Szwedzi w Warszawie/Rozdział IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Szwedzi w Warszawie
Wydawca Konstanty Trepte
Data wyd. 1901
Druk Drukarnia St. Niemiry Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV
Jako Kacperek obrzydzenia dostaje na myśl o postępku pana Gizy.

Dziś tedy o południu — rozpoczął swą relacyę Kacperek — przybył do ratusza, do pana prezydenta, pewien braciszek, jakoby z konwentu Bernardyńskiego. Patrzałem na to własnemi oczami, bo w izbie radnej, okrom pana Gizy i mnie, nikogo więcej nie było. Patrzę ja na owego braciszka, a że ja ich tam wszystkich znam w naszym klasztorze warszawskim, więc zaraz sobie powiadam: o! to nie tutejszy, to jakiś obcy. Siedzę sobie tedy, gryzę pióro i patrzę, ile że on braciszek wcale mi nie wyglądał na zakonnika, ale chyba na żołnierza.
— Tak? — zapytał ciekawie pan Rafałowicz — a dla czegóż to?
— Dla tego, proszę jegomości, że wszedł z trzaskiem do izby, a postawę miał dumną i wyprostowany był jako świeca. Stąpał tak silnie, że się podłoga pod nim trzęsła.
Nie dziwota — ozwie się na to pan Rafałowicz — ratusz jest gmach stary i belki ma pogniłe. To też jeżeli jaki mąż setny idzie, to się wszystko trzęsie i jeszcze się kiedy, Boże broń, zawali. Kiedym był rajcą, gadałem o tem nieraz współobywatelom, ale to groch na ścianę. Ciężko im zawżdy było sięgać do mieszka, a teraz ciężej niż dawniej. Ale opowiadaj dalej, Kacperku. Cóż ten braciszek?
— Ano... braciszek wszedłszy na środek izby, obejrzał się dokoła, groźnym patrząc wzrokiem i rzekł grubym basem: a gdzie tu jest pan prezydent? potem zaraz się spostrzegł, spokorniał i rzekł, pochyliwszy głowę: Laudetur Jesus Christus. Już to samo świadczyło, że nie był on zakonnikiem, jeno całkiem świeckim, który na się postawę Bernardyna przybrał.
— Hm! hm! — mruknie pan Rafałowicz i przysunie się z krzesłem do Kacperka — osobliwsze rzeczy mi tu opowiadasz. Cóż dalej?
— Tedy pan Giza, który siedział za prezydenckim stołem i mozolił głowę, skąd tu wziąć dla Szwedów na wielką ucztę, którą jenerał Wittenberg wyprawia, dwustu kapłonów, baranów moc, też wołów i wszelkiego rodzaju marcepanów i napitków...
— Jakże to? Wittenberg biesiadę wyprawia?
— A tak. Pozjeżdżały się ich żony, niby tych Szwedów, więc chcą się zabawić i wczoraj wieczorem przysłał jenerał Wittenberg do pana prezydenta, tak długą, jak moja ręka, konotatę, co miasto ma dostawić. Strach co tego tam jest! ryby, limony, pinole, wina, samego piwa pięćdziesiąt beczek...
— Patrzajże, co tym zamorczykom się zachciewa!
— A tak! a tak! ale mnie się widzi, że będą oni mieli inne limony, ale ołowiane.
— Hm! proszę ja ciebie, mój Kacperku — gadajże dalej. Cóż tedy pan prezydent i on Bernardyn.
— Ano... pan prezydent wstał i rzekł: „oto jestem“. Więc on Bernardyn obejrzał się dokoła, popatrzał na mnie i rzecze: „ja tu mam do waćpana interes, ale jeno w cztery oczy“.
— Możesz, ojcze dobrodzieju, wszystko gadać — ozwie się na to pan Giza, bo to jest mój krewniak, sekretarz radziecki, a chociaż młody, umie język trzymać za zębami.
Prawdę rzekłszy, okrutnie byłem wdzięczny za to panu Gizie, bo mię haniebna wzięła ciekawość dowiedzieć się, co to jest za braciszek i z czem do pana prezydenta przyszedł. On też obejrzał się jeszcze raz i spytał: „nikt nas tu nie podsłucha?“ „nikt — odpowiem ja — a zresztą obaczę.“ — „Obaczże mój chłopcze“ — rzecze mnich — „bo to sprawa gardłowa.“ Skoczyłem tedy, wyjrzałem za jedne i za drugie drzwi, niema nikogo. Zamknąłem szczelnie podwoje i mówię: „możesz, ojcze, gadać, nikt tego nie usłyszy.“ Tedy braciszek zbliżył się do pana Gizy i sięgnąwszy ręką do kieszeni, wydobył nożyk i począł pruć rękaw habitu i gadać: „mam tu do waćpana pismo królewskie.“ Pan Giza, który choć prezydent i mój krewniak, jest, jak wiadomo, tchórzem podszyty i głowę ma zakutą, nie odrazu zrozumiał i pyta: „Królewskie pismo? od Najjaśniejszego Karola Gustawa?“ Ale braciszek spojrzał groźnie i mruknie: „Co mi tam waćpan do stu par dyabłów pleciesz o jakimś najjaśniejszym Karolu Gustawie! tu jest Rzeczpospolita polska i jeden tylko w niej jest najjaśniejszy Król Jan Kazimierz. Rozumiesz to, mości panie prezydencie?“ Powiadam jegomości, jakiem to usłyszał, ażem podskoczył z radości, a pan Giza to spostrzegł i spojrzy na mnie z podełba i rzecze przez nos, jak to on gada, kiedy jest zły: „a ty czego się wiercisz u paralusza!“ Przycapnąłem i patrzę a słucham, a braciszek dalej gada: „ja tu do waćpana i do wszystkich, rajców mam pismo, nie jakiegoś tam rabusia i wywłoki Karola Gustawa, jeno Króla polskiego, Jana Kazimierza. A że tu w Warszawie Szwedy jeszcze grasują, więcem zaszył me pismo w rękaw od habitu, żeby go te heretyki paskudne nie zwąchały.“ Tak gderając, rozpruł rękaw i wydobył owe pismo i oddał je panu prezydentowi, mówiąc: „masz waćpan i czytaj!“ Ha! ha! ha! trzeba było widzieć pana Gizę, jak zbladł niby chusta, potem zzieleniał, to przysiadał, to się zrywał i syknął głosem drżącym: „cicho! na rany Chrystusa Pana, cicho!“ — „A to czemu? spytał braciszek — czyż ten młokos nie powiedział, że nas nikt nie podsłucha?“ — „No, tak... niby tego, ale i ściany mają uszy.“ „Toteż waćpan nie gadaj, jeno czytaj, a ja sobie usiądę, bom się zmęczył.“ To rzekłszy, przysunął sobie wielkie krzesło pana Baryczki i siadł na niem i patrzał, jako pan Giza drżącemi rękami rozpieczętowywał pismo.
— No! no! — zauważył pan Rafałowicz — przysięgam Bogu, osobliwsze mi tu nowiny opowiadasz. Cóż było w tem piśmie?
— Miałem cić ja okrutną ochotę zobaczyć to pismo królewskie, ale jak to mogłem uczynić? Siedziałem tedy jak na szpilkach, a pan Giza. niby czytał, a papier to mu tak szeleściał w rękach, jakby wiatr nim miotał. Wreszcie odezwie się: „nie, nie mogę, nic nie widzę. Kacperku, chodź no tu, odczytaj, co nam Król Jegomość pisze.“ To rzekłszy, westchnął ciężko, a tak się spocił, że aż krople potu spływały mu po okrągłem i białem jak u niewiasty liczku. Nie trzeba mi było dwa razy tego rozkazu powtarzać. Skoczyłem, pismo schwyciłem i jednym rzutem oka przejrzałem.
— Więc przeczytałeś? — spytał pan Rafałowicz.
— A jakże, przeczytałem.
— I cóż tam było?
— Dokumentnie to ja tego powiedzieć nie mogę, ale pamiętam dobrze samą treść. Król Jegomość w łaskawych bardzo słowach polecał prezydentowi i radzie oddawcę tego pisma, imci pana Seweryna z Żurawinca Boskiego, rotmistrza chorągwi pancernej, a że pismu niebezpiecznie powierzać ważne sprawy, których pan Boski jest posłem, więc nakazuje pod łaską swoją wysłuchać pilnie pana Boskiego i wypełnić to wszystko, co on powie.
— Patrzajże! — klasnął w ręce pan Rafałowicz — to takie rzeczy się święcą, ale gadajże dalej, cóż ten pan Boski powiedział?
Skorom przeczytał w głos owe pismo, pan Boski rzecze: „słuchajże mię waćpan, bo czasu nie mam i Szwedziska mogą mię capnąć. Tedy wiedz, że król Jegomość niebawem z wielką potencyą przyjdzie pod Warszawę i jeżeli się Wittenberg nie podda, szturmem miasto weźmie i tych zamorszczyków do nogi wytniemy. Ale wziąć takie miasto jak Warszawa — nie łacno, więc król Jegomość nakazuje waćpanom i rajcom, ażebyście mu dopomogli, uzbroiwszy się cichaczem i czasu szturmu wewnątrz uderzyli na Szweda; żebyście wskazali, którędy najłacniej dostać się do miasta i bramy otworzyli. Takiem jest moje poselstwo.“
— Patrzajże, patrzajże — wołał pan Rafałowicz ogromnie ucieszony i przysuwając się coraz bardziej ze swym zydlem do Kacperka. — Szturm będzie… Szwedów do nogi wytną! A toś mnie ucieszył, mój chłopcze! Niech ci to pan Jezus wynagrodzi. No i cóż? cóż na to pan Giza?
— Pan Giza! a niech go tam!… choć to mój krewniak i też zwierzchnik, jednakże lichy to człowiek. Skoro usłyszał owe słowa pana Boskiego, zzieleniał jeszcze bardziej i nuż mu gadać: „ale owszem, owszem… tego… tylko cóż my niebożęta poradzimy? tu jest wielka potencya szwedzka, trzymają nas za łeb, mury naprawili… gdzie nam tam… my ludzie nierycerscy, łokciem i miarką się paramy, nie znamy się na rzemiośle wojennem“ i tym podobne rzeczy gadał, niby nie odmawiał, ale nic nie przyrzekał i w strachu był okrutnym a pocił się, że aż kapało z niego. Prawdę rzec, obrzydzenie mię brało.
— A cóż ów poseł królewski na to?
— A cóż? patrzał i słuchał, a w końcu wstał, splunął i rzekł: „bodaj was zabito! prawdziwe jesteście łyki i tchórze. Poselstwo moje spełniłem, wolę Króla Jegomości waćpanu zakomunikowałem i siedzieć tu nie mam czego. To tylko ci, mości prezydencie, powiem, że my z taką mocą przyjdziemy pod Warszawę, że się bez waszej, łyczków, pomocy obejdziemy. A jak wymieciemy to robactwo szwedzkie, to się weźmiemy do was, zdrajców. Tfu! do kaduka, gdybym tu ostał dłużej, toby mię paralusz z aprehensyi naruszył.“ To rzekłszy, nadział kapuzę na głowę i z wielkim trzaskiem i gniewem z izby wyszedł. Oto wszystko.
— Hm! — mruknął zamyślony pan Rafałowicz — ja się zawżdy spodziewałem tego po panu Gizie. Nie od wczoraj go znam i wiem, co to za ptaszek. Ale burmistrz nie jest wszystkiem w mieście. Poseł królewski miał poselstwo i do rajców, do mężów trzech porządków, a oni pewnikiem inaczej postanowią.
— Nic z tego nie będzie, mój jegomość. Pan Giza, jak tylko poseł wyszedł począł stękać i narzekać i jęczeć. „A po co mi zdrową głowę kłaść pod Ewangelią!“ gadał — „nie głupim. Co nam do tego, nie myśmy tu Szweda sprowadzili i nie my go wypędzać będziemy. Kto piwa nawarzył, niech go sobie pije.“ Potem począł gadać, że go głowa i krzyż boli, że go rozebrało i musi pójść do domu i dekokt pić z dryakwi, bo mu słabo. Jakoż poszedł i położył się do łóżka i podobno chorować będzie tak długo, aż się to wszystko ze Szwedami nie skończy.
Zapanowało milczenie. Pan Rafałowicz pogrążył się w głębokie dumania, których ani Kacperek ani Kazik przerwać nie śmieli. I była wielka cisza, którą jeno zakłócało basowe chrapanie Maćka Dratewki w izbie i dyszkantowy pisk pani Hipolitowej w kuchni.
Nakoniec milczenie to przerwał pan Rafałowicz. Ocknął się ze swej zadumy, poprawił na krześle i rzekł:
— Tak to, tak bywa na świecie! Ale to są sprawy publiczne, niewesołe co prawda. Powiedzże mi teraz, dla czego ci dwaj młodzieńcy do mnie przyszli?
Tu wskazał na Kazika i Maćka i dodał:
— Podobno chcą jakiejś rady, o cóż więc idzie?
— Ej — odparł Kacperek — Kazik Ginter, to nie przyszedł po żadną pomoc ani też radę. Tyle tylko, że mu Szwedy doskwirzyły do żywego i że chłop jest ciekawy, więc przyszedł gwoli tego, żeby się dowiedzieć co słychać. I pewnikiem dusza mu skacze z radości na wspomnienie, że król jegomość szturmować będzie Warszawę i temu plugawstwu szwedzkiemu zada dajfeldreku.
— Jakbyś zgadł, że się cieszę! — zawołał Kazik, a oczy mu zaświeciły się jak dwa karbunkuły.
— No… a ten drugi — tu wskazał pan Rafałowicz na Maćka — czegóż on chce?
— O! z tym to bieda będzie, mój jegomościuniu — ozwie się Kacperek — temu trzeba radzić i dopomódz.
— W czemże takiem?
Więc Kacperek szeroko i dokumentnie opowiedział, jak Szwedy napadły dziś nad wieczorem na kramik Maciejowej przekupki, wdowy po szewcu Macieju Dratewce, jak Madejowa się walecznie broniła i Szwedów pobiła, ale nadszedł ront, kramik rozbił i biedną przekupkę zabrał do kordegardy na Zamek.
— Więc cóż? — spytał pan Rafałowicz.
— Ano… wiadomo, że gubernatorem Zamku jest pan Gildesterna, człek srogi i gotów z Maciejową Bóg wie co zrobić. To nas okrutnie trapi.
— Was trapi ale nie jego — tu wskazał na Maćka — choć jest syn. Śpi sobie w najlepsze.
— A to proszę jegomości — ozwie się na to Kazik — to już takie jego przyrodzenie. Chłop to głupi, ale dobry. Byle jeno usiadł, zaraz śpi.
Pan Rafałowicz znów pogrążył się w zadumę, polewkę, która całkiem wystygła, popijał, wąsa motał, wreszcie rzekł:
— Już to tam, mociumpanie, co do owej Maciejowej rady żadnej niema. Kiedy baba nawarzyła piwa, niechże sobie pije. Kłótliwa jest i gębę ma od ucha do ucha; nic nie szkodzi, że ją ta Szwedy w karceresie potrzymają na chlebie i wodzie. Gruba jest i tłusta, trochę schudnie i na tem koniec. Zresztą, co jej tu pomódz? Chybaby ją wykraść z zamku, ale to gra niewarta świeczki, i jakże ją zresztą wykradać? Towar, któryście tu przynieśli, niech ta sobie stoi u mnie, nikt go nie ruszy, ale samej Maciejowej ja nie nie poradzę. Zresztą, co ja i wy macie myśleć o swarliwej przekupce, kiedy ważniejsze sprawy są na głowie!
Umilkł, poprawił się na krześle, popił polewki i rzekł:
— Bo, że ani pan Giza, ani też rajcy i mieszczanie nie pójdą za wezwaniem królewskiem, to widać dokumentnie z tego, coś tu opowiedział, mój Kacperku, a co ja też z doświadczenia wiem dobrze. A skoro oni nic nie dopomogą i każą rozbijać się wojsku królewskiemu o mury i krew przelewać niezbożnie, to rzeczą jest naszą i wszystkich ludzi uczciwych, aby owym nieborakom, którzy będą walczyli ze Szwedami, dopomódz. Czy dobrze mówię?
— Dobrze! dobrze! — odezwał się Kacperek i Kazik.
— I gotowi jesteście, tak jak tu stoicie, dopomódz wojsku królewskiemu do wypędzenia Szweda z naszego miasta?
— Gotowi całą duszą i sercem! — zawołali obaj chłopcy.
— Tedy czekajcie tu — rzekł pan Rafałowicz, powstając z krzesła — coś wam pokażę i coś uradzimy.
To powiedziawszy, wyszedł do sąsiedniej izby, w której był alkierz jego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.