Szary proch/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X

Nad zagrodą Wawrową dym się pierwszy wzbił siwą smugą, prosto mknąc ku pogodnemu niebu.
Zdaleka widział go Rufin Diwodirbis powoli na kulach dążący w tę stronę.
Ciężki to był kurs dla niego i ważny bardzo interes widocznie miał, gdy się na taką mękę odważył.
Kapliczkę swoją odwiedził, przy krynicy chwilę odpoczął i dalej wlókł się z czołem, potem oblanem. Świeżo odbita droga wiodła do folwarczku. Ogrodzony już był i okopany, z bramą porządną, co strzegła podwórza i miejsca, gdzie sad miał być kiedyś.
Na podwórzu pusto było, tylko pod chatą w słońcu kotek biały się wygrzewał. Rozalki kotek, którego Wawer głodnego i zdziczałego pojmał i przytulił. Rufin do domu wszedł i pozdrowił starego Jana, który po izbie bialutkiej się krzątał wesoły i uśmiechnięty, jakby o dziesięć lat odmłodniał.
— Rufin! A to się mój chłopak gościem ucieszy! Siadajcie, proszę.
— Daj wam Boże szczęście w tej chacie!
— Bóg wam zapłać za dobre słowo. Byle Wawer tu ostał, szczęścieby było.
— Jakże? Nie zostanie?
— Nie. Ledwiem go do pojutrza uprosił. Już się też nie godzi więcej dokuczać i wstrzymywać. Wola snać taka Boża. Czy ja wiem? Mnie mimo wszystko coś szepce, że niedarmom się modlił. Może Bóg jaki cud sprawi... Gospodarze wczoraj się do niego zeszli i hurmem prosili, by za nich z panem pogadał, wedle tej dzierżawy gruntów dworskich. On to im tę myśl rzucił i o niczem innem teraz nie marzą.
Bez niego tu nikt nie uczyni, bo i z panem umowę trzeba zrobić i grunta podzielić i pieniądze na każdego wyliczyć i zebrać na termin, a przytem moc rachunków trzymać. Jego tylko głowa to obejmie. Prosili go, jak dobrodzieja, a młodsi krzyczeli, że go siłą od siebie nie puszczą.
— Cóż on? — Rufin ciekawie spytał.
— Znać było, że mu odmowa ciężko szła, że się sam przywiązał, że nie odszedłby bez musu. Ano, mus, powiada, jest konieczność. Tak mu wkońcu aż łzy w oczach stanęły, jak mu stali dziękować i dobrze życzyć, żałować. Ano, mus jest.
Zwiesił stary głowę i zasępił się ciężko.
— Gdzie on teraz? — Rufin spytał.
— Żyto sieje.
— Sam?
— A sam. Zacząłem ja rano a on wnet pojął i powiada: dajcie mnie, ojcze, dokończyć. Jak to zbierać będziecie za rok, pomyślcie o mnie, żem wam zasiał ten chleb pierwszy. Jakbym ja kiedy o nim nie myślał.
— Pójdę do niego, bo interes mam.
— Poczekajcie, zawołam.
— Nie, nie. Pójdę sam zobaczyć go przy robocie.
Poszli tedy razem. Nieopodal czerstwe już zagony wyciągały się symetrycznie — na pierwszym z brzegu worek z ziarnem bielał, a opodal Marcinek, pogwizdując, świeży zasiew broną zawłóczył.
Siewacz do nich brózdą szedł, szerokim rzutem zboża garście przed siebie ciskając, zapatrzony w ten deszcz ziarn dorodnych, rozsypujących się z szelestem.
Podiek Dewo! (Pomagaj, Boże) — Rufin do niego zawołał.
Ir yums! (I wam) — odparł, podnosząc głowę.
Rozjaśniły mu się oczy i twarz cała na widok rzeźbiarza.
— Godziło się tobie tak męczyć? Tuza było rzec słowo, a przyjechałbym po ciebie. Tak daleko szedłeś, biedaku!
— Niedawno z miasteczka przyjechałem i wprost tu idę.
— A prawda. Zachodziłem wczoraj do ciebie i chatę zapartą znalazłem. Toś w miasteczku był?
— Szwedasa w więzieniu odwiedzałem.
— Puścili cię?
— Puścili, bo go jutro do Kowna przeprowadzą, skąd nie wróci, więc pozwolili mu się ze swymi pożegnać. Synowie byli i wnuki mu przynieśli, by pożegnał — byłem i ja.
— Cóż on?
— Jako zawsze, spokojny. Do ciebie też prośbę ma.
— Do mnie — on?
— Niewielką prośbę. Chciałby cię przed odejściem zobaczyć...
— To jedź, synku — stary Jan zawołał.
— Jedź. Ino rychło — Rufin dodał, na niebo spoglądając. — Konno za godzinę zabiegniesz i jeszcze na czas trafisz.
— Com ja mu? Ledwie znajomy.
— To co? — Jan się ozwał. — Dość, że cię woła, to nie myśleć i zastanawiać się, ale słuchać trzeba.
— Tak i zrobię. Tylko, że nijakiego interesu Szwedas do mnie mieć nie może.
Odpasał fartuch z nasieniem, włożył surdut, pasącą się opodal klacz złapał i do dworku powiódł.
Wracający wolniej ojciec z Rufinem widzieli jak w mig siodło na nią narzucił, zakiełzał, wsiadł i za wrota kłusem ruszył.
Słońce stało wysoko, a on klaczy nie żałował; w godzinę był w miasteczku, zajechał do karczmy, dereszowatej dopatrzył, rozkulbaczył i w stronę więzienia poszedł.
Już późno było, więc go puścić się wzdragali, ale stróżowi w garść datek wcisnął i przemógł niechęć.
Zaprowadzono go w korytarz — dawnego klasztoru zabytek — otworzono jedną z cel, nad którą jeszcze z pod glinki werset nabożny, łaciński wyzierał.
— Prędko się sprawcie, bo za pół godziny przyjdę was zabrać — rzekł stróż, wpuszczając go do środka i napowrót drzwi ryglując.
Z pod czystego nieba w mrok izdebki przeniesiony, Wawer nic nie widział i stał w miejscu.
Oczy więźnia, do ciemności tej już nawykłe, poznały go, nim się odezwał.
— Nie spodziewałem się ciebie już zobaczyć, Karewisie młody — rozległ się poważny głos Szwedasa.
— Jakże?... Skorom waszą wolę usłyszał, minuty nie zwlekałem.
— Myślałem, że ciebie już niema między swymi...
— Pojutrze odjeżdżam.
— A ja jutro odejdę. Ale ty młody i wrócić możesz, a ja stary — i już nie wrócę. Taka między nami różnica. I ty z dobrej woli odchodzisz, boś młody, a ja z musu, bom stary...
— Nie rozumiem was.
— Tak mówię. I jaskółka na naszej ziemi żyje, i zając i wół roboczy i kret. Ale jaskółka co jesieni odlata, a zając żerowiska zmienia i dziesiątki mil obleci. Wół zaś roboczy od brózdy ani na krok nie zejdzie, a kret, z ziemi wydobyty zamiera. Młody jako jaskółka, jest lotny, jako zając, lekkonogi — ino końcami skrzydeł, ino końcami stóp dotykają ziemi. A stary, jako wół roboczy, nad brózdą wiek zbył, jak kret, w ziemi się zakopał. Rozumiesz mnie teraz?
— Rozumiem.
Szwedas zbliżył się do niego.
Oczy Wawra wdrożyły się do ciemności i widział już wyraźnie postać starego szkaplerznika, chudą i kościstą. Zgięło ją i wyniszczyło więzienie, tylko oczy zostały te same żywe, bystre, o przejmującem, surowem wejrzeniu.
— Karewis... — rzekł po przerwie. — Mało mi chwil zostało do mówienia, a wiele rzeczy... Zali to prawda, że ty odjeżdżasz tej ziemi twojej? Żali to prawda, żeś ty jaskółka, co przed złą porą gniazdo rzuca, zając, co tam żyje, gdzie żer znajdzie? Karewis się przecie nazywasz, a to znaczy: żołnierz. Żołnierz ty najemnik zatem, nie taki, jak ów pierwszy wasz ojciec był, co to nazwę wielką dostał — na własnej ziemi.
Jakże się to stać może, byś odjeżdżał? Widziałem, jakeś w ogniu stał, więc nie tchórz jesteś; widziałem, jakeś Rufinowi przyjazny, więc dobrego brata masz; widziałem, jakeś ziemię kupił i zabudował, więceś bogaty; widziałem, jak pracujesz, więc ci roboty tu nie braknie, jak starego ojca szanujesz, wiec serce masz. Dlaczegóż ty odjeżdżasz i czego szukasz, żołnierzu tej ziemi naszej?
— Związanym jest słowem i obowiązkiem — tam! — Wawer odparł poważnie.
— Jakeś się rodził, ślubowałeś ziemi najpierwej, najuroczyściej... A ona teraz potrzebuje ciebie. Żali ty nie usłuchasz?
— Jakoż ona mnie woła?
— Woła od dnia, jak mnie nie stanie.
— Was? Co zaś macie na myśli?
— Kiedy w wojnie żołnierz pada, następny jego miejsce bierze. Tak ci tu jest. Żołnierzem ja byłem żywot cały. Terazem padł twarzą do ziemi, jak zabici padają. Karewis, nie kto inny, a ty, moje miejsce weźmiesz!
— Ja, ja? — wybełkotał Wawer, zupełnie oszołomiony. — Dlaczego ja?
— Boś dzielny i silny, boś rozumny i dobry. Czyś się zląkł tego więzienia, tej mojej siermięgi rządowej? Czyś ty tchórz?
— Tchórz? Ja? — prostując się, Wawer się oburzył.
— Więc co?... Może za pieniądze ino służyć umiesz?
— Nie, alem wam rzekł, że tam obowiązki mam, słowo dałem. Jakże ja mogę zdrajcą być?
— Można i mordercą być. Co się tak patrzysz? Posłuchaj: ksiądz ino to słyszał odemnie — a tobie powiem... Opowiadali ci ludzie o szewcu owym, co go znaleziono przed laty pod kopcem naszym?... Opowiadali, a tyś nocą owe duchy chciał ujrzeć, co go zabiły. Śmiały jesteś. Ludzi tam zastałeś — wiem wszystko — i słowaś nie pisnął obcym. A wiesz ty, że między tymi ludźmi ów morderca był?
Wawer mimowoli się cofnął, zgrozą przejęty.
Starzec ręce przed siebie wyciągnął i zniżonym głosem dokończył:
— Te to ramiona jemu kark skręciły, by milczał.
Zapanowało milczenie uroczyste, takie, że w niem słychać było bicie serca młodzieńca i starca ciężki oddech.
Potem Szwedas dalej mówił:
— Krew na sumienie wziąłem i myślałem sobie: jeżeli to sprawa winna, Bóg ją zniszczy — jeśli ja, zniszczy mnie. I czekałem. A oto Bóg znak zrobił. Sprawa, jako była, jest i żyje, a dla mnie dzień pokuty przyszedł. Jam się go zawsze spodziewał i cichy idę. Od naszych pól i ludzi, od synów rodzonych i wnuków, od roboty całego żywota i ścieżek, com je wydeptał. Wiemci, że ich więcej nie zobaczę, wiemci, że rychło zamrę, jak kret, z ziemi wydobyty i że na grobie nawet garści ziemi, tej swojej, nie dostanę.
Za tę krew... za tę krew! Po tylu latach!
Ale sprawa nad wszystko przed Bogiem świętsza.
Znowu przestał, ciężko dysząc.
— Krew na sumienie wziąłem i odtąd dziecka nie popieściłem nigdy, zabawy nie znałem, ni uśmiechu. Martwiłem ciało, jak kat, a teraz na śmierć idę. Takem żył i pracował. Tak i ty potrafisz!
— Skąd wiecie? Scieżki te wasze mi obce, a ja obcy!
— Skąd wiem? Ot z oczu twoich prawdziwych, z piersi twej potężnej, z mowy twej zuchwałej. To dawne Karewisy takie były i chodziły ścieżynami ciasnemi i twardemi, gdzie się kupowało imię dobre i pamięć wieczystą, a płaciło się, jak przystało — krwią! Żali ci krwi szkoda, żali ci strach, żołnierzu?
— Szwedasie, a co ja powiem, tu zostawszy, honorowi memu i słowu?
— A cóż powiesz, tam poszedłszy, ojcom pomarłym?
Znowu zamilkli, obydwa przejęci. Na korytarzu kroki się rozległy, a potem zgrzyt zamku.
Strażnik wszedł.
— Wasz czas minął. Wychodźcie — rzekł do Wawra.
Ten jakby pijany był i ogłuszony. Stał w miejscu. Strażnik go za ramię wziął i wypchnął za drzwi. Zamknięto celę.
Jak lunatyk, wydostał się Wawer na świat i powietrze i szedł, nieświadomy swej drogi i celu, ciągle przed siebie, aż za miasteczko, w pola ciche, w noc spokojną.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
Wczesnym rankiem wywieziono Szwedasa z więzienia, zdano go pod straż czterech żołnierzy, co go etapem mieli odprowadzić do Kowna.

Na to ostatnie pożegnanie dużo ludu się zeszło z Karewiszek, synowie i wnuki, swojacy i znajomi.
On, spokojny i milczący, żegnał ich skinieniem głowy lub dłoni uściskiem i ciągle gdzieś dalej patrzał, ponad głowy, za tłum, za drogę.
I nagle twarz mu zajaśniała. Ulicą, pełną gawiedzi Wawer się przepychał, wzrostem nad ludźmi górując i ku niemu szedł.
Co niósł w sercu i na ustach, zgodę, czy odmowę?... Już Szwedas tego nie posłyszał, bo gdy Wawer jeszcze z gromady się nie wydostał, dano znak do odejścia. Stary tedy nagłym ruchem w zanadrze swej aresztanckiej siermięgi sięgnął, dobył coś i ramię podniósł i krzyż kreśląc, cisnął tę garść w tłum, daleko. I ruszył prędko, ujrzawszy, że trafił.
Na głowę, na ręce, na ramiona Wawra posypały się, jak motyle, szkaplerze różne i różaniec z bukszpanu. A między temi szkaplerzami był jeden, jak krew, czerwony, w kształt serca wycięty i ten mu na piersi spadł i zaczepiwszy się na odzieży, pozostał... A on stanął raptem pobladły.
I stała się rzecz dziwna.
Karewiskich chłopów gromadki i Szwedasy młodzi oderwali oczy od więźnia, co odchodził, ucichły płacze i narzekania. Patrzali na Wawra i nie mówiąc słowa, nagle, jednocześnie, jedną myślą popchnięci, podnieśli ręce do czapek i odkryli głowy.
A Szwedas już na most wszedł, wysoko na Kirszniawie wzniesiony i tam się obejrzał.
I tak zdala raz ostatni spotkały się wejrzenia tego, co odchodził i tego, co zostawał, i przysięgły sobie coś — bez słów.
A twarz Wawra krwią nabiegła i zdało mu się, że wewnątrz niego, w tym dzwonie, co na żywot cały razy niewiele się odzywa, już nie ptaszę małe się zatrzepotało, ale że się w nim rozkołysało serce i biło w spiż potężnie. A dźwięk rozrywał piersi, wstrząsał duszę, zagłuszał wszystkie inne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.