego pobytu Francuzów w Meksyku.
Przepełnieni radosnym poczuciem szczęścia, Zorski i Mariano gwarzyli o ojczyźnie i przyszłości. Tak byli wzruszeni, że nie spostrzegli, jak upływał czas.
Naraz rozległ się krzyk z wybrzeża.
— Indianin — rzekł Mariano. — Czego pragnie?
Zorski podszedł do brzegu pokładu i zapytał.
— Mój biały brat niech przyjdzie — odpowiedział Apacz. — Jest ślad.
— Czyj?
— Nie wiem. Sami zobaczycie. Wysłano mnie jako gońca.
Ponieważ nie było zwykłych łodzi, Zorski spuścił na rzekę małą jednowiosłową dingi, przeznaczoną do osobistego użytku lorda, i skierował się ku brzegowi, gdzie czekał Indianin.
— Pójść za mną! — rzekł zwięźle Apacz, wracając tam, skąd przybył.
Rumak Zorskiego stał na dawnym miejscu. Zorski odwiązał go, dosiadł i pojechał w galopie za czerwonoskórym.
Jazda trwała dosyć długo. Indianin zatrzymał się dopiero po godzinie. Tam już czekali licznie zebrani jeźdźcy, którzy przeszukali prawe wybrzeże. Nawet czółna stały u brzegu. Widać było z postawy Indian, że otaczają jakieś miejsce, nie ważąc się go przekroczyć.
Jeden z Indian siedział na ziemi. Krucze pióra w czuprynie wskazywały, że był wyższej rangi niż towarzysze. On to zapewne kierował poszukiwaniami. Ujrzawszy Zorskiego, podniósł się i rzekł:
— Matava-se: niech do mnie podejdzie.
Zorski zsiadł z konia, oddał uzdę najbliżej stojącemu Indianinowi i podszedł do czerwonoskórego. Ten wskazał na ziemię.
— Mój biały brat niech zobaczy!
Zorski spojrzał, spoważniał i nachylił się niżej.
— Ach, to ślad jeźdźca!
— Czy brat mój widzi, ile jest koni?
— Tak. Jednego dosiadał, a drugiego prowadził. Miał zatem dwa wierzchowce.
Indianin wskazał ręką na wybrzeże, Zorski powiódł spojrzeniem, nie spuszczając śladu z oka.
— Wjechał do rzeki — rzekł — lecz przed tym zsiadł, aby zebrać sitowie. A więc chciał się dostać na drugi brzeg; zebrał kilka pęków sitowia, zamierzając dzięki nim ułatwić pływanie koniowi.
— Mój brat słusznie sądzi. Któż to mógł być?
— Być może myśliwy, którego dzisiaj spotkaliśmy. Dążył mniej więcej w tym kierunku. Trzeba jeszcze dokładniej to zbadać.
— Czerwoni mężowie już to uczynili. Matava-se niechaj tu przejdzie i zbada ślad.
Indianin wskazał na miejsce, wydeptane kopytami. Trzeba było nielada umiejętności, aby coś z tego wywnioskować. Po kilku sekundach Zorski oświadczył:
— Tu pasły się konie, podczas gdy jeździec zbierał sitowie; konie się nieco poróżniły. Przypuszczam, że się pogryzły. Być może, wydarły sobie trochę włosów. Trzeba przeszukać, czy się nie znajdą.
— Czerwoni mężowie szukali. Mój brat niech obejrzy ten włos końskiego ogona.
Indianin pokazał włos.
— Czarnej maści — rzekł Zorski.
— A ten kosmyk?
Czerwonoskóry wskazał kosmyk dosyć krótkich włosów. Zorski obejrzał je dokładniej, po czym odparł:
— Czerwonobrunatny! Ten kosmyk składa się z dolnych włosów grzywy. Jeden koń jest więc czarny, a drugi czerwonobrunatny. To jeździec, którego dziś spotkaliśmy, nikt inny. Miał dwa takie konie.
— Uff! Czerwoni mężowie byli jeszcze uważniejsi.
Mówiąc to, wskazał na las, z którego wyłonili się dwaj Apacze na spienionych wierzchowcach.
— Skąd oni wracają?
— Niech mój brat z nimi pomówi!
Skoro się zbliżyli, Zorski zapytał:
— Czy moi bracia tropili ślady?
— Matava-se odgadł — stwierdził jeden. — Prowadzą do miejsca, gdzieśmy spotkali myśliwego.
— A więc to on?
Zorski zmiarkował, że to nie wszystko.
— Ale czemu moi czerwoni bracia tak się zajmują owym myśliwym? — zapytał przywódcy. — Czy, aby odkryli coś jeszcze?
— Tak; Matava-se mniema, że jeździec przeprawił się przez rzekę? Wojownicy Apaczów to samo myśleli, ale, kiedy jechali dalej, odnaleźli jego ślad.
— A więc tutaj wjechał do rzeki, a nieopodal zawrócił z niej Trudno zrozumieć. Aby tylko napoić konie, nie trzeba wszak wjeżdżać do rzeki. Poza tym, skoro miał tak prędko wrócić na brzeg, po co mu było sitowie? A za tym, należy przypuszczać, że zamierzał się przeprawić, ale z jakiegoś powodu zrezygnował z tego.
— Matava-se jest nader przenikliwy.
— Ach, moi czerwoni bracia znaleźli coś?
— Tak. Niech mój brat mi towarzyszy.
Indianin zaszył się w sitowie, a Zorski szedł za nim.
Trudy wnet się opłaciły, gdyż ledwie przeszli sto kroków i ledwie Indianin stanął nad rzeką, Zorski ujrzał tratwę, skleconą z sitowia i gałęzi. Była dosyć obszerna, jak dla jednego człowieka.
— Mój biały brat niech tę tratwę obejrzy.
— Widzę. Czy mój czerwony brat znalazł coś co mogłoby wyjaśnić użytek tratwy?
— Owszem. Tutaj.
Indianin sięgnął za pas i wydobył barwną chustkę, złożoną i związaną dwoma rogami Wyglądala tak, jakgdyby była użyta do kompresu na ból głowy lub zęba. Zorski obejrzał dokładniej chustkę. Rzekł:
— Tu są ślady krwi. Ta chustka leżała na krwawiących oczach. Gdzież ją znaleziono?
— Wisiała na gałęzi tratwy.
— Co za brak przezorności ze strony tego Corteja! Gdyż on to był. — Spojrzał na ziemię, zobaczył kilka dalszych śladów. — Czy synowie Apaczów szukali dalej?
Indianin skinął głową.
— Mój brat niech mi towarzyszy: Pośród sitowia była utorowana wygodna droga. Obaj poszli i dotarli wnet do miejsca, gdzie widzieli prowadzący z wody podwójny ślad koński.
— Ach, tu myśliwy znów wyszedł z wody — rzekł Zorski.
— A pojechał tam — dodał Indianin, wskazując na prawo.
Poszli za tym nowym śladem do małego, wydeptanego placyku.
— Czy moi bracia tu co znaleźli? — zagadnął Zorski.
— Tu leżał Cortejo — odpowiedział Apacz — i tu spotkał się z białym myśliwym.
— Dokąd prowadzi ten ślad?
— Znów do lasu.
— Czy szliście za nim?
— Nie. Chcieliśmy uprzednio pomówić z Matava-se.
— Dobrze. Mój brat sądzi, że myśliwy zabrał ze sobą Corteja?
— Tak. Posadził go na drugim koniu.
— A zatem niech mój brat wraz z kilkoma ludźmi wyruszy za śladem, aby sprawdzić, czy prowadzi ku okolicy Candela i Saltillo.
— To pochłonie wiele dni.
— Owszem, o ileby się chciało jechać do samego Saltillo. Ale wystarczy tropić ślad do jutra w południe. Stąd już wiadomy będzie kierunek. Wnet potem niech synowie Apaczów przywiozą mi odpowiedź.
— Dokąd?
— Do Monclovy.
— Ufff!
Indianin wypowiedział tylko to jedno słowo i wrócił do swoich. Na jego skinienie pięciu towarzyszy dosiadło rumaków, i nie tracąc słów zbytecznych, pojechało wraz z nim po tropie myśliwego.
Zorski wydał rozkaz, aby zaprzestano poszukiwań i sprowadzono łodzie z powrotem do statku, potem wsiadł na koń i pojechał.
Na parowcu oczekiwano go z niecierpliwością.
— Znaleziono? — zawołał jeszcze z dala Juarez.
— Tak — odparł.
— Jego samego?
— Nie; tylko, niestety, jego ślad.
— Biada! A więc żyje?
— Pewnie. Tą chustką przywiązywał sobie oczy.
Mówiąc to, Zorski wszedł na pokład i pokazał chustkę.
— Co jeszcze wiecie o nim? — zapytał lord.
— Przede wszystkim, że na pewno ma poranione oczy. Po drugie, że pływał na małej tratewce.
— A więc słusznie przypuszczał mój sternik, że jego właśni najemnicy wydali go na sztych.
— W takim razie przeżył kilka okropnych godzin. To nie przelewki być ślepym i samotnie pływać na tratwie.
— Przypuszcza pan zatem, że istotnie oślepł?
— Przynajmniej chwilowo. Gdyby wzrok mu dopisywał, nie zostawiłby chustki. Zapewne spadła mu z twarzy i nie mógł jej znaleźć. Prąd zaniósł na brzeg jego małą tratwę. Poczuł ląd i wydostał się na ziemię, gdzie znaleziono go pośród sitowia.
— Kto? — badał prezydent.
— Myśliwy, któregośmy dziś spotkali.
— Ach, ten! A więc nasi Apacze się spóźnili.
— Tak, niestety; ten myśliwy pojechał z nim, jak się zdaje, w kierunku południowym.
— To jeszcze nieźle. Został więc w kraju. Gdyby zaś znalazł się na drugim brzegu, dotarłby do Texasu i stracilibyśmy nad nim władzę. Czy są jakieś oznaki, wskazujące, dokąd się udał?
— Tak — odparł Zorski. — Do hacjendy del Erina. Tam jest jego córka. Ślepy i bezradny, nadewszystko musi dążyć do ludzi, którym może ufać. Mam na myśli w pierwszym rzędzie córkę.
— Sądzi pan, że ten myśliwy zaprowadzi go hacjendy? W jakim celu?
— Cortejo przyrzekł mu chyba sute wynagrodzenie.
— To bardzo prawdopodobne. Jest również rzeczą możliwą, że ludzie ci znają się oddawna.
Naraz oszołomienie odmalowało się na twarzy Zorskiego.
— To przypuszczenie przywiodło mi coś na pamięć — rzekł. Czy przypomina pan sobie odpowiedź myśliwego, kiedyśmy go zapytali o nazwisko?
— Tak. Powiedział, że się nazywa Grandeprise.
— Grandeprise jest sprzymierzeńcem Corteja! Wszak Enrico Landola nazywał się dawniej Grandeprise!
— Mniema pan, że jest spokrewniony z tym myśliwym?
— Prawdopodobnie. Nie często wszak spotyka się takie nazwisko.
— Trzeba pośpiesznie schwytać obu ptaszków. Co zarządzimy w tym celu?
— Wysłałem kilku Apaczów, aby zbadali ślady. Mają się przekonać, czy trop prowadzi ku Saltillo, a następnie przywieźć odpowiedź do Monclovy.
— Czy nie lepiejby było, zamiast wywiadowców, wysłać cały oddział w pościgu za obu łotrami? Wówczas rychlej mielibyśmy Corteja w reku.
— Myli się pan. Przede wszystkim trzeba byłoby o zmroku zaprzestać pościgu. Grandeprise zaś mógłby jechać bez przerwy całą noc.
— Czy miał aż tak świetne wierzchowce?
— Przejedzie całą noc i z pierwszej lepszej stadniny zabierze dwa rumaki. Prześladowcy nie zdołają go doścignąć.
— Ale czy pozwolimy Cortejowi umknąć?
— Bynajmniej. Ale można go będzie schwytać tylko na hacjendzie. A do tego potrzebna nam pańska pomoc, sennor Juarez.
— Czego pragniecie? — zapytał prezydent.
— Z przejętego listu córki Corteja wynika, że w hacjendzie zebrała się większa ilość zwolenników Corteja. Potrzebujemy zatem ludzi, sennor.
— Ilu?
— Kto wie! Nie mam pojęcia, ilu kwateruje w hacjendzie.
— A więc zobaczymy, ilu będę mógł wam odstapić. Uczynię, co mogę. Hacjenda jest ważną placówką; przecież leży wpobliżu wielkiej drogi z Południa na Północ. Jestem gotów do największych wysiłków, ażeby zdobyć hacjendę i Corteja. — Sądzę, że powinniśmy już wyruszyć, gdyż musimy co rychlej przybyć do Monclovy.
— Musimy, niestety, czekać na łodzie.
— Kiedy powrócą?
— Najwcześniej za godzinę.
— Odbijemy sobie tę zwłokę, wzmagając działalność parowca.
Zorski miał słuszność. Apacze wrócili w łodziach dopiero po upływie godziny. Oba parowce były rozpalone i gotowe do wyjazdu. Poleciwszy czerwonym wrócić do obozu drogą, tego dnia przebytą, pożaglowano.
Podczas jazdy Juarez miał dosyć czasu, aby się porozumieć z lordem. Sporządzili układ na papierze i podpisali go własnoręcznie. W gąszczach Rio Grande del Norte został zawarty pakt, który zmusił Napoleona do wycofania wojsk z Meksyku i odstąpienia władzy nad krajem Juarezowi.
— Chciałbym wcześniej dotrzeć do hacjendy, niż Cortejo, rzekł Zorski do Mariana.
— To byłoby świetne.
— Ponieważ niewiadomo, ilu się tam zebrało ludzi Corteja, przeto przydałoby się nam tysiąc jeźdźców, cóż jednak, Juarez nie może nam dać tylu.
— A więc weźmy mniej! — zawołał Mariano. — Czemu nie moglibyśmy zdobyć hacjendy z mniejszym oddziałem? Nie liczba, lecz odwaga stanowi o zwycięstwie.
— Podzielam twoje zdanie. Przebiegłością można również zdobyć hacjendę, ale droga jeszcze niepewna; może Francuzi będą usiłowali odzyskać straconą Monclovę.
— W takim razie Cortejo ujdzie nam żywcem. Wcześniej od nas dotrze do hacjendy.
— Zapominasz, że musi jechać okólnymi drogami, gdyż lęka się Francuzów nie mniej, niż nas.
— To prawda. Jeśli Juarez się pośpieszy i jeśli nie będziemy szczędzili koni, może wyprzedzimy Corteja.
— Przypuszczam też, że jest ślepy i, mimo że ma towarzysza, bezradny. W każdym razie oczy dolegają mu bardzo. Zapewno trapi go febra. To ogromnie zahamuje szybkość jego jazdy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.