Tętniące serce/Część III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Selma Lagerlöf
Tytuł Tętniące serce
Podtytuł Powieść
Rozdział Katechizacja
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Kejsarn av Portugallien
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
.
KATECHIZACJA.

Z niczego nie radował się tak bardzo Lars Gunnarson, jak z pomysłu odebrania Janowi ze Skrołyki skórzanej czapki i laski. Zdawało się w samej rzeczy, że wraz z temi rzeczami odeszło też odeń szaleństwo.
W parę tygodni po licytacji w Berwiku odbywała się we Falli zwyczajna katechizacja wiernych. Zeszli się wszyscy z okolicy jeziora duwneńskiego, a wraz z innymi przybyli mieszkańcy Skrołyki. I, o dziwo, po Janie nie można było wcale poznać, jakoby rozum jego szwankował kiedykolwiek.
Wszystkie stołki i ławy, jakie tylko były, zniesiono do wielkiej czeladnej izby na dole. Siedzieli w ciasnych szeregach ramię w ramię wszyscy przybyli na katechizacje, czyli naukę zasad wiary, a pośród nich Jan, nie pchając się zgoła na pierwsze miejsce, ale poprzestając na tem, jakie mu się należało. Lars nie spuszczał go przez cały czas z oka i przekonał się, że szaleństwo znikło niby cudem. Jan zachowywał się jak zgoła inny człowiek, nie było o czem wątpić.
Milczał tylko, jak zaklęty, a kto go pozdrowił, odbierał w odpowiedzi jeno krótkie skinienie głową. Mogło to być spowodowane szacunkiem dla miejsca i duchownej praktyki, bo katechizację uważano ogólnie za rodzaj nabożeństwa.
Przed rozpoczęciem samej nauki musiano stwierdzić obecność wiernych, gdy tedy proboszcz wywołał Jana Andersona ze Skrołyki, odpowiedział bez chwili wahania, zupełnie jakby nigdy nie istniał na świecie jakiś cesarz Portugalji.
Proboszcz siedział pod ścianą w głębi izby i trzymał rozłożoną przed sobą na stole wielką księgę, a obok niego Lars Gunnarson i pomagał mu wyjaśniając, kto w czasie ostatniego roku wydalił się z gminy, kto się ożenił, czy zmarł.
Kiedy Jan dał odpowiedź jak należy, wszyscy zobaczyli, że proboszcz zwrócił się do Larsa z niedosłyszalnem pytaniem.
— O, nie było tak źle, jak się zdawało! — powiedział Lars — Wyperswadowałem mu to! Teraz codziennie przychodzi tu do Falli i pracuje jak przedtem.
Lars nie był tak taktowny, jak proboszcz, i odpowiadając, nie zniżył głosu, toteż wszyscy zrozumieli, o co idzie i oczy wielu zwróciły się na Jana. Ale on siedział spokojnie, jak gdyby nie słyszał nic a nic.
Rozpoczęła się katechizacja, a proboszcz kazał powiedzieć czwarte przykazanie kilkunastu młodym, zatrwożonym trochę parobczakom, którzy mieli dnia tego być pytani, dla zbadania, czy obeznani są należycie z zasadami wiary świętej.
Nie stało się to tak całkiem przypadkowo, że proboszcz wybrał właśnie to czwarte przykazanie za temat nauki. Znalazł się w wygodnej, zacisznej izbie, z ławkami wzdłuż ścian, pełnej staroświeckich naczyń, noszącej niezaprzeczalne znamiona dobrobytu. Czuł tedy potrzebę przypomnieć słuchaczom o tem, że dobrze dzieje się tym rodzinom, które trzymają się z pokolenia w pokolenie razem i gdzie młodzi pozwalają starszym rządzić i władać, póki im starczy sił, potem zaś szanują ich i otaczają opieką aż do śmierci.
Zaczął właśnie objaśniać owe wielkie obietnice nagród, jakich Bóg udzieli tym, którzy czczą ojca i matkę swoją, gdy nagle wstał z ławki Jan ze Skrołyki i powiedział:
— Pod drzwiami stoi ktoś i nie śmie wejść do środka!
— Börje! — powiedział proboszcz — Siedzicie najbliżej drzwi, wyjrzyjcie też!
Börje wstał, otwarł drzwi i wyjrzał za próg.
— Niema nikogo! — powiedział — Janowi się przesłyszało.
Nauka potoczyła się dalej. Proboszcz objaśniał wiernym, że przykazanie to nie ma cech rozkazu, ale jest raczej rodzajem dobrej rady, której powolnym być winien ten, kto pragnie, by mu się powodziło w życiu. Proboszcz przyznał, że jest jeszcze młodym człowiekiem, ale zarazem oświadczył, że z doświadczenia zna dużo przykładów na to, iż ten kto nie słucha swych rodziców i pogardza nimi, kładzie kamień węgielny pod gmach niepowodzeń, zawodów i nieszczęść własnych.
Proboszcz mówił, a Jan obracał raz po raz ku drzwiom głowę. Potem dał znak Katarzynie, siedzącej w ostatnim rzędzie krzeseł i mającej lepszy przystęp do drzwi, by wyjrzała. Posiedziała jeszcze chwilę, ale rozważywszy, że Janowi nie trzeba się w tym czasie sprzeciwiać, wstała nakoniec. Nie ujrzawszy znowu nikogo, potrząsnęła ku mężowi przecząco głową i wróciła na miejsce.
Proboszcz nie zwracał uwagi na krętaninę Katarzyny, ale ku wielkiej radości tych, którzy mieli być pytani, pełną parą wjechał w poruszony temat i zapomniawszy o właściwem katechizowaniu, rozwijał przed słuchaczami piękne myśli, nasuwające mu się ciągle.
— Pomyślcie tylko — mówił — czyż nie podnosi ducha widok domostwa, gdzie wszystko, co może stworzyć praca młodych, oddane zostaje dla użytku rodziców i ich wygody. Oni to, gdyśmy byli mali i nie mogli dać sobie rady, z wysiłkiem nieraz wielkim hodowali nas, zapominając o sobie. Jakże słusznem jest, by wówczas, kiedy gospodarstwo obejmie młoda para, rodzice ci, starzy zawsze prawie, czuli się u dzieci swych, jak w niebie...
W chwili gdy proboszcz wypowiadał te słowa, rozległ się w przeciwległym kącie izby cichy płacz. Lars Gunnarson, siedzący przez cały czas z uchyloną nabożnie głową, wstał szybko, przeszedł pokój, stąpając na palcach, by nie przeszkadzać proboszczowi, otoczył swą teściową ramieniem i przyprowadził ją do stołu, przy którym siedział kaznodzieja.
Tu musiała zająć miejsce Larsa, a on stanął za nią i spoglądał z góry. Dał znak swej żonie, a ona wstała i stanęła obok niego. Wyglądało to bardzo pięknie i wszyscy zrozumieli, co chciał przez to wyrazić, chciał zaznaczyć, że właśnie u niego jest tak, jak wedle słów proboszcza wszędzie dziać się powinno.
Proboszcz spoglądał radośnie uśmiechnięty na starą matkę i młodą parę, jedno mu tylko psuło ważenie, a mianowicie, że stara Erykowa płakała i to coraz bardziej, coraz rozpaczniej. Zaprawdę, takiego rozrzewnienia nie wywołały słowa jego u żadnego z parafjan.
Uczynił małą pauzę, a potem ciągnął dalej:
— Nie wielka sztuka przestrzegać czwartego przykazania jak długo jesteśmy mali i potrzebujemy opieki rodziców, potem natomiast wymaga to pewnego wysiłku i przezwyciężenia. Gdy dorośniemy, gdy dojdziemy do pełni wieku, wyda nam się zaraz, że jesteśmy taksamo, jak rodzice mądrzy...
Proboszcz urwał, przeszkodził Jan, który dopchawszy się z trudem sam do drzwi otworzył je i wyszedł.
Musiał mieć więcej od innych szczęścia, gdyż wszyscy usłyszeli, że pozdrawia kogoś i rozmawia z nim.
Oczy wszystkich zwróciły się na drzwi, pod któremi ktoś stał od tak dawna, nie śmiejąc wejść do środka. Słyszano w całej izbie, jak Jan prosił owego kogoś, by wszedł i widzieli szeroko otwarte drzwi, ale ów nieznajomy wzbraniał się widocznie. W końcu przyciągnął Jan drzwi do siebie i wrócił sam. Nie skierował się jednak ku swemu miejscu, ale przeciskał się wprost ku stołowa, przy którym siedział proboszcz.
— No i cóż, Janie, — spytał proboszcz trochę zniecierpliwiony — któż to nam dziś ciągle przeszkadza w katechizacji?
— Pod drzwiami stał stary gospodarz z Falli, Eryk! — oświadczył Jan, nie okazując wcale, że dziwią go, lub przestraszają własne słowa — Nie chciał wejść do środka, kazał mi tylko powiedzieć Larsowi Gunnarsonowi, by się miał na baczności w pierwszą niedzielę po świętym Janie.
W pierwszej chwili nie dorozumieli się wszyscy co znaczyć mają te słowa.
Siedzący w tyle nie dosłyszeli dobrze, co Jan mówił, gdy jednak proboszcz rzucił się wstecz, pojęli, że to coś strasznego być musi. Zerwali się z miejsc, zaczęli się cisnąć naprzód, rozpytując na prawo i lewo siedzących bliżej, od kogo na miły Bóg Jan otrzymał to zlecenie.
— Janie! — zawołał groźnie proboszcz — czy wiesz, co mówisz?
— Naturalnie, że wiem! — potwierdził Jan i skinął głową dla potwierdzenia swych słów — Słyszałem oddawna, że jest pod progiem. Wyszedłem i poprosiłem do środka, ale nie chciał, dał mi tylko zlecenie do zięcia. Potem poszedł sobie gdzieś — Powiedz mu, — dodał jeszcze — że nie mam doń urazy za to, iż mnie zostawił tyle czasu w śniegu zranionego i nie pospieszył z pomocą, choć mógł. Ja się nie mszczę, ale czwarte przykazanie boskie! Pozdrów go i powiedz, by złożył wyznanie i wzbudził w sobie żal, to będzie dlań najlepsze. Ma jeszcze czas do pierwszej niedzieli po świętym Janie.
Jan mówił zupełnie rozsądnie i wywiązywał się z dziwnego zlecenia w sposób tak wiarogodny, że zarówno proboszcz, jak i wszyscy zebrani przez kilkanaście sekund trwali w przeświadczeniu głębokiem, iż rzeczywiście Eryk z Falli stał pod drzwiami domu i rozmawiał ze swym dawmym wyrobnikiem. To też oczy wszystkich zwróciły się na Larsa Gunnarsona, by zobaczyć, jakie to na nim wywiera wrażenie.
Lars jednak roześmiał się i rzekł:
— Uważałem Jana dotąd za rozsądnego, inaczej bowiem nie brałbym go na katechizację. Ksiądz proboszcz raczy łaskawie przebaczyć, że mu przeszkodził. Widocznie szaleństwa wystąpiło znowu.
Proboszcz przesunął dłonią po czole, odetchnął z ulgą i powiedział:
— Tak... tak... to prawda!
Omal że nie uwierzył w rzecz nadnaturalną, szło tu jednak tylko o wizję chorego umysłowo i to odkrycie uspokoiło go bardzo.
— Trzeba księdzu proboszczowi wiedzieć jeszcze, — dodał Lars — że Jan nie czuje dla mnie wielkiej sympatji. Zdradza się z tem teraz, kiedy go opuścił rozum. Przyznaję się zresztą do tego, iż z mojej to winy córka jego musiała porzucić dom, by zarobić pieniądze. Tego właśnie Jan przebaczyć mi nie może.
Proboszcza zdziwił ten ton gorączkowy i to publiczne, niespodziane wyznanie. Głębokie, błękitne oczy jego wpatrzyły się w twarz Larsa, a on nie mógł wytrzymać tego spojrzenia i odwrócił głowę. Uczuł w tej chwili, że jest to niewłaściwe, przeto zebrawszy wszystkie siły, znowu zwrócił oczy na proboszcza, ale nie mogąc w żaden sposób patrzyć nań, zaklął głośno i ponownie głowę odwrócił.
— Larsie Gunnarsonie, co to ma znaczyć? — zawołał proboszcz — Co się z wami dzieje?
Lars opamiętał się.
— Nie mogę się pozbyć tego warjata! — powiedział z gniewem, udając, że nibyto klął pod adresem Jana — Stoję tu przed księdzem proboszczem i wszystkimi sąsiadami, niby pod pręgierzem, dlatego tylko, że się staremu szaleńcowi spodobało nazwać mnie mordercą przez zemstę. Powiedziałem już. Żywi do mnie nienawiść z powodu córki. Nie mogłem przecież wiedzieć, że wpadnie w nieszczęście z tego powodu, iż się upominałem o należytość! Czy niema tu kogo, ktoby się zajął Janem, my zaś mogli wrócić do przerwanej nauki?
Proboszcz przesunął ponownie dłoń po czole. Słowna Larsa dotykały go boleśnie, ale nie mógł mu uczynić formalnego zarzutu, gdyż nie wiedział niczego na pewno. Obejrzał się za starą Erykową, ale wymknęła się z izby. Potem objął spojrzeniem zebranych. Oni wiedzieli niewątpliwie, czy Lars jest zbrodniarzem, czy nie, każdy z nich wiedział, gdy jednak spojrzenie księdza zaczęło padać na parafjan, zamykała się pod tem dotknięciem jedna twarz po drugiej, przygasała, okrywała się drętwią obojętności, a oczy spoglądały tępo. Bali się.
Tymczasem zbliżyła się Katarzyna i ujęła Jana pod ramię. Wyszli niezatrzymani przez proboszcza, który nie chciał dzisiaj rozmawiać z chorym.
— Na dzisiaj będzie chyba dość! — powiedział proboszcz — Zakończmy tedy modlitwą.
Odmówił krótką modlitwę, odśpiewano hymn i i wszyscy się rozeszli.
Proboszcz był ostatnim.
Lars, wiodąc go do bramy, sam skierował rozmowę na to, co dopiero zaszło.
— Słyszał ksiądz proboszcz, że mam się wystrzegać pierwszej niedzieli po świętym Janie? To jest dowód, że Jan mści się za córkę. Właśnie roku zeszłego w pierwszą niedzielę po świętym Janie udałem się do niego w sprawie zapłaty za grunt!
Proboszcza wszystkie te wyjaśnienia wprawiały w coraz to większy niepokój. Szybkim ruchem położył dłoń na ramieniu Larsa Gunnarsona i próbował spojrzeć mu w oczy.
— Larsie Gunnarsonie! — powiedział serdecznie, ciepło — Nie jestem sędzią. Jeśli macie coś na swem sumieniu, możecie przyjść do mnie. Zapamiętajcie to dobrze! Będę czekał codziennie... Larsie Gunnarsonie, baczcież, by nie było zapóźno!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Selma Lagerlöf i tłumacza: Franciszek Mirandola.