Szwedzi w Warszawie/Rozdział XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XVII
W którym nowa osoba, pan Żórawski, jest przekonany, że dyabeł przybrał na się postawę pana Rafałowicza.

— No, mociumpanie — rzekł pan Rafałowicz, gdy ze swymi trzema kompanionami znalazł się nakoniec po ciężkiej przeprawie przez groby i trumny w suchym, czystym, dobrze przewietrzanym korytarzu, — no, widzi mi się, że nasza peregrynacya ma się ku końcowi. Korytarz ten pewnikiem już jest pod Zamkiem i strach jeno, byśmy tu jakiego Szweda nie zdybali.
— O, laboga, laboga, wielga mi rzecz Szwed — ozwał się na to Maciek — zaraz hycla naszpikuję na ten oto zamorski rożen, co mi go Kacper zabrał.
— Nie plótłbyś głupstw — rzecze poważnie pan Rafałowicz— — wiemy już dobrze, jaki z ciebie rycerz. A przytem nie należy tu głośno gadać, bo oto w loszku widzę okna, które ani chybi prowadzą na dziedziniec zamkowy. Na dziedzińcu tym, wiem ja dobrze, bo niedawniej jak dwie niedziele temu byłem w Zamku, kręci się mnóstwo żołdaków i mógłby który usłyszeć gruby twój głos, Maćku, więc nic nie gadaj.
— O, rety, rety, jaki też to jegomość sprzeczny. Nie gadać, to nie będę gadał. Ja ta do gadania nie jestem skory, jeno...
Przerwało mu uderzenie w bok, wymierzono przez Kazika:
— Cichaj, gamoniu! Jegomość zakazał gadania, więc stul gębę!
— Nie bij! com ci winien?
— A przytem — ciągnął dalej pan Rafałowicz — należy teraz gwoli wszelakiego bezpieczeństwa zachować wielkie ostrożności. Z tego lochu wszędzie prowadzą okna na dziedzińce zamkowe i jest tu widno. Trzeba tedy pogasić pochodnie, bo najprzód zgoła one nie są nam już potrzebne, a potem mógłby kto światło obaczyć lub dym smolny poczuć. Gaście tedy chłopcy!
Zasyczały pochodnie wsadzone w piaszczysty i wilgotny grunt i wędrowców otoczyła zrazu ciemność, ale gdy wzrok przyzwyczaili do tych półmroków, doskonale widzieli wszystko, zwłaszcza, że dość gęsto umieszczone tuż pod sklepieniem, silnie okratowane okienka przepuszczały nieco blade, ale dostateczne światło.
Szli więc teraz w zupełnem milczeniu, gdy nagle pan Rafałowicz, zawsze przodem postępujmy, potknął się o jakiś przedmiot na ziemi leżący. Z początku nie można było rozeznać, coby to takiego było; niby to człowiek leżał, otulony w coś białego, niby nie człowiek.
— Ki licho! — mruczał pan Rafałowicz, nachyliwszy się i pilnie przyglądając się owemu czemuś.
Maciek tymczasem już się przestraszył, skoczył za Kacpra i schwycił go się z tyłu, zasłaniając się nim jak tarczą.
— O, laboga, laboga — szeptał — może to znowu śmierć!
Ale nikt nie zważał na jego tchórzostwo i jęki, bo wszyscy zajęci byli znalezionym przedmiotem. Gdy go podniesiono i rozwinięto, okazało się, że to jest szeroka i długa biała opończa, jaką nosili rajtarzy gwardyi Króla Jana Kazimierza. Skąd ona się tu wzięła, trudno było odgadnąć; widocznie jakiś rajtar, może wsadzony za jakie przewinienie do lochu, zgubił ją i zapomniał o niej. Opończa była cała, dobra jeszcze i dość czysta; tedy Maciek, przekonawszy się naocznie, że pod nią nie ukrywa się żadna śmierć czyhająca na jego drogocenne życie, chwycił ją, starannie obejrzał i rzekł:
— Ja ją będę niósł.
Nikt się o to nie sprzeczał, bo nikomu nie chciało się dźwigać dość ciężkiej opończy, ile że wszyscy byli obładowani, zmęczeni, głodni i wyczerpani tą, tak długo trwającą i pełną tylu przygód, peregrynacyą podziemną. Maciek więc okrył się opończą, ciągle ją oglądał i mruczał:
— Galanta opończa, ani słowa!
Przechodzono rozmaite piwnice, mijano boczne korytarze, przyczem pan Rafałowicz radził się ciągle prospektu mistrza Ascolego i patrzał nieustannie na busolę. Wreszcie kręcąc się tak, nagle znaleźli przed sobą drogę zamkniętą. Korytarz kończył się ścianą drewnianą, ułożoną z grubych desek, w mur wpuszczonych. Pan Rafałowicz, idący jak zwykle na przedzie, gdy obaczył tę ścianę, nagle odwrócił się do swoich kompanionów, zrobił znak ręką, by stanęli i przyłożywszy palec do ust, nakazał im milczenie.
Wszyscy na ten znak stanęli i wstrzymując dech w sobie, wyciągnęli szyje jak żórawie, żeby zobaczyć co to się takiego stało i na wielkie swoje zdziwienie spostrzegli, że przez szpary źle spojonych desek przegląda światło. Pan Rafałowicz tymczasem na palcach, zachowując jak największą cichość i ostrożność, posunął się do desek i przez owe szpary zaglądać zaczął do wnętrza, gdzie owe światło błyszczało. Patrzał dość długo, nakoniec głosem podniesionym zawołał:
— Mości panie Żurawski, a co waćpan tu robisz?
Za ścianą coś zaszeleściało, światło nagle zgasło i po chwilowem milczeniu ozwał się jakiś głos ponury, jakby z grobu się odzywający:
— Wszelki duch Pana Boga chwali!
— I ja go chwalę! — ozwał się pan Rafałowicz.
— A kto mnie woła? — spytał znów głos.
— Żali nie poznajesz mię waćpan? Rafałowicz... Mikołaj Rafałowicz.
— Byćże to może, a coż waćpan tu robisz? jakeś się dostał? czego chcesz?
— Długoby o tem gadać i przez ścianę źle. Nie możesz li waćpan nas tam wpuścić do siebie?
— A jakże cię wpuszczę, skoro ja jestem więzień, skuty łańcuchami.
— Więzień? a ktoż waćpana uwięził?
— A któżby? wiadomo kto!
Zapanowało chwilowe milczenie, podczas którego Maciek mruczał:
— O, laboga, laboga, skuli go niecnoty łańcuchami!
A pan Rafałowiez pytał dalej:
— Czemużeś waćpan zgasił światło, możebyśmy co waćpanu pomogli.
— Żali nic jesteś sam?
— Nie, mam tu ze sobą trzech tęgich zuchów.
— Hm! nie wolno mi z waćpanem gadać... mam to srodze zabronione... wszelako skądeś się tu wziął i żali jesteś naprawdę Rafałowicz... Mikołaj Rafałowicz, ten co to u cyrulika Sobastyana na komornem mieszka?
— Ten sam.
— Skądeś się tu wziął? i czemu to z zuchami chadzasz?
— Wszystko to waćpanu powiem, jeno się do ciebie dostanę.
— A niech cię Bóg broni! jeszcze czego? gardłobym stracił, a ja jestem wierny sługa Najjaśniejszego Króla Karola Gustawa, a od ciebie pachnie jakoś zdradą. Kat wie, czyś ty Rafałowicz, może tylko jakie spektrum, które przybrało na się posturę pana Rafałowicza, bo i to bywa na świecie, a po tych lochach to mary ciągiem chadzają.
Pan Rafałowicz odwrócił się do stojących wciąż w milczeniu chłopców i rzekł:
— Zgłupiał człowiek z kretesem. To jest jespan Żórawski, burgrabia zamkowy i widno Szwedy go za coś do karceresu osadzili i w łańcuszki zakuli. W tem nieszczęściu stary zgłupiał i stchórzył. Zapalcie no pochodnie, niech nam się przypatrzy, to się przekona, że my nie żadne, mociumpanie, spektra, ale katolicy o krwi i kościach.
Zapalono więc pochodnie i pan Rafałowicz znowu chciał się zbliżyć do szpary w deskach, gdy Żórawski głosem grobowym zapytał:
— Maro, czy znikłaś? Jeżeli nie, to w Imię Boże klnę cię, giń, przepadnij!
— Panie Żórawski — ozwie się na to Rafałowicz — spójrz no jegomość, czy my jesteśmy mary, czy ludzie?
Zabrzęczały łańcuchy, zazgrzytały ponuro, dał się słyszeć szept:
— W Imię Ojca i Syna i Ducha św. Amen.
Więzień widocznie zbliżył się do szpary w deskach, bo po chwili rzekł:
— Juścić prawda, że mi acpan wyglądasz na mego kuma, jespana Mikołaja Rafałowicza, co na komornem w kamienicy cyrulika Sebastyana siedzi. Zali jednak mogę znowu zmysłom wierzyć? żali nie jest to djabelskie, tfu! (tu splunął głośno) omamienie? Po tych lochach dyabli harce codzień wyprawiają. Bo skądeś się ty tu wziął, jeżeli jesteś nie marą ale człowiekiem?
— Przyszedłem lochami.
— Lochami? hm! hm! możo to być, bo mnie budowniczy nieboszczyka króla Władysława, Włoch... a prawda! jeżeliś ty jest naprawdę Rafałowicz, to powiedz, jak się ten Włoch zwał?
Sylwio Ascoli i był moim szwagrem. I on to mi dał wiadomość, jakiemi lochami można się dostać tutaj pod zamek.
— Tak, to prawda, on mi to gadał, ale ja tam Włochom i innym też Angielczykom zgoła nie wierzę. To wszystko paliwody i olejkarze. Ale widno, że to prawda, skoroś ty tu przyszedł. Tak! tak! postura jespana Rafałowicza, ale kat tam wie, czy to nie omamienie.
— Bój się Boga, panie Żórawski, cóż to może być za omamienie? Siedzisz w karceresie i my cię uwolnimy, jeno powiedz, jak się do ciebie dostać.
— Do mnie się dostać? a po co? Najjaśniejszy król Karol Gustaw i jego wódz niezwyciężony graf Wittenberg wiedzieli, za co mnie w łańcuszki zakuli. Musi być, że ja coś zbroiłem, ale co? dalipan nie wiem...
Zabrzęczały znów i zazgrzytały przeraźliwie łańcuchy, powłóczone po kamiennej posadzce lochu, co dowodziło, iż więzień od szpary odszedł, i gdy ucichł ów brzęk żelaztwa, dał się słyszeć głos:
— Pyta mi się, jak się tu dostać do mnie? Zali mary potrzebują się dostawać gdzie? One wszędzie przenikają, jako nie z ciała, jeno z samych subtelności i mgieł złożone. A coś ty, jespanie, co masz posturę pana Rafałowicza, za mąż i za człowiek? Żali dzielny mąż nie łamie sam przeszkód? hm! hm!...
Pan Rafałowicz ruszył ramionami, odszedł od szpary i szepnął:
— Niema z nim co robić! widocznie jest mente raptus. Słyszałem ja coś, że go Wittenberg zakuł w łańcuszki, ot i co zrobili z mądrego człeka.
— Hm, proszę jegomości. — ozwał się na to Kacper — on mi się nie wydaje taki głupi. Wszak sam powiedział, że dzielny mąż sam łamie przeszkody. To znaczy, że niema nic przeciw temu, żebyśmy się do niego dostali, jeno bez jego pomocy. On się boi i tchórzem jest podszyty.
— To pewna. Męczyły go widno te Szwedy i zamęczyły. Niema innej rady, tylko trzeba wyłamać to deski, bo i wyjścia stąd innego niema. Ale zastanówmy się, jak to uczynić, boć wielkiego hałasu nie można robić.
— O, laboga, laboga! — jęknął nagle Maciek — moja matuś, matuś moja, także siedzi w tym karceresie? O, rety, rety!
— A kto tam tak płacze za matką? — spytał nagle Żórawski.
— Uwięzili tu w Zamku starą kramarkę Madejową, co miała budę podle ratusza,
— A wiem, wiem... mówił mi o tem Frytjof... takie psie imiona mają te Szwedy... ale ja jestem wierny sługa najjaśniej...
— Jegomość! jegomość! — przerwał nagle Maciek, rzucając się ku deskom — to jegomość wie o mojej matusi?
— O Madejowej, kramarce?
— Tak.
— Wiem. Ona siedzi w łańcuszkach niedaleko i mają podobno brać ją jutro na męki. Ale ja jestem wierny, sługa...
— Na męki? — wrzasnął strasznym głosem Maciek, podnosząc pięście i potrząsając swą rozczochraną czupryną — na męki! nie dam! nie dam!
To rzekłszy, oparł się plecami o deski, nogi zarył w ziemię, na czoło i kark wystąpiły mu pręgi od natężenia tak silnego, że deski zatrzeszczały i cała owa drewniana ściana zachwiała się. Kacper i Kazik widząc to, co żywo skoczyli mu na pomoc i niebawem ściana ze strasznym hukiem runęła, a z nią wszyscy trzej chłopcy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.