Szwedzi w Warszawie/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII
Jako czterej peregrynanci przekonani byli, że umarli.

Za nimi, gdzieś w dali długiego korytarza w mglistych oparach wilgoci, w ciemnościach mętnych i czarnych, błyszczały liczne światła ruchliwe i co chwila zmieniające miejsce. Skąd się ono wzięły, kto te światła niósł — z tej odległości, w jakiej znajdowali się czterej wędrowcy, dostrzedz nie można było, dość, że były one liczne i że widocznie naprzód się posuwały. Od nich przez zgęszczoną mgłę padały nikłe, krwawe promienie, odbijały się w licznych kałużach, w wilgotnych murach i sklepieniach i bladym, różowym blaskiem swoim sięgały aż tutaj. Na szczęście pan Rafałowicz tak ukrywał pod żupanem swą latarkę, że niosący światła z pewnością peregrynantów naszych dostrzedz nie mogli i dotąd nie dostrzegli.
Z tem wszystkiem niebezpieczeństwo było wielkie, gdyż owe tajemnicze światła szybko się posuwały naprzód, a potem, że niewątpliwie byli to Szwedzi. Sprowadzili oni zapewne do baszty drabinę, spuścili się po niej do lochu i nie widząc leżącej na dnie piwnicy opończy Maćkowej, którą wzięli za człowieka, przekonani byli, że ktoś się w tych lochach znajduje i puścili się na poszukiwania. Jedyny ratunek był teraz w szybkiej ucieczce przed tą szwedzką pogonią, gdyż o ukryciu się nie mogło być mowy. Korytarz był ciągle wązki i nigdzie nie krzyżował się z nim inny, nie było żadnych piwnic i nic nie zapowiadało, by gdzieś w pobliżu znajdować się mogły.
Co jednak najważniejsza i co najbardziej bolało pana Rafałowicza, to że tajemnica tych podziemi zdradzoną została przed Szwedami i, że zatem król Jan Kazimierz i jego rycerze żadnego z nich użytku mieć nie będą i cała, tak niebezpieczna wyprawa czterech kompanów, z takim trudom podjęta, na nic się nie zdała.
— Ot widzisz, mociumpanie — rzekł w gniewie do Maćka — do czego twoje głupie krzyki doprowadziły. Bodaj cię kat spalił, gamoniu jakiś. Cóż teraz czynić? Uciekać musimy i uciekniemy, bo po cóż kłaść zdrową głowę pod Ewangelią, kiedy cała nasza peregrynacya nic naszym, ale Szwedom wyjdzie na pożytek. Ot, taki to skutek brać ze sobą głupców i nicponiów. Ruszajmy naprzód i nie żałujmy nóg, bo Szwedy coraz są bliżej.
— O, rety, rety — jęknął Maciek — jaki też to jegomość sprzeczny! Skoro jegomość tak na mnie wydziwia i skoro Maciek wszystkiemu winien, Maciek jest gamoń, nicpoń i niecnota, to...
— To cóż?
— Zara, niech sobie odpocznę, bom się zmachał. Wszyćko muszę powiedzieć, co mi też na szyrcu leży. Skoro tedy król Jan Kazimierz nie będzie mógł wygnać zamorszczyków bez moje krzyki, to ja...
Znów przerwał, westchnął żałośliwie, pociągnął nosem głośno i zawołał tonem płaczliwym:
— To ja, Maciek Dratewka, czeladnik szewcki jak się patrzy, pójdę do tych tam Szwedów z tym mieczem, co mi go Kacper zabrał i bitwę z nimi stoczę i albo ich wykłuję nikiej wieprzków, albo oni mnie zasieką. Takem sobie postanowił, co będzie to będzie... raz kozie śmierć i tyle!
— Hm! — rzekł na to pan Rafałowicz — możeby to i było dobre, tylko nie potrzeba zgoła brać tego tam rożenka, ale raczej iść bez wszelakiej broni i oddać się Szwedom mówiąc, żeś zabłądził. Szwedzi by dalej nie szukali i tajemnica podziemi zachowaną by została. Ale ja w tej chwili jeszcze potrzeby tak rozpaczliwego kroku nie widzę. Nie sądzę, mocium panie, by Szwedzi nas długo ścigali, a gdyby tak było, wtedy spełnisz swoje postanowienie, Maćku. Bardzo to pięknie, że się ofiarujesz za nas wszystkich, i słusznie, boś ty głównie zawinił. Ale obaczymy później, czy twoja ofiara jest potrzebną. A teraz w drogę i nogi dobrze wyciągać.
Ruszono w posępnem milczeniu, co świadczyło, że wszyscy byli mocno zaniepokojeni tajemniczem światłem po za nimi. Co chwila oglądali się, zwłaszcza Kazik i Kacper, bo Maciek szedł, szlochał cicho, tak go widać zabolały wyrzuty pana Rafałowicza i od czasu do czasu mruczał:
— O, laboga, laboga, jaki ja nieszczęśliwy!
A tymczasem światło ciągle za nimi postępowało i nieustannie widać było jego mdłe odbicie, niby plamę blado krwawą na sklepieniu. Pan Rafałowicz nie oglądał się wcale, lecz co jakiś czas pytał:
— A co? widać ich jeszcze?
— Widać.
— Więc idą za nami?
— Idą.
— A czy się zbliżają?
Na to nie umiano odpowiedzieć, bo w korytarzu powietrze było gęste, przesycone wilgocią, i ze ścian unosiły się i rozwłóczyły leniwie białe niezdrowe opary, które zaciemniały dalsze widoki i w których owe tajemnicze światło, ścigające czterech wędrowców, wyglądało jak szereg punkcików świetlnych, otoczonych mglistą, niekiedy w tęczowe barwy wpadającą obwódką. Na odpowiedź, że niewiadomo, czy się Szwedzi zbliżają, bo trudno to rozpoznać, pan Rafałowicz zatrzymywał się i sam patrzał, ale zwykle mruknąwszy pod nosem: „kat ich tam wie“ szedł dalej. Dotąd podróż była dość łatwa, bo szli po płytach kamiennych, któremi grunt był wyłożony, które choć mocno oślizgłe, ułatwiały szybkie posuwanie się naprzód, ale teraz nagle wkroczono na ziemię grzązką i błotnistą, pełną kałuż wody, przez które trzeba było bardzo ostrożnie postępować w obawie wpadnięcia w jaką przepaścistą dziurę. A było to tym możliwsze, że korytarz w tem miejscu był bardzo zrujnowany i tak nizki, że Maciek, który był chłopak wysoki, musiał iść dobrze schylony, a pan Rafałowicz i inni głowami nieomal dotykali się sklepienia. W sklepieniu tem pełno było dziur, wypadłych cegieł, które zmurszałe leżały na ziemi i uderzone nogą, w pył błotnisty się rozsypywały. W ścianach bocznych także było mnóstwo dziur czarnych, cegieł rozsypujących się za najlżejszem dotknięciem, słowem zupełna ruina. Pan Rafałowicz zobaczywszy to, niespokojnie poglądał na te mury, kiwał głową, mruczał coś pod nosem, ale milczał i szedł dalej, nie pytając się wcale, czy tajemniczo światło za nimi się posuwa, gdyż był pewny, że tak jest, w czem się zresztą wcale nie mylił.
Szli tą drogą dość powoli i Kacperek, który stąpał na samym końcu, zauważył, że blask świateł ich ścigających wzrósł znacznie, co dowodziło, że Szwedzi zbliżyli się znacznie. Łatwo to wreszcie było wytłomaczyć. Ścigający wkroczyli na drogę płytami kamiennemi wyłożoną i oczywiście mogli się prędzej posuwać, niż czterej wędrowcy grzęznący w błotnistym gruncie i w dodatku i obawą, że w każdej chwili może im spaść na głowę, albo cegła, albo zgoła samo sklepienie. Z drugiej strony kalkulował sobie Kacperek, że uparty ten pościg tem się tylko wytłomaczyć da, że Szwedzi musieli ich postrzedz i dla tego nie porzucają nadziei doścignięcia tajemniczych dla nich wędrowców.
— Jeżeli tak jest — mówił sobie Kacper — i jeżeli dłużej będziemy taką mieli drogę, jak tutaj, to z pewnością nas dopadną i wtedy bądź zdrów holenderski śledziu!
Zapomniał strapiony sekretarz magistracki, że jeżeli droga dla niego i jego towarzyszy była zła, to takaż będzie i dla Szwedów. Ale w gorączce rozpaczliwych myśli, jakie w nim wywołały tajemnicze światła, oraz nizki błotnisty korytarz, którego sklepienie zdawało się mózg mu przygniatać, zapomniał o tym prostym wniosku i trapił się mocno i co chwila się oglądał, czy ścigający się zbliżają. W rzeczy samej, zbliżali się widocznie, od czasu do czasu nawet dochodziły głośniejsze ich rozmowy, które hucząc w tych ciasnych przejściach, nabierały dziwnej mocy i dziwniejszego jeszcze brzmienia. Wszystko to sprawiało, że Kacperek, który był chłopcem odważnym, drżał teraz jak liść osiczyny.
Ale na szczęście nagle sklepienie się znów podniosło i korytarz miał wygląd zdrowszy, a co najważniejsza, grunt znowu był wybrukowany twardym kamieniem. Pan Rafałowicz teraz dopiero zapytał:
— A cóż tam Szwedzi?
Zbliżają się — odrzekł Kacper — i jestem pewny, że jeżeli tak dalej pójdzie, za pół godziny nas dogonią.
A to jakim sposobem? cóż u kata, czyżby mieli buty samochody siedmiomilowe?
Już ja tam nie wiem co jest — odparł Kacper — ale nas doganiają.
W tejże chwili, ledwie to wyrzekł, rozległ się w korytarzu straszny huk, który w tem ciasnem miejscu porwany przez mury i sklepienia, tysiącznem echem się powtórzył i grzmiał długo, a z owych zrujnowanych ścian i sklepów, które dopiero co przeszli nasi wędrownicy, cegły się sypały ciągle. Wszyscy struchleli i stanęli na miejscu. Za hukiem bowiem, prawie jednocześnie z gwizdem i jękiem przeciągłym przeleciała kula i z głośnym trzaskiem utkwiła gdzieś w murze.
— Strzelają! — zawołał Kacper.
— A strzelają — odparł pan Rafałowiez — więc nas oczywiście dostrzegli. Byle nie zachciało im się tej próby powtórzyć. Ale nie mogli już powtórzyć, gdyż w tejże chwili z łoskotem i trzaskiem przerażającym runęło owe zrujnowane sklepienie za nimi i zawaliło zupełnie przejście. Ścigające światła znikły i zapanowały dawne ciemności, a pęd powietrza stał się tak silny, że wszystkich czterech powalił na ziemię, przyczem latarka pana Rafałowicza stłukła się i świeca zgasła. Wszyscy stracili przytomność; każdemu się zdawało, że to na jego głowę spadło sklepienie i pogrzebało go żywcem na wieki.
Jak długo trwało to omdlenie, żaden z nich nie wiedział. Pierwszy ocknął się Maciek, otworzył oczy i nic nie widząc z powodu okalających go nieprzejrzanych ciemności, zamknął je znowu, przekonany, że się już na tamtym świecie znajduje. Strach go wziął wielki i począł się żegnać i szeptać „Zdrowaś Marya“, ale zauważył przytem, że ręką może ruszać swobodnie i szept własny doskonale słyszy. Jednocześnie nad głową jego rozległo się głuche dudnienie, jakie już raz słyszał w podziemiu, a które to dudnienie, według słów pana Rafałowicza miało świadczyć, że są pod ulicą i że na tej ulicy jakiś ciężki wóz jedzie. Skoro tedy wóz jedzie, to znaczy, że Maciek nie jest na tamtym, ale jeszcze na tym świecie.
— O, laboga, laboga — szepnął — co to jest?
Podniósł głowę, a potem cały się rzucił i przekonał się, że swobodnie może się poruszać. Ukląkł więc najprzód i zaczął dokoła rękami macać. Namacał z jednej strony jakąś głowę a z drugiej nogi i rzekł:
— To pewnikiem głowa Kacpra, a to nogi Kazika, ale widać już pomarli.
Na tę myśl taki go strach ogarnął, żo się zerwał na równe nogi i co tylko sił miał, wrzasnął:
— O, reta, ludzie, reta!
Na ten krzyk, który rozległ się, jak wszystkie głosy w tem podziemiu, donośnie i daleko. Kacper ocknął się, usiadł i zapytał:
— Cichaj! kto tam wrzeszczy? czy to ty, Maćku?
— A ja.
— Co się stało?
— Czy ja wiem? to ty żyjesz, Kacperku?
— A żyję.
— O, laboga, laboga, a tom się przestraszył!
— A pan Rafałowicz i Kazik gdzie są?
— Nie wiem.
— Ano trzeba ich poszukać. Zaraz skrzeszę ognia!
Łatwo mu to przyszło, gdyż powietrze w tem zaciśnionem miejscu było spokojne i gdy pochodnia zajaśniała, ujrzał Kazika i pana Rafałowicza leżących na ziemi nieruchomie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.