Tajemnica Miksteków/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Tajemnica Miksteków
Pochodzenie cykl Ród Rodriganda
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1926
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I
PORWANI PRZEZ KOMANCZÓW.

Było to jesienią roku 1847.
Po rzece Rio Grande del Norte płynęła wolno lekka łódź. Siedziało w niej dwóch mężczyzn, do różnych ras należących. Jeden kierował sterem, drugi zajęty był przygotowaniem patronów z papieru, prochu i kul.
Człowiek siedzący przy sterze miał ostre, mocno nakreślone rysy; przenikliwe, bystre oczy zdradzały Indjanina; zresztą sam strój wskazywał na przynależność do rasy czerwonych. Ubrany był w skórzanę kurtkę, skórzane spodnie, obwieszone zboku skalpami zamordowanych wrogów; na nogach miał mokassyny o podwójnych podeszwach, na szyi sznur zębów niedźwiedzich; z włosów, zaplecionych w wysoką wiechę, strzelały trzy orle pióra. Wszystko to świadczyło, że nieznajomy należy do wodzów. Obok niego leżała w łódce wspaniała skóra bawola, służąca za płaszcz. U pasa świecił tomahawk i obosieczny nóż do skalpowania. Na skórze widniała długa dubeltówka; na kolbie jej znaczyło się sporo nacięć — rejestr zabitych z niej wrogów. Na szyi miał jeszcze kalumet,[1] a z kieszeni kurtki wystawały kolby dwóch rewolwerów. Ta broń, tak rzadko przez czerwonoskórych używana, wskazywała, że nasz Indjanin utrzymywał ścisły kontakt ze światem cywilizowanym.
Czuwający nad sterem, sprawiał czerwony wrażenie człowieka, zupełnie pochłoniętego swą pracą; ale nie uszłoby z pewnością uwagi badawczego obserwatora, że człowiek ten z pod głęboko opuszczonych rzęs pilnie śledzi brzeg rzeki.
Człowiek, siedzący w łodzi, należy do rasy białej. Jest rosły, wysoki, zgrabny, budowę ma ogromnie mocną; nosi długą, jasną brodę, z którą mu bardzo do twarzy. I on ma na sobie skórzane spodnie, wpuszczone w wysokie buty. Ponadto okrywa go niebieska kamizelka i kurtka myśliwska tego samego koloru. Na głowie ma kapelusz filcowy o szerokich kresach, tak często spotykany na Dalekim Zachodzie. Kapelusz stracił formę, wypłowiał i wyblakł.
Obydwaj mężczyźni wyglądają na lat około dwudziestu ośmiu. Obydwaj mają ostrogi, co jest dowodem, że do łodzi zeszli prosto z koni.
Gdy tak płynęli wzdłuż rzeki, niesieni jej prądem, usłyszeli nagle rżenie konia. Skutek tych dźwięków był błyskawiczny: jeszcze parskanie nie zamilkło, a już obydwaj leżeli na dnie łodzi tak, by z brzegu nikt ich nie dojrzał.
Schli! — to koń! — wyszeptał w narzeczu Apaczów Jicarilla Indjanin.
— Stoi gdzieś niedaleko — odpowiedział biały.
— Zwietrzył nas! Ale kto na nim jedzie?
— Nie jest to ani Indjanin, ani biały; — odparł myśliwiec — człowiek doświadczony nie pozwoli nigdy, by koń jego rżał tak głośno. Dopłyńmy do brzegu, wysiądźmy i podkradnijmy się do niego.
— Porzucając łódź? — zapytał Indjanin. — A nuż to wrogowie, którzy chcą wyciągnąć nas na brzeg i pozabijać?
— Pshaw! — przecież mamy broń!
— Niech więc mój biały brat zostanie w łodzi, a ja przeszukam okolicę.
— Zgoda.
Łódź przybiła do brzegu. Indjanin wyszedł na ląd, biały pozostał w łodzi, trzymając broń w ręku. Po kilku minutach Apacz wrócił.
— No i co? — zapytał biały.
— Jakiś biały człowiek śpi tam pod krzakiem.
— Oho! Czy to myśliwy?
— Ma tylko nóż przy sobie.
— Wpobliżu nikogo?
— Nie widziałem nikogo.
— A więc pójdź. Zobaczymy!
Biały wyskoczył z czółna i przywiązał je do drzewa. Wziął swą strzelbę, wyciągnął oba rewolwery — i on miał tę broń. Tak uzbrojony poszedł za Indjaninem. Droga trwała krótko. Obok śpiącego stał koń, przywiązany do drzewa, osiodłany na sposób meksykański. Śpiący ubrany był w meksykańskie spodnie, rozszerzające się ku dołowi, białą koszulę i niebieską kurtkę, przerzuconą przez plecy na modłę husarską. Spodnie z koszulą łączyła żółta chustka, zawiązana jak pas. W pasie tym, oprócz noża, nie było żadnej broni. Na głowie miał żółty sombrero[2]. Spał tak twardo, że nie ruszył się, gdy Indjanin i biały doń podeszli.
Hallo, chłopcze, wstawaj! — zawołał biały, uderzając śpiącego po ramieniu.
Tamten obudził się, skoczył na równe nogi, wyciągnął nóż.
— Do djabła, czego chcecie? — zawołał, mrużąc jeszcze powieki nawpół sennie.
— Przedewszystkiem musimy wiedzieć, kim jesteś.
— A kimże wy jesteście?
— Mam wrażenie, że się boisz tego czerwonego. Niepotrzebnie, mój drogi. Jestem Europejczykiem, nazywam się Unger, a mój towarzysz, to Shosh-in-liett,[3] wódz Apaczów Jicarilla.
— Shosh-in-liett? — zawołał nieznajomy. — W takim razie nie mam powodu do obaw, bo wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.
— A więc kim jesteś?
— Jestem vaquero.[4]
— U kogo służysz?
— Służę po tamtej stronie rzeki, u hrabiego de Rodriganda.
— W jaki sposób dostałeś się tutaj?
— To wy raczej odpowiedzcie na to. Mnie gonią Komanczowie.
— Nie bardzo wiarogodne! Gonią cię Komanczowie, a ty tymczasem śpisz sobie najspokojniej?
— A cóż mam robić, skoro padam ze znużenia.
— Gdzie ich spotkałeś?
— Na północ stąd, niedaleko Rio Pecos. Było nas piętnastu i dwie kobiety, ich — sześćdziesięciu.
— Do pioruna! Czyście walczyli?
— Tak. Napadli nas niespodzianie. Większość towarzyszów pomordowali, kobiety wzięli do niewoli. Nie wiem ilu z naszych, oprócz mnie, uszło bez szwanku.
— Skąd przybywasz i dokąd śpieszysz?
Vaquero nie był rozmowny; trzeba mu było wyrywać z ust słowo za słowem; odpowiedział dopiero po chwili:
— Jechaliśmy konno do fortu Guadalupe po obie damy, które tam były z wizytą.
— Ależ Rio Pecos nie leży wcale po drodze.
— Zanim ruszyliśmy w drogę powrotną, ucięliśmy sobie małą wycieczkę myśliwską do Rio Pecos. Tam nas napadnięto.
— Cóż to za damy?
— Sennorita Arbellez i Indjanka Karja.
— Kim jest sennorita Arbellez?
— Córką naszego dzierżawcy, Pedra Arbellez.
— A Karja?
— To siostra Tecalty, wodza Miksteków.
Shosh-in-liett słuchał uważnie.
— Siostra Tecalty? — zapytał. — Tecalto jest moim przyjacielem. Wypaliliśmy razem fajkę pokoju. Siostra jego nie może pozostawać w niewoli. Czy mój biały przyjaciel pojedzie ze mną, by ją uwolnić?
— Przecież nie macie koni — wtrącił vaquero.
Indjanin obrzucił go lekceważącem spojrzeniem.
— Niedźwiedzie Serce ma konia, gdy go potrzebuje. W przeciągu godziny ukradnę konia tym psom Komanczom.
— A to byłaby awantura!
— Kiedy was napadnięto? — zapytał Unger.
— Wczoraj wieczorem.
— Jak długo spałeś tutaj?
— Nie dłużej niż kwadrans.
— W takim razie Komanczowie przybędą wkrótce.
— Do stu djabłów!
— Jesteś vaquero, a nie znasz obyczajów wojowników indjańskich? Jakie mają według twego zdania zamiary wobec kobiet? Czy porwali je, by zażądać później okupu?
— Nie, na pewno nie! Porwali, by pojąć je za żony; są bardzo piękne.
— Słyszałem, że kobiety Miksteków słyną z urody. Komanczowie będą dokładać wszelkich starań, by zatrzeć za sobą ślady. Czy wszyscy mieli konie?
— Tak jest.
— W takim razie nie przybędą tu piechotą.
— Do djabła, nie pomyślałem o tem!
— Tak, zdaje się, że nie grzeszysz rozumem. Czy nie pomyślałeś o tem, że będą cię ścigać na koniach? Dlaczego położyłeś się spać?
— Byłem zbyt zmęczony.
— Dlaczego nie uciekłeś przynajmniej na drugi brzeg rzeki?
— Woda głęboka. Końby utonął...
— Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanczami. Zbudziłbyś się w raju, ale bez skalpu. Czyś głodny?
— Jak pies!
— No to chodź do łodzi. Ale odprowadź najpierw konia głębiej w krzaki, by go nikt nie widział.
Rozmowę prowadzili Unger i vaquero. Niedźwiedzie Serce wrócił do łodzi i odpoczywał na skórze bawolej. — Vaquero dostał porcję mięsa, wody napił się z rzeki.
Gdy sobie podjadł do syta, Unger podjął przerwaną rozmowę. Dowiedział się, że vaquero pracował w jednej z posiadłości hrabiego Fernando de Rodriganda, położonej między Kordyljerami Cohahuila a Rio Grande del Norte, rzeką, która odgranicza Meksyk od Texasu.
Po jakimś czasie Unger opuścił łódź i wdrapał się na nieco górzysty brzeg, aby zlustrować okolicę. Zaledwie tam się dostał, wydał okrzyk zdziwienia:
— Oho, już są tutaj! Omal nie było za późno!
Indjanin stał już u jego boku.
— Sześciu jeźdźców — powiedział.
— To znaczy, że na każdego z nas po trzech — odparł Unger, nie sądząc ani przez chwilę, by vaquero mógł również stanąć do walki.
— Kto bierze konia? — zapytał Niedźwiedzie Serce.
— Ja! — odpowiedział Unger.
Indjanin rzekł jeszcze:
— Nikt z nich nie powinien ujść żywcem!
Unger zwrócił się do pastucha:
— Więc masz przy sobie tylko nóż? W takim razie nie będziesz nam pomocny. Zostań w łodzi, ja zaś wezmę twojego konia.
— A jeżeli go zabiją? — wyjąkał pastuch przerażony.
— Głupstwo, zdobędziemy sześć innych na jego miejsce!
Vaquero został więc w łodzi; Indjanin z białym udali się na miejsce, gdzie znaleźli pastucha śpiącego. Tu stanęli obok ukrytego w zaroślach konia i czekali.
Jeźdźcy, których Unger zdaleka dojrzał, zbliżali się szybko. Widać już było ich ubiór i broń.
— Tak, to psy Komancze! — powiedział Niedźwiedzie Serce. — Noszą barwy wojenne, więc nie możemy mieć dla nich litości!
Komanczowie znajdowali się w odległości pół kilometra i jechali pełnym galopem. Minuta, dwie — dzieliły ich od zarośli.
— Te psy nie mają mózgu, nie umieją myśleć.
— Nie przypuszczają nawet, że vaquero się schował. Są pewni, że przepłynął rzekę.
— Uff!
Indjanin podniósł strzelbę. To samo uczynił Unger. Po chwili rozległy się dwa strzały, po nich jeszcze dwa i czterech Komanczów leżało na ziemi. Teraz Unger wskoczył na konia pastuszego i popędził przez zarośla. Pozostali dwaj Komanczowie nie zdążyli pomyśleć o ucieczce, gdy traper już był przy nich. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz Unger dwoma strzałami z rewolweru położył ich trupem.
Cała walka trwała kilka zaledwie minut. — Konie zabitych udało się schwytać bez trudu.
Po chwili przybył na brzeg vaquero, który z łodzi obserwował przebieg walki.
— Do djabła, ależ to zwycięstwo! — powiedział.
— Drobiazg, cóż to znaczy sześciu Komanczów? — odparł Unger. — Właściwie należałoby oszczędzać krwi ludzkiej, gdyż najcenniejszy to płyn na świecie, ale cóż począć? — te zbóje nie zasługują na lepszy los!
Zebrano broń zabitych, a Indjanin oskalpował swoje dwie ofiary. Wszystkie trupy wrzucono do rzeki.
— Co teraz? — zapytał Unger.
— Trzeba ratować siostrę mojego przyjaciela.
— Czy weźmiemy pastucha?
Niedźwiedzie Serce obrzucił Meksykańczyka lekceważącem spojrzeniem, poczem rzekł:
— Jak uważasz.
— Idę z wami — wtrącił pastuch.
— Nie mam wrażenia, byś nam był potrzebny; bohaterem nie jesteś! — odparł Unger.
— Przecież nie miałem broni!
— Ale wczoraj także uciekłeś.
— Tylko poto, by sprowadzić odsiecz.
— Aha! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, na którem was napadnięto?
— Tak.
— Więc zabierzemy cię ze sobą.
— Czy mogę wziąć broń?
— Naturalnie. Weź i konia. Ale nie swojego; zostawimy go tutaj, zbyt jest zmęczony.
Wybrali trzy najlepsze konie, resztę zostawili, poczem ruszono w drogę.
Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga szła z początku przez prerje, później przez lesiste wyżyny. Pod wieczór, dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.
— Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce, jadący na czele. — Indjanie!
Gromada ludzi otaczała jakichś jeńców. Unger wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.
— Co widzi mój biały brat? — zapytał Indjanin.
— Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.
— Czy są wśród nich kobiety?
— Tak, dwie. Uwolnimy je nocą.
Indjanin skinął głową.
— Trzeba się ukryć — rzekł Unger. — Zapewne oprócz naszego zbiega uciekli i inni. Indjanie, oczywiście, szukają ich. Ci, którzy wracać będą z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. — Zostań przy koniach! — ostatnie słowa zwrócił do pastucha — musimy ślady zatrzeć.
Unger powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów, wyszukali wzgórze, gęsto pokryte lasem, i tam ukryli się wraz z końmi.
Słońce zapadło, nadeszła noc. Nikt z naszej trójki nie ruszał się jeszcze; oczekiwali północy, najlepszej pory wywiadów.
— Czy pomyślałeś już, jak mamy się wziąć do rzeczy? — zapytał biały Indjanina.
— Tak — odpowiedział tamten. — Mój biały brat umie zabijać tak, że ofiara nie wydaje nawet dźwięku. Podkradniemy się więc do nich, zamordujemy straże, poprzecinamy więzy, któremi są skrępowani jeńcy, i uprowadzimy ich. Howgh!
— Trzeba zaczynać. Podkradanie się zajmie nam dużo czasu.
— Lecz vaquera pozostawimy, prawda? — zapytał Apacz.
— Tak jest. Będzie pilnował koni.
— Więc zaczynamy!
Chwycili za strzelby i ruszyli w drogę, wydawszy przedtem pastuchowi odpowiednie polecenia.
W dolinie błyszczało jedno, jedyne światełko wartownika; wokoło spali Komanczowie; obok nich leżeli skrępowani powrozami jeńcy.
Indjanin szepnął:
— Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.
— Dobrze. Najpierw uwolnimy obydwie kobiety.
Po tych słowach rozstali się.
Unger poczołgał się na brzuchu ku obozowi, jak żmija. Musiał uważać, aby go nikt nie usłyszał, nikt nie zobaczył. Musiał baczyć, by nie zwietrzyły go konie, które częstem parskaniem zdradzają zbliżającego się nieprzyjaciela.
Po długiem skradaniu dotarł wreszcie w pobliże strażnika, kręcącego się tam i zpowrotem. Noc była ciemna, światło ognia obozowego słabe. Unger w odległości pięciu kroków od wartownika zerwał się raptownie, chwycił go lewą ręką za gardło, zasznurował je tak, że ofiara wydać nie mogła dźwięku. — Teraz prawą ręką zadał mu cios nożem w same piersi. Czerwony padł na ziemię, jak kłoda.
W ten sam sposób załatwił się w ciągu kwadransu z następnym Komanczem. Po chwili spotkał Apacza, który uśmiercił również dwie ofiary.
— A teraz do kobiet — szepnął Indjanin.
— Tylko ostrożnie — wtrącił Unger.
— Pshaw! Wódz Apaczów jest odważny, ale i ostrożny. — Naprzód!
Bardzo cicho zaczęli się przekradać przez wysoką trawę do ognia. Kobiety rozpoznali zaraz po jasnej barwie ubrań; leżały obok siebie, miały skrępowane ręce i nogi. Unger przyczołgał się pierwszy i zbliżył swe usta do ucha jednej z nich. Mimo ciemności zauważył, że otworzyła oczy i przygląda mu się bacznie.
— Nie bójcie się i bądźcie spokojne — wyszeptał.
Zrozumiała go doskonale. Po chwili porozcinał jednej i drugiej rzemienie, które powpijały im się mocno w ciało. Indjanin zajął się tymczasem pozostałymi jeńcami. Było ich czterech. I oni nie spali. Niedźwiedzie Serce wziął nóż i zaczął przecinać więzy. W pewnej chwili, gdy przystępował właśnie do uwolnienia trzeciego, stanął przed nim jeden z Komanczów, obudzony szmerem. Jakkolwiek Niedźwiedzie Serce na miejscu przebił go nożem, wróg miał jeszcze tyle siły, by w ostatniej chwili wydać okrzyk ostrzegawczy.
— Dalej, do koni, za mną! — krzyknął Niedźwiedzie Serce, uwalniając z więzów pozostałych.
Zerwali się na równe nogi, poskoczyli do koni.
— Na miłość Boską, prędzej! — zawołał Unger do jednej z kobiet, która tak była osłabiona, że ruszać się prawie nie mogła. — Niedźwiedzie Serce! — dodał w śmiertelnej trwodze.
— Jestem! — odezwał się głos Indjanina.
— Chodź tu; prędzej, prędzej!
Indjanin chwycił osłabioną na ręce i wsadził na konia. Unger uczynił to samo z drugą. Poprzecinawszy lassa, na których konie były uwiązane, rzucili się do ucieczki. Wszystko to się przewinęło w błyskawicznem tempie, ale ani o sekundę za prędko, gdyż w tej samej niemal chwili powietrze rozpruły strzały Komanczów.
Komanczowie, zaskoczeni napadem, biegali tam i zpowrotem, nie mogąc w pierwszej chwili zorjentować się, co zaszło. Pościg rozpoczęli dopiero, gdy jeńców unosiły już konie.
Unger i Indjanin, którzy znali drogę, jechali przodem. Na wzgórzu czekał vaquero z dwoma końmi.
— Pędź za nami! — krzyknął Unger.
Tak tedy wśród ciemnej nocy uciekali jeńcy ze swoimi wybawcami; za nimi gnali Komanczowie, usiłując dosięgnąć zbiegów strzałami. Dopiero, wydostawszy się z doliny, na szerokiej prerji Unger pomyślał o obronie.
— Czy sennorita jeździ konno? — zapytał białą, którą trzymał na swem siodle.
— Tak jest.
— Oto wodze. Niech pani pędzi naprzód!
Sam wskoczył na konia, prowadzonego przez pastucha. Indjanin uczynił to samo. Unger i Indjanin tworzyli teraz straż tylną, doskonałemi swemi strzelbami powstrzymując nieprzyjaciół. Szalona ucieczka trwała do rana. Wtedy pokazało się, że Komanczowie zostali daleko wtyle.
— Może zwolnimy nieco? — zapytał vaquero.
— Nie — odparł Unger. — Musimy mieć za sobą rzekę, wtedy dopiero będziemy bezpieczni.
Zobaczył teraz dokładnie swe towarzyszki i obserwował je badawczo. Jedna była Hiszpanką, druga Indjanką. Obydwie odznaczały się niezwykłą urodą.
— Czy ma pani jeszcze siły do tej jazdy szalonej? — zapytał Hiszpankę.
— Ależ nie czuję wcale zmęczenia.
— Jak mam panią nazywać?
— Imię moje: Emma. Nazwisko: Arbellez. A pańskie?
— Unger. — Czy ma pani do mnie zaufanie?
— Tak.
— Musimy przeprawić się przez rzekę. Nie mamy dostatecznej broni, a nad Rio Grande została reszta tej, którą wczoraj odebraliśmy Komanczom.
— Walczyliście już wczoraj?
— Tak. Położyliśmy trupem wszystkich, którzy ścigali pastucha. Vaquero właśnie powiedział nam, że panie są w niewoli.
— Co za odwaga!
Przy tych słowach obrzuciła Ungera ciepłem spojrzeniem swych ciemnych oczu.
Gdy dotarli do Rio Grande, nie widać już było ścigających Komanczów. Unger rozdzielił między wszystkich broń, która tu leżała od dnia poprzedniego. Z pośród jeńców trzech było vaquerami, jeden majordomem.
— Co robić? — zapytał jeden z nich. — Czy czekać na Indjan? Mamy osiem strzelb, możnaby im dać nauczkę.
— Czy nie szkoda niepotrzebnie krwi przelewać?
— Niepotrzebnie? Jeśli nie rozprawimy się z nimi, będą nas ścigać ustawicznie.
— Ale za tych zabitych mściliby się inni. Lepiej jechać dalej — odparł Unger. — Panie pojadą łódką, my konno.
Usłuchano go oczywiście. Majordomo przewiózł panie łódką, reszta przeprawiła się wbród na swych koniach. Potem zatopiono czółno. Galopowali jeszcze przez kilka godzin niziną, aż w końcu cała kawalkada zwolniła szalone tempo. Jechali stępa.
— Podróżujemy godziny całe obok siebie, a właściwie prawie się nie znamy — rzekł Unger do swej towarzyszki.
— Ja, przeciwnie, poznałam pana doskonale — odparła z uśmiechem. — Wiem, że pan szafuje swem życiem dla innych i że jest dzielnym, odważnym myśliwym.
— No tak, ale to niewiele. Jeśli pani pozwoli, powiem jej, że nazywam się Antoni Unger. Gdy ojciec mnie odumarł, wyemigrowałem w młodym wieku do Ameryki, gdzie, po wielu przygodach, żyję, jak sennorita widzi, w prerji.
— Ale w jaki sposób dostał się pan tutaj, nad Rio Grande?
— To sprawa, której nie chciałbym poruszać.
— Więc tajemnica?
— Może tajemnica, może zwykłe dzieciństwo...
— Jestem bardzo ciekawa.
— Nie chcę pani dręczyć — odpowiedział Unger z uśmiechem. — Chodzi tu ni mniej ni więcej tylko o niezwykły skarb.
— Co to za skarb?
— Skarb prawdziwy, z drogocennych kamieni i szlachetnych metali, pochodzący z dawnych, pradawnych czasów.
— Gdzież jest?
— Tego jeszcze nie wiem.
— A kto panu mówił o nim?
— Tam, daleko na północy okazałem jakiemuś staremu choremu Indjaninowi przysługę. Przed śmiercią wyznał mi tajemnicę skarbu.
— Ale nie powiedział najważniejszej rzeczy — gdzie się skarb mieści?
— Podał tylko, że znajduje się w Meksyku w prowincji Coahuila i dał mi mapę, według której mam się zorjentować.
— Do jakiej okolicy odnosi się ta mapa?
— Tego nie wiem. Mapa zawiera wzgórza, doliny, rzeki, ale ani jednej nazwy.
— To ciekawe. Czy towarzysz pański, Shosh-in-liett, wie o skarbie?
— Nie.
— Ten człowiek jest wszak pańskim przyjacielem, prawda?
— Tak, serdecznym przyjacielem.
— I dlaczegóż to mnie, osobie nieznanej, zwierzył sennor tajemnicę skarbu, a nie jemu?
Unger obrzucił piękną Meksykankę jasnem spojrzeniem swych niebieskich oczu i odparł:
— Są ludzie, przed którymi niewiadomo nawet dlaczego człowiek spowiada się z najstaranniej ukrywanych tajemnic...
— Do tych ludzi zalicza pan mnie?
— Tak.
Zarumieniła się i, podając mu rękę, rzekła:.
— Nie pomylił się pan. Będę z panem szczera. Wyjawię sennorowi coś, co ma związek z tajemnicą. Czy mam mówić?
— Ależ proszę bardzo — odpowiedział zaskoczony i zdziwiony.
— Znam mianowicie kogoś, kto również myśli o tym skarbie...
— Oho! Któż to taki?
— Nasz młody hrabia Alfonso de Rodriganda y Sevilla, bratanek i spadkobierca bezdzietnego hrabiego Fernanda. W poszukiwaniu skarbu bawi obecnie u mojego ojca.
— Cóż on wie o skarbie?
— Wszyscy wiemy o tem doskonale, że poprzedni władcy tego kraju ukryli swe skarby w chwili, gdy Hiszpanie zdobywali Meksyk. Poza tem są miejsca, gdzie zakopane złoto i srebro leży masami. Indjanie znają te kryjówki, woleliby jednak umrzeć, aniżeli powierzyć białym swą tajemnicę.
— Kto jednak mówił o skarbie z hrabią Alfonsem?
— Nikt. Przecież mieszkamy w hacjendzie del Erina, a tam chodzą słuchy, że gdzieś w pobliskiej grocie władcy Miksteków ukryli swe skarby. Szukało groty wielu, między innymi hrabia Alfonso, ale napróżno.
— Gdzie leży ta hacjenda del Erina?
— Mniej więcej o dzień drogi stąd, u stoku góry Coahuila. Mam nadzieję, że pan ją pozna, odprowadzając nas do domu.
— Nie opuszczę pani, póki nie będę pewien, że żadne niebezpieczeństwo jej nie grozi.
— A gdy niebezpieczeństwo minie, czy nie zechce pan wtedy być naszym gościem?
— Bezpieczeństwo pani wymaga właśnie, bym ją natychmiast opuścił. Zamordowaliśmy wielu Komanczów; jestem przekonany, że wywiadowcy następują nam na pięty. Możemy paść ofiarą zemsty. Dlatego zawrócę z Niedźwiedziem Sercem przed hacjendą, by zmylić czujność wrogów.
— A nie obawia się pan, że wróg napadnie nas jeszcze, zanim zdążymy wrócić do hacjendy?
— Nie, to wykluczone. — Czerwoni orjentują się tylko po śladach kopyt, a my przecież jedziemy nawet w nocy. Więc coraz wyprzedzamy ich o dobre parę godzin. Ale wróćmy do skarbu. Czy istotnie nikt nie wie, gdzie ta grota leży?
— Przynajmniej nikt z białych.
— A z Indjan?
— Przypuszczam, że jest ktoś. Jeden z pośród nich, może dwóch, wie dokładnie, gdzie został ukryty skarb królewski. Tecalto, jedyny potomek dawnych władców Miksteków, dziedziczy tajemnicę. Karja, która jedzie obok Niedźwiedziego Serca, jest jego siostrą. Może Tecalto jej powierzył sekrety przodków?
Unger zaczął przypatrywać się Indjance z większą niż dotychczas uwagą.
— Czy jest bardzo skryta?
— O, tak! — odparła Meksykanka. A potem dodała z uśmiechem:
— Chociaż powiadają, że kobieta bywa nieużyta tylko do pewnej granicy...
— A tą granicą?
— Miłość.
— Czy sądzi pani, że Karja zbliżyła się do tej granicy?
— Uważam to za bardzo prawdopodobne.
— Któż jest tym szczęśliwcem?
— Niech pan zgadnie, to nie tak trudno.
Unger zamyślił się; fałdy zorały mu czoło.
— Przypuszczam, że to hrabia Alfonso, który na tej drodze chce zdobyć tajemnicę.
— Zgadł pan.
— Sądzi pani, że jego wysiłki mogą rokować powodzenie?
— Kocha go.
— Cóż na to jej brat?
— Może nie wie o niczem. Jest to najsławniejszy cibolero[5]; rzadko bywa w domu.
— Najsławniejszy cibolero? Powinieniem znać jego imię. Nie przypominam sobie jednak, bym się spotkał z imieniem Tecalto.
— Myśliwi nazywają go Mokaszi-tayiss.
— Mokaszi-tayiss, Czoło Bawole? — zapytał Unger zdumiony. — Znam go doskonale ze słyszenia. Chętniebym nawiązał z nim stosunki. Więc Karja jest siostrą tego sławnego człowieka? W takim razie trzeba spojrzeć na nią innemi oczyma.
— Czy chcesz pan i jej pokazać, jak umiesz być szarmanckim?
Uśmiechnął się melancholijnie:
— Czy człowiek Dalekiego Zachodu potrafi być szarmanckim? Jakżeż mógłbym współzawodniczyć z hrabią Rodrigranda? A zresztą, gdybym umiał być szarmanckim, wolałbym okazać się nim wobec kogoś innego.
— Któż to taki?
— Pani, sennorito!
Oczy jej zabłysły radością:
— Ależ ode mnie nie dowie się pan niczego o skarbie!
— Oh, łaskawa pani, są skarby stokroć cenniejsze od złota i srebra. Taki skarb znaleźć — tożby szczęście było!
— Proszę poszukać. Może pan znajdzie!
Podała mu rękę, którą Unger uścisnął serdecznie.
W dalszej drodze dowiedział się myśliwiec, że obydwie kobiety pojechały do Rio Grande del Norte, aby odwiedzić ciotkę Karji, która ciężko zaniemogła. Opieka jednak nie potrafiła odwrócić przesądzonego losu; biedna kobiecina umarła. Po jej śmierci Arbellez wysłał majordoma z vaquerami po obydwie panie. W drodze powrotnej napadli ich Komanczowie.
Oprócz rozmowy panny Arbellez z Ungerem toczyła się jeszcze inna. Niedźwiedzie Serce jechał na swym koniu obok Indjanki. Oczy jego raz po raz padały na sąsiadkę, która tak pewnie siedziała na półdzikim rumaku, jakgdyby przez całe życie używała tylko indjańskiego męskiego siodła. Milczący Apacz nie był przyzwyczajony do miękkich słów, ale gdy je uronił, każde kryło w sobie treść istotną. Karja znała doskonale zwyczaje Indjan, nie dziwiło jej milczenie sąsiada. A przeciwnie, odczuła lęk, gdy Niedźwiedzie Serce zwrócił się do niej w te słowa:
— Do jakiego plemienia należy moja młoda siostra?
— Do plemienia Miksteków — odparła.
— Było to kiedyś plemię wielkie i jeszcze dziś słynie z piękności swych kobiet. Czy moja siostra jest za mężem, czy też nie porzuciła jeszcze stanu panieńskiego?
— Nie mam męża.
— Czy serce mojej siostry jest jeszcze jej wyłączną własnością?
Po tem pytaniu, na które nie zdobyłby się chyba żaden biały, rumieniec zalał ciemne oblicze Indjanki.
Mimo to odpowiedziała pewnym głosem:
— Nie.
Twarz Indjanina nie drgnęła nawet. Zapytał tylko:
— Czy to aby człowiek z plemienia mojej siostry?
— Nie, to biały.
— Niedźwiedzie Serce zaklina swoją siostrę, by zwróciła się do niego w razie, gdyby biały człowiek ją oszukiwał.
— Nie będzie mnie nigdy oszukiwać! — odpowiedziała z dumą.
Uśmiechnął się nieznacznie i odparł:
— Kolor biały jest fałszywy i brudzi się prędko. Niechaj siostra moja będzie ostrożna.
Jechali ciągle w kierunku południowym. Zanim nastąpił zmierzch, urządzono postój, bo zarówno ludzie jak konie padali ze znużenia. Po półgodzinnnej przerwie ruszono w dalszą drogę.
Unger dziwił się, że jego towarzyszka z takim hartem wytrzymuje trudy podróży; Emma odparła z uśmiechem:
— Żyję w tym kraju od dzieciństwa, przywykłam do tego pustkowia.
— Czy nigdy nie tęskno pani za cywilizacją, za kulturalnem środowiskiem?
— Wcale nie. Mam w domu wszystko, czego mi potrzeba, nawet może więcej. — A obcowanie z dziećmi natury daje mi więcej od tych mdłych, pustych rozmów salonowych. Czy nie mam racji?
— Jestem zupełnie pani zdania. I ja znalazłem wśród tak zwanych dzikich daleko więcej przywiązania i serca aniżeli wśród ludzi cywilizowanych. Niech pani tylko spojrzy na mego czerwonoskórego przyjaciela. Nie oddałbym go za setkę białych; mają wprawdzie jasną skórę, ale serce ciemne!
— Chwali pan przyjaciela, a o sobie zapomina. Przecież i panu można ufać bezwzględnie.
— Naprawdę?
— Ależ tak! Nie jest pan zwykłym człowiekiem. Ręczę, że i pan ma jakiś honorowy przydomek, nadany przez Indjan, lub traperów.
Skinął głową:
— Zgadła pani.
— A jaki to przydomek?
— Niech sennorita nazywa mnie Antonio, albo poprostu Unger.
— Więc nie chce pan powiedzieć?
— Nie teraz. Dopiero, kiedy go ktoś wymówi przypadkiem wobec pani.
— Chce pan zachować incognito, niby jakiś książe!
— Tak! — odparł z uśmiechem — dobry myśliwy jest przecież także wielkim panem. To książe lasów i preryj.
— Tak książę. — Przypomniało mi się głośne imię Matava-se.
— Tak, to sławny człowiek. Czy wiele słyszała pani o nim?
— Owszem. Podobno był nawet w naszych niedostępnych górach.
— Oczywiście. Dlatego też Indjanie nazywają go Matava-se, angielscy westmani i traperzy — księciem Rocky, Francuzi — Prince du roc. Wszystkie trzy imiona znaczą to samo: Książę Skał.
— Czy to biały?
— Tak jest.
— Widział go pan kiedy?
— Nie, ale słyszałem, że pochodzi z mojej ojczyzny. Nazywa się podobno Karol Sternau i jest lekarzem. Objechał Amerykę w towarzystwie naszego dzielnego Niedźwiedziego Serca; wędrował miesiące całe wśród skał. Teraz już oddawna jest w Europie.
— Czy i pan wróci do ojczyzny?
Po tych słowach zapanowało krótkie milczenie. Oboje pomyśleli równocześnie o rozłące. Wreszcie Unger przemówił:
— Czy nigdy nie przychodzi pani ochota zobaczyć świat, pojechać do Europy?
— Nigdy! Moja hacjenda jest mi ojczyzną. Nie chcę jej opuszczać.
— Czy nie obawia się sennorita, że kiedyś czerwoni mogliby napaść na dom pani?
— Ależ hacjenda to istna warownia!
— Znam ten rodzaj folwarków. Zbudowane są zwykle z kamienia i otoczone murem. To jednak za słaba obrona przed nieprzyjacielem.
— Będziemy czuwać, a pan z nami. Chcę wierzyć, że będziesz sennor naszym gościem!
— To zależy od Niedźwiedziego Serca. Nie mogę się z nim rozstać.
— Zgodzi się.
— To człowiek, który nadewszystko kocha wolność. Wśród murów długo nie wytrzyma.
— Mam jednak wrażenie, że tym razem...
— Z czego pani to wnosi?
— Ze wzroku, którym obrzuca Karję.
— I ja to zauważyłem! Ale przecież Indjanka kocha hrabiego.
— Prawda. Żal mi Niedźwiedziego Serca.
— Niech go pani nie żałuje. To człowiek ze stali. Nie potrafiłby błagać o miłość.
— A pan, czy także ze stali?...
— Może i ja.
— I nie rozpaczałby sennor?
— Nigdy!
— Czy nie zbytnia pewność?
— Cóż robić, tak czuję. Kobieta, którą pokocham będzie musiała mnie szanować. Jestem westmanem i nigdy nie zniżę się do próżnych błagań!
Po upływie pół godziny zapadła noc. Mimo to podróż trwała jeszcze dwie godziny, aż dotarli do jakiejś rzeczułki. Tu urządzono popas. Unger przygotował dla Emmy posłanie z gałęzi i liści; Niedźwiedzie Serce zajął się Karją. Było to, jak na Indjanina, czemś niezwykłem; czerwoni tylko w wyjątkowych wypadkach przykładają się do czynności, które należą do kobiet.
Ułożono się do spoczynku. Co trzy kwadranse następowała zmiana warty. Niedźwiedzie Serce i Unger mieli ostatnie straże, gdyż świt jest porą najniebezpieczniejszą i czerwonoskórzy chętnie ją obierają do napadu.
Noc przeszła spokojnie. Rankiem ruszyli w drogę; po południu zaś przybyli do celu. — —





  1. Fajka pokoju.
  2. Kapelusz o szerokich kresach.
  3. Serce Niedźwiedzie.
  4. Pasterz bawołów.
  5. Poskramiacz bawołów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.