Tajemnica Renu/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Andrzej Strug
Tytuł Tajemnica Renu
Pochodzenie trylogia Żółty krzyż
tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Zakładów Wydawniczych M. Arct, Sp. Akc.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII

Na rzece od samego rana leżała mgła, zakrywała nadbrzeże, miasto, kominy fabryczne i wszystko zdawało się spać. W mętnej, burej ciemności odzywały się w oddali tajemne porykiwania holowników, zgrzytały łańcuchy dźwigów portowych i co chwila zmarznięta ziemia stękała głucho pod brzemieniem jakichś przetaczanych ciężarów. Niewidzialne samochody mijały willę „Zyglindę“ i trzęsły murami, sapiąc, dzwoniąc żelastwem. Gęsta mgła ukryła prace tytanów-niewolników. Co się tam dzieje? Nad czem mozolą się ci ludzie potężni i nieszczęśliwi? Czyż nazawsze już są skazani na trudy złowrogie i bezcelowe? Kogo należy ostrzec, kogo błagać, żeby zwolnił z jarzma męczenników i oszczędził światu dalszych klęsk? Boże miłosierny, czyż nie dosyć?...
Chwilami mgła zgęszczała się, nasiąkała dymem i zasłaniała nawet drzewa nadbrzeżne. Wówczas w pokoju pomimo południa stawało się ciemno. Grobowa ponurość napierała na wielkie okna i przenikała do wnętrza. Wytworny miły salonik stawał się odstraszającą piwnicą, pełną gróźb, czających się po kątach. W lustrze majaczyły cienie głów i usiłowały wydobyć się ze złoconych ram. Na kanapie za siołem znowu zasiądzie nieznajomy, utkany z mgły i dymu, upiór przybłędny, duch złej wieści... Czy się odezwie za tym razem, czy ją wyjawi nareszcie.
Baronowa Rita von Tebben-Gerth nie obejrzałaby się za nic na świecie. Lepiej nic nie widzieć, lepiej nic nie wiedzieć... Przywarła czołem do szyby i drżąc ze strachu starała się przeczekać nawałę pomroki. Gdy przewalą kłęby mgły, znikną widziadła. Cóż za okropna zima, od trzech tygodni nie było jednej chwili słońca — jakże tu żyć?
Jaśniało i ciemniało znowu. Mgła uściełała się w warstwy, rozwlekała się w pasma. Zdawało się, że lada chwila stanie się cud i wyjrzy słońce, ale wnet napływał gęsty mrok. W odmęcie wzbierały jakby chmury, przesuwały się strzępy nieokreślonych kształtów o dziwnych podobieństwach, które mogły być wszystkiem. Za zasłoną mgły ciągnęły głębokie, długie kolumny cieniów, przemijały i nadchodziły inne. Przepływały czarne sylwety okrętów, w szyku bojowym, olbrzym za olbrzymem. Wyraźnie rysowały się kominy, maszty, potężne nadbudowy i godzące w niebo paszcze armat. Nadchodziły niezliczone zaprzęgi artylerji i znowu sunęły ściśnięte ławice piechoty, nad którą zrzadka majaczyły konne widmowe postacie. Płynęły we mgle całe armje. Rita znała je, to były odbicia odeszłych lat, miraże niezliczonych grobów, zatopionych okrętów, rozstrzelanych armat, pobitych koni. To — o czem zapomnieli ludzie, żyjący w walce, od czego w grozie odwracała się pamięć narodu, to były widma skruszonej mocy niemieckiej.
Zjawa starganej, zbroczonej ojczyzny żyła w jej duszy własnem istnieniem po nad tem co jest i co będzie. Nie mogła przeboleć strat, nie mogła czytać krwawych komunikatów. Czuła zatracenie swego plemienia, była matką, żoną, siostrą, córką każdego z poległych, żałoba grubym kirem odgradzała ją od świata żyjących. Nie umiała już myśleć rozsądnie ani skrzepić swej duszy, nie miała przed sobą żadnej nadzieji. To cierpienie nie mogło mieć końca, jak bez końca jest wojna. Świat zapadł się w otchłań...
Gdy tak myślała, własny ból i strach, i niepokój jakgdyby wsiąkały w ogrom narodowego nieszczęścia, nie czuła targania serca, nie drżała przed poranną gazetą, przed listonoszem, przed przenikliwym dzwonkiem telefonu. Spędzała godziny i całe dnie w kamiennym spokoju, rysy jej martwiały, oczy gasły. Ogarniała ją niema zapamiętała nicość, jakgdyby już wszystko się spełniło.
Od dwuch miesięcy nie miała wieści od męża.
Jasno, coraz jaśniej. Przez lekką oponę już widać las kominów na drugiej stronie rzeki i długie pasma dymów, wytrwale ciągnące za wiatrem. Wyjrzał ciężki ogrom gmachów fabrycznych, idących bez końca wdół rzeki. Rita otrząsnęła się na ten obraz, który znała od małego dziecka. W tych potwornych budowlach, pod buremi dymami, w zatrutych oparach roiły się tysiące znikczemniałych istot, które służyły wielkiej zbrodni. Jakże podłe ich dzieło... Holownik idzie pod prąd, wlokąc trzy płaskie barki, głęboko zanurzone. To pociski, pociski, pociski, tysiące, miljony śmiertelnych wybuchów. Za ostatnią barką płynie ostatni szmat zwiewnej mgły, a w niej na chwilę zamajaczą kolumny cieniów — to przedzjawa tych tysięcy, które gdzieś tam żyją o tej porze, ale od tych pocisków polec muszą.
Nagle rozjaśniło się tak, że olsnęły oczy. Za rzeką szeroki zakręt toru kolejowego na wysokim nasypie. Mijają długie wagony, poznaczone czerwonemi krzyżami na bokach, na dachach, wloką się ostrożnie, już podchodzą do mostu, lokomotywa zaszlocha spazmem niezgłębionego żalu, i wnet most odezwie się żelaznym swoim jękiem... Na to znowu zmroczy się niebo beznadziejnie.
Rita oderwała się od szyby, ale w ciemnej głębi pokoju westchnęło coś, zaraz zaszepce, wypowie straszne słowo... Tuż za oknem długie nici brzóz płaczących kołysały się na wietrze. Ta umiłowana grupa drzew osłaniała przed nią kominy i dymy fabryki. Jej zwarta zieleń szemrała i szumiała na wietrze, poddając w ciszy nocnej tajemne swoje melodje... Ale to bywało latem, jesienią... Czyż nadejdzie znowu wiosna, czy przyjdzie choćby jeszcze jeden raz? Płakały brzozy nagiemi rózgami, smutne, cmentarne, chwiały się pod mroźnym podmuchem. Rita uczuła w. sobie łzy, przymknęła piekące powieki — może dobry Bóg zeszłe na nią kojące płakanie, skarb i ucieczkę kobiety, gdy pusto w duszy i gdy niema się gdzie podziać w nieszczęściu. Czemuż nigdy, nigdy nie umiała zapłakać?
Gdy roztworzyła suche obolałe oczy nie poznała świata. Brzozy stały jasne, olśniewające. Okryte welonami okiści o niepokalanej białości, świeciły blaskiem i wszystko dokoła nich odmieniło się w jednej chwili. Znikły kominy fabryczne i dymy, za oknem puszył się cud promienny i przeczysty. Uśmiechał się urok zimy, tej dobrej, z dawnych pradawnych dziecięcych lat, majestat i łaskawość bajecznej Królowej Śniegu. I Rita z uśmiechem szczęścia postąpiła parę kroków, zasiadła przy fortepianie i wciąż zapatrzona w białą zjawę w oknie dotknęła klawiszów.

Tajny radca profesor Wager skończył szósty tego dnia list i zaklął z ulgą. Czuł się wyczerpany i ogłupiały zeszczętem. List do dyrekcji Interessen Gemeinschaft, t. zw. I. G., list do Kaiser Wilhelm Institut, list do dyrekcji zakładów Bayer w Leverkusen, list do komendanta Heeres-Gasschule w Berlinie, list do dowództwa wojsk gazowych w Głównej Kwaterze. Były to nudne, irytujące bieżące drobiazgi, dla których nie miał nawet sekretarza. Teraz odpocznie przy cygarze, wysączy swoje półbutelki Marcobrunnera i przystąpi do bruljonu siódmego listu, nad którym rozmyślał już od tygodnia. List do pierwszego generał-kwatermistrza nie może być memorjałem, jakich w Głównej Kwaterze odbierają po sto na dzień. Pismo to od pierwszego zdania ma uderzyć, pochłonąć wyobraźnię człowieka, którego w czwartym roku wojny nie łatwo czemkolwiek zadziwić. List profesora miał zapewnione zgóry to, że dojdzie do własnych rąk Ludendorffa, pułkownik von Voss zobowiązał się, że sam mu go wręczy i jeżeli będzie trzeba zmusi go do przeczytania. To już bardzo dużo. To już niemal wszystko. Ale trzeba porwać, trzeba przekonać. Profesor pisał ciężko i choć miał w głowie wszystkie swoje racje i argumenty, jasne jak słońce, nie wiedział jak zacząć. Wszak najważniejsza sprawa to pierwsze słowo, trzeba je tylko znaleźć. Tu trzeba trafić nieomylnie, inaczej wszystko na nic. Wódz, przeciążony straszliwą pracą, zajęty w ciągu szesnastu godzin dnia niezliczoną nawałą spraw, z których właściwie każda jest najważniejszą, nie może już mieć świeżości umysłu, niezdolny jest podlegać jakimkolwiek wrażeniom i o tej porze musi on być czemś w rodzaju cudownie zmontowanego automatu. Nabył nałogów rutyny, która jedynie może podołać potwornie ciężkiemu zadaniu — kierowania wojną. Uodpornił się, nie zna upojenia zwycięstwem ani przygnębienia klęską, nie podlega nastrojom, nie zna zapału ani zniechęcenia, jest wymierzony, zimny w swej potędze, jak maszyna. Takiego człowieka niepodobna natchnąć ani zniewolić żadną na świecie nadzwyczajnością. Powinien zdumieć się i uwierzyć. Jak to uczynić? Jak zacząć?
— Excelencjo, chemja ma swoje otchłanne tajemnice i możliwości, graniczące z cudem. Broń chemiczna w tej wojnie stawia dopiero swoje pierwsze dziecięce kroki. Moje nowe odkrycie pozwala wytruć całe armje, całe miasta, całe kraje i narody. W ciągu trzech miesięcy podejmuję się zakończyć wojnę zwycięstwem, jakiego nie znają dzieje. Upraszam o wezwanie mnie do głównej kwatery na audjencję absolutnie poufną. W imieniu ojczyzny niemieckiej błagam o dwie godziny konferencji.
I na tem koniec.
Można i tak, ale cóż, kiedy tak samo właśnie piszą wszyscy manjacy i szarlatani. Powaga imienia Tajny radca profesor Wager — „twórca zwycięstwa“? Pierwszy generał-kwatermistrz pomyśli sobie odrazu, że tak nie pisze człowiek poważny, wreszcie przekaże moje pismo i mnie biednego jakiemuś referentowi, pierwszemu lepszemu kapitanowi gazowemu, a czyż z takim szeregowym osobnikiem można mówić o tak przełomowem odkryciu? Wreszcie szeregowy osobnik złoży raport wedle swego widzimisię i papier ten utonie wśród nieprzebranej zamieci sztabowych świstków, czekających rozpatrzenia. A Niemcy czekać nie mogą, każdy dzień zwłoki w decyzji odkłada szansę zwycięstwa, każda godzina straconego czasu pracuje dla nieprzyjaciela.
Pułkownik von Voss opowiadał profesorowi, że przy Głównej Kwaterze istnieje „Wydział Pomysłów, Projektów i Wynalazków“, gdzie pracuje trzech kapitanów, którzy w razie potrzeby wzywają porady rzeczoznawców. To zdarza się bardzo rzadko, ale niema dnia, żeby któryś z kapitanów nie łaził po biurach, odczytując ku zabawie przepracowanych kolegów horrendalne bzdury, wylęgłe w umysłach warjackich. Powaga imienia naukowego... Profesor przy całej swej sławie doznał tylu upokorzeń ze strony schamiałych w wojnie generałów, że nie liczył na urok swych zasług. Sam na własne oczy widział zakreślenia, wykrzykniki i znaki zapytania, kreślone czerwonym ołówkiem na marginesie jednego ze swoich memorjałów i uwagi w rodzaju — Profesor Wager jest uznaną znakomitością w dziale barwników do farbowania perkalu, ale zdradza niesłychaną ignorancję w sprawach dotyczących walki. Pomysły jego są gabinetowe, laboratoryjne i czysto teoretyczne. Obcą mu jest psychika żołnierza niemieckiego; w swoich utopjach przekracza on na każdym kroku granice możliwości ludzkich, a zwłaszcza technicznych.
Obrzydłe było cygaro wojenne z liści kapuścianych, bukowych i innych ersatzów, mdłe było nawet wino starodawne, rzetelne z własnej piwnicy. Gorycz zapoznania, brzemię niepowodzeń pogrążyło profesora w zjadliwej apatji. Wizje pokotem leżących armij nieprzyjacielskich, wizje wymarłych miast i zniszczonych pól, lasów i wszystkiego co żyje — stawały się snem na jawie, marzeniem głowy ściętej, okropną pomyłką naukową, absurdem... Po przebytych tryumfach zeszedł na to, że fabrykował ordynarne przestarzałe gazy, Niebieski Krzyż, Zielony Krzyż. Żółty Krzyż i w oddanych mu niby zakładach „Badische Anilin und Soda Fabrikation“ w rodzinnem mieście Mannheimie był zaszczytnym figurantem i tyle, że ocalił swoją pracownię doświadczalną w Ludwigshafen, gdzie siedziało dwuch inżynierów, paru dyplomowanych chemików i garść robotników i posługaczy — wyspa inicjatywy i myśli na morzu niemieckiej rutyny. Zniechęcony, od tygodnia nie jeździł już nawet do fabryki i na kominy „Badische“ patrzał z okna. Jego ostatnia nadzieja była w pozyskaniu dla swojej idei generała Ludendorffa. Jeżeli mu się nie uda, zrezygnuje i będzie patrzał na to, co się dzieje, będzie czekał nieuniknionej klęski. Cóż więcej można zrobić? Profesor był człowiekiem nauki, nie umiał iść przebojem, a jeżeli ulegnie — tem gorzej dla Niemiec — i dla niego samego przedewszystkiem...
Co będzie robił? Czemże będzie, wyrzekłszy się chimery zbawienia ojczyzny? Wytężona praca laboratoryjna, pogoń za trucizną absolutnie doskonałą dawały mu rację bytu, odgradzały go od wszystkich ludzkich niedoli. Czyhały one zewsząd, miał ich pełen dom. Na ścianie portret Kurta, gdy miał dziesięć lat, fotografja Rity z narzeczonym. Nieszczęście, śmierć zieje z każdego kąta. W biurku leży nierozpieczętowany zwitek listów syna, leży od sześciu tygodni i strach go tknąć... Rita nie wie o śmierci męża — czy naprawdę nie wie? Od kilku tygodni nie wspomniała o nim ani słowa, a on też, i tak żyją z dnia na dzień.
Profesor otrząsnął się, chwycił za pióro i zaczął:
— Excelencjo...
Stary Hans wyrósł na progu z czyjąś kartą w ręce. Tak jest, na tę godzinę wyznaczył przyjęcie.
— Prosić!
— Musimy się poznać zbliżej, panie doktorze...
My samotnicy z Ludwigshafen żyjemy jak bracia, co sobota między szóstą a ósmą zbierają się w moim domu pańscy koledzy. Ale chciałem pomówić z panem na osobności. Pańskie chlubne postanowienie i przełamanie tylu przeszkód w dążeniu do ojczyzny. W takich czasach... Z drugiej półkuli świata... Jakże się pan czuje na tej ziemi niemieckiej? Jeszcze obco? Nijako?
— Rozglądam się, panie profesorze! I doprawdy jestem zanadto wzruszony, żeby wydać jakiś sąd o tem, co widzę. Ale nie czuję żadnej obcości, odezwała się we mnie stara krew niemiecka.
— Zastaje nas pan w czwartym roku najcięższych zapasów, jakie znała historja. Wiele stron życia zniszczyła wojna, wszystko u nas jest nienormalne. Ale tembardziej świetnie objawia się teraz wielki duch niemiecki w kolosalnym wysiłku, który pozwala nam stawić czoło — co tu ukrywać — przeciwko całemu światu. To jest wspaniałe! Tragiczne! I jeżeli Bóg da...
Profesor zamilkł i przez chwilę wpatrywał się w swego nowego pracownika. Oddawna zabiegał o przydzielenie mu dwuch znanych sobie młodych chemików, dawnych uczniów, ale jeden zginął na froncie, jako oficer gazowy, drugi zaś „nie był rozporządzalny“. Za to z wielkiem zachwalaniem nasyłają mu anonima, jakiegoś amerykańskiego Niemca, który niewiadomo co umie i co może. Dyplomy, prace naukowe — cóż to jest w istocie rzeczy? Czy jest twórczy? Czy umie myśleć, szukać? Tego niepodobna się nauczyć. Podobał mu się, wzbudzał sympatję, w oczach zaduma, jakiś smutek — wyglądał raczej na poetę. Mówił ciekawie o Ameryce, mądrze. Gdy po wstępie przeszli do rzeczy, profesor po półgodzinie rozmowy uspokoił się — miał do czynienia z rzetelnym uczonym. Doktór Heim miał w sobie pasję dociekania, poryw i odwagę w swoich hypotezach, był dostatecznie młody, a zarazem bardzo dojrzały.
— Za jedno z najważniejszych zadań moich uważałem dać komu należy prawdziwe informacje o przygotowaniach chemicznych Ameryki. Pracowałem w doświadczalni amerykańskiej w Puteaux pod Paryżem... Znam organizację kolosalnego arsenału chemicznego w Egdewood, który powstał w ciągu paru miesięcy i teraz dochodzi do ładowania dwustu tysięcy pocisków dziennie.
— Pan powiedział, — dziennie?
— Tak, dziennie.
— Dwieście tysięcy pocisków?!
— Tak jest, panie profesorze. Edgewood jest największą na kuli ziemskiej wytwórnią chloru. Niebawem straszliwa lawina zwali się na nasz front, jeżeli nie zaskoczymy nieprzyjaciela jakąś niespodzianką. To jedno może nas uratować. W Berlinie słyszałem, iż Niemcy oczekują tego od pana profesora i doprawdy oceniam cały zaszczyt, który mnie spotkał...
Tego było zanadto. Profesor zerwał się wzburzony. Gość zamilkł.
— Pan mówi, że odemnie oczekują... Niech czekają! Aż stary Wager przyniesie im cud w małej probówce. Ten cud w probówce nasz as wyrzuci nad Francją z wysokości pięciu tysięcy metrów i koniec z nieprzyjacielem, z jego armjami, z jego stolicami...
Dr. Heim słuchał, uśmiechając się dyskretnie. Profesor pohamował się i zaczął wyrzekać spokojniej. Na biurokrację wojskową, na martwą rutynę wszelkich organizacyj przemysłu chemicznego, na skąpstwo skarbu, który mu odmawia paru nędznych miljonów na nowe instalacje...
— Choćbym miał w ręku ów cud, trzeba czasu i środków na rozwinięcie produkcji masowej, na wyszkolenie oficerów i żołnierzy, na zaopatrzenie frontu... Czas, czas, panie doktorze... Czas nas zabija. Nie obawiam się tyle pańskiego fenomenalnego Edgewood, ile naszej niemieckiej biurokracji. A wojnę musimy kończyć szybko — do nowej zimy. Następnej nie zniesie ani żołnierz, ani ludność... A tamci zniosą, bo przedewszystkiem mają co jeść.
— Co do Anglji, to w listopadzie i w grudniu poprzez surową cenzurę wojenną przedostały się tak alarmujące głosy...
— Według mojego przekonania, to był nasz punkt kulminacyjny. Odtąd więcej naszych łodzi podwodnych ginie, niż zdołamy wybudować nowych. Straciliśmy najlepszy czas na dyplomatyzowanie z Ameryką... Zbawić nas może tylko broń chemiczna — pomimo całe pańskie Edgewood Niemcy panują w chemji. A od wynalazku prochu nie znamy niczego, co mogłoby dokonać tak głębokiego przewrotu w warunkach wojny, jak broń chemiczna. Pracujemy, pracujemy, panie Heim, ale psychika Niemca jest przyciężka, przywiązuje się zanadto do tego, co już dokonał, zadługo się namyśla nad każdą nowością... Po tamtej stronie jeszcze błąkają się w metodach, nie mogą sobie poradzić z nami. Ręczę, że dotychczas nie zidentyfikowano jeszcze nawet naszego Żółtego Krzyża?
— Zdaje się, że nie.
— A cóż dopiero produkcja masowa! Ile im to czasu zabierze? Ile popełnią błędów?
— I oni podziwiają naszą potęgę, ale pozwolę sobie zaznaczyć, że podążają za nami, podążają olbrzymiemi krokami. Najmłodsza, zeszłoroczna centrala badań w Ameryce zatrudnia tysiąc dwustu chemików i siedemset sił pomocniczych. Jednocześnie podlega badaniu cztery tysiące substancyj...
— To imponujące, zanadto amerykańskie — za dużo substancyj!... Zabłąkają się. My trzymamy się jednego, ale prowadzimy rzecz do najdalszych i najgłębszych konsekwencyj. Zato obawiam się, że pańscy Amerykanie zaskoczą nas jakąś nieprzewidzianą metodą w stosowaniu substancyj znanych. Anglosas czasami miewa jakiś genjalny zwrot w myśleniu, do czego my nie jesteśmy zdolni. Naprzykład — na pół roku przed wojną kontrwywiad angielski wykrył całą sieć naszego szpiegostwa. U nas zamkniętoby ich wszystkich odrazu i nieprzyjaciel musiałby odtwarzać wszystko na nowo. Anglicy nie ruszyli nikogo. Dopiero w dniu wypowiedzenia wojny wyłapano wszystkich i Niemcy zostały bez żadnego wywiadu, bo przyzna pan, że podczas wojny niepodobna już było tego odrobić. Tam się nie śpieszą — tam rozważają. My nie możemy wytrzymać i wyrywamy się jak zapalony młodzieniaszek. Nie stworzyliśmy strategji gazów, dla przelotnych efektów, których nie umieliśmy nawet wyzyskać, ujawniliśmy przedwcześnie naszą broń. Trzeba było wytrzymać z rok, ulepszyć metody, nagromadzić ogrom materjału i dopiero w jednem genjalnem natarciu zaskoczyć i zmiażdżyć bezbronnego przeciwnika i odrazu zakończyć wojnę. Ale na wiosnę roku piętnastego napróżno i daremnie alarmował Główną Kwaterę pewien człowiek przewidujący. Na miłość boską, nie zaczynać! Przyczaić się, pracować, szukać, produkować i za rok — uderzyć na nieprzyjaciela. Efekt majowy pod Ypres pięć tysięcy trupów! A w rok później ległyby pokotem miljony, nie ostałoby się nic przed naszemi pociskami gazowemi... Nie usłuchano tego szalonego człowieka — bo był to manjak, niejaki profesor Wager...
Profesor gadał, wyrzekał, wypominał swoje krzywdy, to znów, wracając do metod badawczych, odsłaniał cały swój genjusz i wiedzę imponującą. Minęła godzina, doktór Heim słuchał z całem napięciem i dopiero zaczynał rozumieć, jak ogromnego podjął się zadania. Przerażał jego obszar, jego znaczenie dla przebiegu wojny. Tu taiła się decyzja kolosalnego zmagania się narodów, tu było zwycięstwo albo klęska. Mimo pesymizmu i rozgoryczenia wielkiego uczonego w jego słowach odsłaniała się potęga Niemiec i przerażała jakaś ich tajemnica, która wisiała nad światem. Doktór Heim słuchał, zapatrzony w oblicze wielkiego czarodzieja wojny, który zdawał się trzymać w swem ręku losy narodów. Ten człowiek miał swój straszliwy plan i pomimo przeszkód i zwłoki wykona go prędzej czy później. Posiada on w tajnikach mózgu jakowyś niezmiernie złożony, a może zdumiewająco prosty znak chemiczny, do którego doszedł pracą całych lat, który jak symbol fatalizmu niesie w sobie zatracenie ludzkości.
I ponad całą grozą zagadnienia w umyśle doktora Heima przeważyła ciekawość badacza. Zrodził się zapał do walki o tajemnicę. Odtrącony przemocą od ukochanej pracy, wyrzekł się jej był i zapomniał już czem był kiedyś. Teraz, gdy profesor wydobył ołówek, pochylił się nad papierem z namiętnością manjaka i śledził za zadaniem, które mu wyznaczono na początek. Szeregi formuł opętywały go, wprowadzały go na nowo w dawny świat, przywracały mu utracone człowieczeństwo. Na chwilę zapomniał gdzie był i poco. Odezwała się w nim radość istnienia, zamordowana zda się na zawsze. Obudził się z letargu, który trwał przez całe lata i ujrzał nagle, że świat jest zawsze młodzieńczo uroczy.
Podążał za ołówkiem profesora, który mimowolnie przechodził do szeptu, jak gdyby powierzał komuś rzecz najtajniejszą. Stare zmęczone oczy co chwila odrywały się od kartki papieru i zachęcały, kusiły. Te spojrzenia, to szeptanie wciągały doktora w jakiś spisek, w konspirację, w jakąś wielką zbrodnię. Nad tem samem zagadnieniem pracowali w wielu miejscach ludzie zaufani w ścisłej tajemnicy, nie wiedząc o sobie nawzajem. W Hoechst, w Biebrich, w Leverkusen, w Merseburgu, w nadreńskich laboratorjach i w Kaiser Wilhelm Institut w Berlinie. Rozsiani po całym kraju, nie znając się nawet z imienia, tworzą bractwo tajne. W odmęcie splątanych, ukrytych sił przyrody szukają zbawienia dla ginącej ojczyzny. Kto z nich pierwszy wpadnie na trop? Kto po tysiącu zabiegów, błędów i prób sprawdzi nareszcie genjalną hipotezę mistrza? Z którego końca niemieckiej ojczyzny nadejdzie wieść szczęśliwa? Komu przypadnie sława?
Doktór Heim z najwyższem napięciem podążał za myślami mistrza. Zagadnienie bowiem było porywające, ale z dziedziny mu obcej i nieznanej, do czego po pewnem wahaniu uważał za stosowne się przyznać.
— Tem lepiej — zauważył profesor i ciągnął dalej.
Wierzył on w natchnienie i intuicję badacza w dziedzinie chemji, która jest niemniej wspaniałą sztuką jak poezja. Dawał rady. Zapamiętać się w pracy, zapomnieć o świecie, zamknąć się jak mnich. Pogrążyć się w zadaniu, jak fakir w swej wyłącznej kontemplacji tajemnic bóstwa, udręczyć się, wpaść w obłąkaną manję. A gdy mózg przemęczony do ostatecznego wyczerpania odmówi posłuszeństwa, gdy z prób, usiłowań, zgadywań wytworzy się chaos i zamęt — oderwać się pewnego dnia od pracy i zapomnieć o niej. Odpocząć. Nie myśleć. Spać, czytać najgłupsze powieści, pić piwo, gadać z ludźmi o niczem. Oszukać samego siebie, wyrzec się całego zamiaru. Nic nie robić i na nic nie czekać. Sam przyjdzie dzień, gdy błyśnie światło, musi przyjść, i wówczas na nowo jąć się pracy. Znowu jeszcze o krok zbliży się badacz do swojego celu, albowiem mędrsze i mocniejsze jest w człowieku to, co się samo dokonywa, niż cała jego wola i wiedza. Trzeba pozwolić siłom podświadomym mieć swój udział w pracy twórczej, zawiedzie się ten, kto liczy tylko na rozum i wysiłek woli.
Doktór Heim był jak w upojeniu. W myśli już rozwiązywał zadanie, dumał teoretycznie i na niewidzialnej tablicy rozstawiał i segregował swoje cyfry i znaki. Wpadł w zapamiętanie, zapomniał o samym celu tego wszystkiego. Aż spostrzegł, że coś go odrywa i coś go jakby usypia. Jakaś zasłona odgradza go od rzeczy, do której jeszcze przed chwilą należały wszystkie jego myśli. Dopiero zauważył, że profesor zamilkł i w zadumie patrzy kędyś wdał niewidzialną. Przez długą minutę siedzieli w ciszy, obaj zasłuchani.
Zgłuszone, przyciszone ale wyraźne dźwięki spływały na nich zgóry. Ktoś grał tam na piętrze i z przemocą, chwytającą za serce, nakazywał słuchać. Stwarzało się przywidzenie, że niema na świecie nic ważniejszego od tych nikłych dźwięków, że odeszło od człowieka i rozpodziało się wszystko i zostały tylko one. Urok tej muzyki obezwładniał, powtarzały się pewne akordy niewysłowionej głębi, dobrane z jakichś nigdy niesłyszanych tonów. Nie odrazu odgadł, że to odzywa się fortepian, melodja przewijała się wśród akordów, dając kolejno głos coraz to innym nieznanym instrumentom. Doktór Heim od dawien dawna zapomniał był o muzyce i o samem jej istnieniu, tak dziko ułożyły się ostatnie lata jego życia. Teraz uderzył go jej czar i zatargał aż do bólu. Była chwila, że nie mógł już dalej znieść tej potęgi napięcia, zapragnął, żeby to ustało odrazu, natychmiast. I muzyka zamilkła.
Spojrzał na profesora — wciąż patrzał w okno, był zmieniony, jakby w jednej chwili postarzał o dziesięć lat. Twarz zmalała, skurczyła się w zmarszczkach, oczy zmrużyły się, broda zadrgała i z pod złotych okularów wypłynęły duże łzy. Dwie krople błąkały się po pokreślonych policzkach, szukały sobie ujścia i zwolna spływały ku dołowi. Nie zdziwiło to doktora, przeciwnie, sam poczuł w gardle łzy. Było to wzruszenie nieznane, przemocne a zarazem łaskawie serdeczne, kojące. Czarem swego nakazu odegnało precz wojnę i zabrało duszę, poniosło ją poza wszelką miarę czasu. Zginęły w niepamięci lata okrucieństwa, cała kronika nieszczęść, ruin i krwi, własna męka i cierpienia narodu, przecięte było jak nić nieubłagane trwanie zła. Czyjaś dobra ręka zdjęła przekleństwo losu, ciążące nad pokoleniem, zerwała żałobną zasłonę i odkryła to, co prawdziwe i wieczne — piękno i urok istnienia.
— Tak — tak... No tak... — zagadał profesor, widocznie zmieszany. — Pan daruje, pan zrozumie... W naszych czasach muzyka... Człowiek budzi się jak ze snu i odnajduje siebie... Ludzkość stworzyła jedną rzecz wyższą ponad własną możność, ponad możność swego pojęcia, ponad siebie samą — to właśnie muzykę. Zresztą, jestem przepracowany... Zresztą to gra moja córka, istota genjalna i nieszczęśliwa. Nikt tak jak ona nie oddaje w Niemczech Bacha. Ale niepodobna uprosić, żeby zagrała dla ludzi, bodaj dla starego ojca. Ją trzeba podsłuchać — właśnie dopuściliśmy się tego wraz z panem — ha-ha... Niechże się pan przed nią kiedy nie zdradzi...


Zaczęło się życie spokojne, jakby nawrót do zamordowanej i pogrzebanej przeszłości, zasklepienie się w pracy ulubionej, samotność wśród retort, flaszek i bań z odczynnikami, w cierpkim zapachu chemikalij, w oparach chloru i siarkowodoru, przy znakomicie skonstruowanych najnowszych aparatach niemieckich. Doktór Heim spostrzegł pewnego dnia, że podśpiewuje sobie przy robocie, jak za najlepszych czasów, i dopiero się opamiętał — wszak zapomniał zeszczętem o swoich dziejach i kolejach i o tem, co go tutaj przywiodło! Było to niemożliwe, a jednak spędził przy pracy około dwuch tygodni, jakby bez wiedzy o sobie i bez myśli. To było urocze i jakieś fantastyczne. Nowy byt wydawał mu się snem, z którego nie chciało mu się budzić. Któż będzie nad nim czuwał, gdy nie działa w mózgu pełnia świadomości czasu i miejsca, i rzeczywistości świata, i samego siebie? Wszystko dokoła wydawało mu się czemś nieprawdopodobnie zwyczajnem i jak gdyby od dawien dawna znajomem.
Samo miasto, stary starodawny Mannheim i most na Renie, prowadzący na drugą stronę do Ludwigshafen, i pewne ulice, naprzykład plac przed ratuszem, były to miejsca, w których wyczuwał mętnie, a chwilami jak gdyby poznawał, jakąś swoją pradawność. Widać ktoś mu kiedyś opowiadał o przepięknej pięćsetletniej lipie, stojącej na skrzyżowaniu czterech ulic, o tym paskudnym oficjalnym pomniku zwycięstwa... Z za każdego węgła wychylało się i umykało swawolnie żywe wspomnienie, urok dzieciństwa. Otrząsał się z tego, niepokoił się przez chwilę i znów poddawał się złudzeniu, zasypiał i budził się. Było to zabawne.
Pewnej nocy ocknął się i porywczo usiadł na łóżku. W ciemnościach dookoła niego była próżnia, rzec można, bez żadnej rzeczywistości. Raczej przeczuwał niż pamiętał, że tuż pod ręką ma kontakt, ale uląkł się światła. Zanim coś ujrzy oczami, musi to odtworzyć w sobie samym. Albowiem od niego zależy to, co zobaczy, jako prawdę. Jeśli zechce, może to zupełnie odmienić. Ale nie wiedział, czego ma chcieć — zgubił się w tej ciemności. Strzępy myśli, obrazów, twarzy, miejsc, czasów przelatywały mu przez głowę. Zamęt walki, trzask i huk w głowie... Maska dolega, pali, dusi... Zimna noc w błocie, strach i ciemności pełne jęków... Słowa, napuszone słowa, bohaterskie słowa zbrodnicze we wszystkich językach świata — komunikaty w gazetach... Czwarty rok wojny?... To niemożliwość, to fałsz... San-Francisco, Chicago, New-York, Atlantyk, Paryż?... Znowu kłamstwo!... Zadymiona knajpa Hirchauers-Diehle, w ostatnim pokoju koledzy z „Badische“ i prawdziwe pełnoprocentowe piwo przedwojenne. Kolega Bieder (Żelazny Krzyż) opowiada o szturmach na Douaumont. Wołania — dosyć tego! Zaśpiewajmy!...

— Niema żadnej wojny,
Nie było i nie będzie,
To nasze jest orędzie —
Niech żyje świat w spokoju!
Etylen, Etylen ojciec rodu
Błogosławi młodą parę.
Niech ślubują sobie wiarę
Dla wybawienia narodów.

Zaślubia Thioglikol
Cnotliwą Chlorohydrynę...

...Kolumna jeńców francuskich maszeruje ulicą pod strażą jakichś starych, człapiących pseudo-żołnierzy. Zebranie towarzyskie w ogromnym salonie, gdzie ginie garstka kilkunastu panów i kilku pań. Rudowłosa Rita rozlewa herbatę... Ach, ona! Tylko ona! Nareszcie coś rzeczywistego — ale kiedy to było? Gdzie? W gorączce szpitala? W zapomnianej powieści? Duszący wyziew chloru... Odór starych trupów... Żadną miarą nie może odczytać słów telegrafu świetlnego, który łyska i łyska w pomroce... Co? Co? Nic nie rozumie...
Maca gorączkowo po ścianie, długo szuka i wreszcie przekręca kontakt. Widzi swoje odbicie w lustrzanej szafie i długo patrzy w zdumieniu — nie poznaje. Na szafie wazon ze sztucznemi kwiatami, na komodzie gipsowe popiersie Hindenburga, na ścianie cesarz i cesarzowa. Aha... Więc to tak...

Dzień biegł za dniem. Doktór Heim pracował ponad przepisowe godziny i nawet po nocach, aż asystent Mücke ostrzegł go po przyjacielsku, żeby nie narażał się kolegom, którzy wszyscy pracują uczciwie, ale trzymają się godzin, jak tego wymaga hygiena pracy i jej istotna wydajność. Doktór Heim natychmiast przystosował się do zwyczajów „Wagershölle“, jak w zakładach „Badische“ i w całem Ludwigshafen przezywano ich tajemniczy, odosobniony pawilon. Z kolegami chciał się zżyć po przyjacielsku. Polubił zwłaszcza młodszego asystenta, Hansa Schramma, świeżo dyplomowanego chłopca, który był głośnym z tego, że przez omyłkę i ślepy traf, sam o tem nie wiedząc, przy sprawdzaniu spoistości składników, wytwarzających nowy wojenny gaz gryzący, odkrył nieznany barwnik o nadzwyczajnych zaletach i otrzymał nań patent, który stanowił spory majątek. Wszyscy koledzy przeszli pewien czas służby frontowej, jeden jedyny Hans uchował się jakoś i odrazu po dyplomie, jako wyjątkowo zdolny, przydzielony został do instytutu badań profesora Wagera, zresztą przy poparciu wysokich sfer berlińskich. Koledzy, którzy proch potrosze już wąchali, podrwiwali z młodzieńca i od czasu do czasu, dość nierzadko napomykali w jego obecności, że do „Badische“ zjeżdża niebawem lotna komisja wojskowa, która przeprowadzi na miejscu surową kontrolę personelu technicznego i wyzbiera dekowników co do jednego. Nie wiedzieli chemicy z Wagershölle na jak srogie męczarnie wstydu skazywali młodego badacza i na jeszcze cięższe męczarnie strachu przed frontem. Doktór Heim był zdumiony wybuchem młodego kolegi, który pewnego dnia wpadł do niego z płaczem i wyznał swoją straszną tajemnicę. Był nikczemny, był wstrętny, żadną miarą nie mógł się przełamać... On wie, gdzie jest jego obowiązek... Jeden brat poległ, drugi jest inwalidą, dwaj stryjowie, ludzie starsi, od początku wojny są w polu, wuj na morzu, wszyscy koledzy rówieśnicy walczą, ilu już zginęło... A on nie może... I jeżeli komisja go wyznaczy, odbierze sobie życie w koszarach albo najpóźniej w drodze na front. Nie lęka się śmierci, wszak sam ją sobie gotów zadać... To zgroza, która obezwładnia wolę, straszliwa, niepokonana odraza do wojny... Im dłużej trwa obłęd świata, tem mniej rozumie on to, co się dzieje. Jak to być może? Wszyscy przystosowali się do wszelkich niemożliwości, nikt się niczemu nie dziwi, a on tak samo jak w pierwszych dniach wojny budzi się codzień w zdumieniu. Z nikim nie mówi o tem, bo któż go zrozumie? Nawet koledzy go wyśmiewają i straszą frontem. Jest wyrodkiem, nędzarzem, niegodnym Niemcem, ale w głębi duszy przyznaje sobie słuszność. W nim jednym ocalał instykt jakiejś wiekuistej ludzkiej prawdy, którą wytępiono w całym narodzie. I cóż z tego? Jest i będzie nieszczęśliwy. Tylko bardzo mocny człowiek może znieść pogardę świata i pozostać samotny ze swoją prawdą.
Zaprzyjaźnili się. Hans uważał za zbrodnię prace badawcze Wagershölle, i co do siebie przynajmniej ręczył, że nigdy nie odkryje nowej trucizny, a gdyby to się zdarzyło przypadkiem, to poprostu utai całą rzecz i już. Z rozkoszą patrzałby na pożar wielkiego miasta gmachów „Badische“, na potworne eksplozje, na strumienie „Żółtego Krzyża“, spływające kaskadami do Renu. Gotów był na wszystko, nawet na zdradę, byleby skrócić wojnę. Poza swemi tajemnicami Hans był dobrym, miłym chłopcem.
On to najskuteczniej wprowadzał zamerykanizowanego Niemca w atmosferę kraju ojczystego. Zaprosił go do swego domu, zapoznał go z rodzicami, z siostrami. Doktór Heim przyjęty był najserdeczniej. Ogarnęło go ciepło domowe, staroniemiecka poczciwość i prostota. W zamożnym domu przyjmowano go przemarzniętemi słodkawemi kartoflami w mundurach, śledziem oraz wojenną lurą z sacharynką i placuszkami na sztucznym łoju, tym zapewne, który, jak pisano w zagranicznych gazetach, wytapiano z padliny końskiej i z trupów żołnierskich swoich i obcych. Nikczemność stołu okraszała atmosfera kultury, dobra muzyka — Elsa i Inna przy fortepianie. Obie miały narzeczonych na froncie i żyły tęsknotą i niepokojem, co otaczało je osobliwym urokiem. Były podobne do siebie jak bliźnięta, ciche i skupione, jak gdyby naprzód już zrezygnowane na przyjęcie złej wieści. Ruch i życie wprowadzała dopiero najstarsza siostra, która wpadała często w wieczornych godzinach i odrazu odmieniała wszystko w tym domu. Mąż jej był gdzieś na froncie, ale od dwuch lat rozstali się i odtąd nie zaglądał już do Mannheimu i wszelki ślad po nim zaginął. Pani Greta von Senden mieszkała właściwie w niedalekim Heidelbergu, ale życie spędzała w bezcelowych podróżach, miotając się po całych Niemczech. Nazywano ją warjatką, krążyły o niej skandaliczne plotki, z których nic sobie nie robiła, i wyzywała opinję rodzinnego miasta zarówno niebywale krótkiem ostrzyżeniem po męsku, jak bezczelnie krótkiemi sukniami. Ukazywała się w miejscach publicznych otoczona bandą oficerów, zdziczałych na froncie i niemożliwie rozpasanych, którzy w ciągu tygodnia urlopu musieli sobie powetować wszystkie udręczenia wojenne i jeszcze ponadto na zapas. Gdy przychodziła do domu rodziców, dyrektor Schramm zamykał się w swoim gabinecie, siostry siedziały cicho, a pani dyrektorowa, przedstawiając córkę pana Heima, szepnęła mu: — To też ofiara wojny, w istocie jest niewinna i bardzo nieszczęśliwa. Proszę dla niej o wyrozumiałość i życzliwość.
Pani Greta promieniała urodą i humorem, i doktór Helm nie potrzebował zachęty, ażeby zainteresować się nią i to odrazu. Posępny, poczciwy dom Schrammów rozjaśnił się i zadźwięczał srebrzystym śmiechem. Była ona tu zjawiskiem egzotycznem, nie nadającem się ani do starych ciężkich mebli, ani do powagi i bogobojności całej rodziny. Wygadywała niesłychane herezje, wyśmiewała rodzonego ojca, który pozwalał sobie nie uznawać wyrodnej córki, drwiła z wojny, opowiadała zgoła męskie anegdoty. Była urocza. Zaraz na wstępie zaczęła przedrzeźniać amerykański akcent doktora Heima i zabrała się do niego z impetem. Czcigodna pani Schramm, matka rodu, zatykała sobie uszy, gromiła córkę bez przestanku i zaśmiewała się do łez. Elsa i Inna milczały ze spuszczonemi oczami i ożywiały się dopiero, gdy Greta zaczynała rozwiązywać swoją paczkę. Za każdym razem przynosiła takie specjały, o jakich już oddawna zapomniano w tym domu, w Mannheimie i bodaj w całych Niemczech. Znosiła kiełbaski, białe bułeczki, szynkę, kurczęta pieczone, ciastka z kremem, prawdziwą kawę, prawdziwe masło, prawdziwy cukier. Tym razem była to tradycyjna chluba tego kraju, nadreńskiego Pfalzu, od lat zatracona i nieobecna — olbrzymi półgęsek. Zabrano się doń natychmiast i nikł w oczach, jedli wszyscy na wyścigi, jadł nie gorzej od innych i doktór Heim. Szło to tak szybko, że pani Schramm zaledwie zdołała uratować i odłożyć spory kęs dla nieprzejednanego ojca.
— Panie Heim, Niemcy już od dwuch lat jedzą to, co w pańskiej Ameryce dają świniom — łubin, otręby, siekankę z trawy, brukiew. Panie Heim, czy pan spotkał u nas bodaj jednego tłustego człowieka? Wczoraj w Heidelbergu radca Knoff ukradł docentowi Wolffke dwie tygodniowe kartki chlebowe — sąd honorowy. Znakomity von Hintze odkrył dużą pożywność w badylach łopianu, jeżeli tylko przetrzymamy do wiosny, Niemcy będą zbawione. Wówczas wyręczymy Pana Boga w ukaraniu Anglji, zresztą podobno od jutra trzy razy na dobę wszystkie stacje nadawcze będą eksmitowały odnośne ponaglenie — Gott straffe Egland... aber schnell!
Odrazu za pierwszem spotkaniem pani Greta wychodząc zabrała ze sobą doktora. Odprowadził ją na dworzec i nawet wsiadł z nią do wagonu, a w pół godziny później, sam nie wiedząc jak się to stało, znalazł się w jej mieszkanku w Heidelbergu. Był odurzony zachłannością tej osóbki. Jej zachowanie się, nierozważna paplanina, ryzykowne zwroty, pewne spojrzenia otaczały ją palącem tchnieniem pokusy i uprawniały do najbardziej fantastycznych nadziei, a raczej do oczekiwania już teraz jakiejś chwili, w której się one odrazu sprawdzą. W podobnem położeniu doktór nie był jeszcze nigdy w życiu i nie wiedział co robić. To też nic nie robił i czekał. Czuł swoje poniżenie i śmieszność w obrotach pięknej pani, a zarazem jakiś niezaznany urok. Drwiła z niego otwarcie.
— Dlaczego pan nic nie mówi? Dlaczego pan siedzi jak skazaniec? Dlaczego się pan uśmiecha tak głupio? Doprawdy wolę już naszych Niemców, niż tych amerykańskich! Chce pan koniaku?
Wreszcie doktór Helm, nie wiedząc co już począć ze sobą, obrażony na nią, a jeszcze bardziej wściekły na siebie, wstał i zaczął się żegnać.
— Co?!
— Pani wybaczy, ale mam tylko jeden pociąg... Jutro o ósmej rano muszę być przy robocie, mam pilne terminowe zadanie...
— Więc po jakiego licha przywalił pan tu za mną? Idjota jeden... Bałwan!
Te słowa zdzieliły go, jak pałką po łbie. Skulił się i umykał do przedpokoju, szybko narzucił palto, ale z zatrzaskiem u drzwi wejściowych nie mógł sobie poradzić. Zamknięto go. Na jeden moment napadł go szał wściekłości — i to jeszcze raz na samego siebie. Putyfara już była przy nim. Pokorna, złamana, nieszczęsna, łzy w oczach... Była tak zmieniona, że doktor na pierwszy rzut oka pomyślał, że to jest przecież niemożliwe...
— Niech pan o mnie myśli, co pan chce... Jestem bez czci i wiary, jestem ostatnią... Ale ja nie mogę, nie mogę żadną miarą zostać dziś sama w domu... Na litość boską, panie Heim... ja błagam... Tylko dzisiaj... Czyż ją się panu tak zupełnie nie podobam?

Gdy wczesnym rankiem śpieszył do stacji, śnieg grubą warstwą okrywał ulice i padał wciąż wielkiemi płatami uroczyście i w ciszy. Miasto wyglądało odświętnie, stare lipy oblepione na wszystkich konarach i gałązkach puszyły się wspaniale w radosnym przepychu. Nawet konny pomnik miejscowego Wilhelma Wielkiego stał się piękny pod płatami śniegu. Doktór Heim szedł jak oczarowany, nigdy w życiu nie widział nic podobnego. Ocknął się jak ze snu w tajemniczym niespodziewanym świecie, gdzie niewiadomo jak się dostał. Coś się w nim nagle odmieniło, zdumiewał się samemu sobie, przystanął na rogu ulicy i z wysiłkiem przypominał sobie pewną rzecz, teraz właśnie najważniejszą... Ależ tak! Ależ tak!... Jest to może bardzo dziwne, ale przecież to rzeczywistość i innej niema. Powtarzał sobie i wbijał w głowę fakty wczorajszego dnia i wieczoru, i tej nocy — wszystko pamiętał, tak, ale niczemu nie ufał. Podejrzewał samego siebie. Czy on czasem — o Boże — nie zmyślił sobie tego wszystkiego? Poco? Naco? Jak sprawdzić, gdzie on teraz jest? Ulica była pusta, szyldy nad sklepami — niemieckie, równie dobrze mógł to być Bern albo Zürich... Heidelberg? Pani Greta? W jakim języku on myśli w tej chwili? W niemieckim? W angielskim? Same absurdy, absurdy!
To zamącenie nie trwało więcej, niż przez jakąś najniklejszą cząsteczkę sekundy. Przemknęło. Na teraz rzeczą najpilniejszą było nie spóźnić się na pociąg, a dalej najważniejszą, żeby nigdy ani jednego razu więcej nie spotkać się z panią Gretą. Przestanie bywać u Hansa, zresztą ta Greta jedzie teraz na czas dłuższy do Karlsruhe, ale to też nie bardzo daleko — strzec się, strzec się piekielnicy! Nie chce jej drapieżnych pieszczot, ani jej niewolniczych ust, ani cynicznego bezwstydu, ani tragicznego finału spowiedzi nad ranem, ani potoków łez, ani całego jej dramatu niewiernej żony, śmiertelnie zakochanej w mężu. W rozkoszach tej nocy, w owych otchłaniach kobiecej psychiki było jednak coś nad wyraz plugawego. Przy nawpół obłąkanej wszetecznicy sam pogrążał się w zamęcie i teraz doprawdy nie wiedział już, co było tej nocy, a czego nie było. Wszystko pogmatwało się w pamięci. Coś jej jednak o sobie powiedział... W godzinie wzajemnych wyznań, rozjątrzony rozpustą, zatruty tym przeklętym koniakiem... Potknął się bardzo niebezpiecznie. A może mu się przywidziało?...
W pobliżu dworca wpadł w awanturę uliczną. Zdaleka ujrzał kilkunastu ludzi, wprzęgniętych do wielkiego wozu, naładowanego workami. Gdy tylko ich zobaczył, drgnęło w nim coś, a miniona noc, Greta obawy i wstręty znikły przed czemś zupełnie niespodziewanem. Była to zjawa ponura i bolesna, rzecz zupełnie zwyczajna a zarazem niesłychana. Pomyślał — tak zawsze bywa, gdy się zobaczy coś takiego po raz pierwszy.
Gromadka jeńców francuskich z wysiłkiem brnęła w kopnym śniegu, ciągnąc wóz. Wysoko na workach siedziało trzech żołnierzy. Jeńcy wlekli się krok za krokiem, pochyleni, wpatrzeni w ziemię, jak prawdziwi niewolnicy, byli wynędzniali, obrośnięci, w złachanych niebieskawo-brudnych płaszczach. Nagle zaczerniało na jasnym śniegu od tłumu, który niewiadomo skąd się wziął, zapiszczały, zaskrzeczały mnogie głosy i rozjuszone rojowisko babskie oblepiło wóz i jeńców. Zakołysał się stos worków, trzej żołnierze zlatywali jeden po drugim i w jednej chwili z worków trysnęły na wszystkie strony ziemniaki. Mrowie ludzkie rzuciło się je zbierać, ludzie deptali się nawzajem, wydzierali sobie zdobycz, zabierając gdzie się dało, w podołki zadartych spódnic, w chustki. Tworzyły się doraźne zespoły, które taszczyły całe worki, odnosząc je w boczne uliczki, w bramy domów. Tam napadano na nie i rozpruwano im worki. Wrzask, ścisk. Jeden żołnierz leżał i stękał ze złamaną nogą, dwaj inni zrywali się co chwila i natychmiast zpowrotem obalani byli w śnieg. Z każdą chwilą rósł tłum. Doktór Heim, zepchnięty na jezdnię, znalazł się między jeńcami. Przeważnie stali z absolutną apatją, nie zważając na to, co się koło nich dzieje, jakgdyby tego zupełnie nie widzieli, niektórzy się śmieli do rozpuku, radzi widowisku, a jeden młodziusieńki żołnierzyk, wymizerowany chłopczyna, na gwałt zbierał zaśnieżone bulwy i pomagał je ładować w podołek fartucha dziewczynie klęczącej na śniegu, która wciąż powtarzała: danke, danke.
— Caput, Bochenland! On les aura...
— Et bientôt...
Doktór Helm nie odrywał oczu od zapadłych, sinych od zimna twarzy. To jest ów nieprzyjaciel, który opiera się potędze niemieckiej i śmie trwać, trwać już czwarty rok naprzekór niezliczonym triumfalnym komunikatom...
W tłumie rabującym transport ani jednego mężczyzny, wynędzniałe kobiety, dzieci-widma, opatulone w łachmany. To — naród niemiecki, który stawia czoło całemu światu...
— O la la! Et vous aussi, mon capitaine?!
Podstarzały żołnierz, obrośnięty aż po same oczy rudawo-siwą szczeciną, rozwarł w podziwie usta, okazując resztki zębów. Rogatą furażerkę miał naciśniętą na uszy, szyję omotaną w jakąś szmatę. Dygotał bez płaszcza, w połatanej kurtce, w drewnianych trepach na bosą nogę.
— Oho, panom oficerom to pozwalają spacerować na swobodzie... Panom oficerom wszędzie dobrze, a ty człowieku zdychaj jak to bydlę...
— Gdyby tak pan kapitan użyczył człowiekowi papierosika... — Zabrali nas wówczas w maju pod Perthes.
— Pan kapitan nie poznaje? Kapral Vidal, zwany Zigomar. A pana kapitana dawno urządzili?
Żołnierze go obstąpili, gadając jeden przez drugiego, dookoła wrzał i kłębił się tłum, rosnący z chwili na chwilę. Doktór kręcił się wkółko, szukając którędyby się wydostać, machał rękami na jeńców jakby chcąc ich uciszyć, bełkotał słowa bez sensu niemieckie, angielskie. Wreszcie wymknął się i pobiegł na dworzec. Po drodze minął go samochód ciężarowy, pełen żołnierzy z Komendy Placu, śpieszący na ratunek upaństwowionych ziemniaków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Andrzej Strug.