Szary proch/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V

Proboszcz karewiski ukończył właśnie codzienną cichą mszę, na której z powodu roboczego czasu mało było nabożnych i zdejmował w zakrystji swe mszalne szaty, gdy w progu stanął Jan Didelis.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — pozdrowił zcicha.
— Na wieki! A co tam gospodarzu?
— Ja trochę za interesem i za radą do księdza plebana.
— A dobrze, dobrze. Chodźmy tedy na probostwo. Ale i nowinę mi niesiecie wesołą. Słyszę, wasz syn wrócił z zagranicy?
Stary oczy wbił w ziemię i westchnął, idąc za księdzem drożyną na plebanję.
— Nie wrócił mi syn, ale przyjechał — odparł.
— Czy to nie jedno? — uśmiechnął się ksiądz.
— A nie, bo kto wraca, to na zawsze, a kto przyjeżdża, to w odwiedziny.
— Nie zostanie wasz syn?
— Nie... Dlatego ja po radę i ratunek przyszedł, bo moja głowa stara i ciężka. Znosiła ona różne troski i Boże dopusty, ale ten ostatni snać najcięższy, bo go sam nie zniosę, ani rady znajdę na taką wielką biedę. Niema już we mnie mocy...
Ksiądz się zaniepokoił. Znał swych parafjan i wiele skarg słyszał, ale Jana nigdy. Nielada była troska, co rozwiązała usta zaciętego chłopa. W milczeniu już weszli do plebanji. Sami się znaleźli w bielonej, ubogiej izdebce, pełnej kwiatów i ogrodniczych narzędzi. Ksiądz usiadł i kołodzieja obok siebie posadził.
— Gadajże teraz, Janie, wszystko z serca!... Jak na spowiedzi wysłucham i, jeśli mogę, poradzę...
Stary chłopskim obyczajem zaczął rzecz zdaleka:
— Dwanaścioro dzieci Bóg mi dał. Nie narzekał ja na nich, chował, doglądał i jak mógł, karmił. Pięcioro ich z domu poszło przez biedę wielką, bo choć pracowałem, ile mocy, chleba brakło. Bóg widzi... nie mogłem dać rady. Czworo ziemia wzięła, piątego cudzy świat i teraz sam nie wiem, po kim gorzej płakać, po tych zmarłych, czy po tym, co onegdajszej soboty przyszedł z obczyzny. Nie trzeba go było wyprawiać, ale czy mi we śnie postało, że go takim zobaczę? Wyrostek był sprawny, posłuszny a do wszelkiej roboty nad podziw dowcipny. Każdy go chwalił i ksiądz i sąsiad i pan we dworze, a ja słabość miałem do niego. I w tem był grzech. Jak się jął napierać iść w świat, nie sprzeciwiałem się zbytnio. Żal było puszczać i żal też trzymać na marne w ciasnej chacie. Zdałem go tedy na wolę Bożą i wyprowadziłem do flisaków. I poszedł biedaczysko, trochę płacząc po chacie, ale śmiało i ufnie i jako kamyk, w wodę rzucony, przepadł nam z oczu a ludziom z pamięci. Nie było wieści, nie było. Mówili swoi: nie wróci, snąć zmarniał; nie pacholęciu takiemu rozbijać się między Niemce. A mnie od tych gawęd duch ustawał, bo i racja była. Co na świecie wielkim taki chłopczyna? — Mucha! Tylko nieboszczka moja do ostatniej godziny wspominała go i modliła się gorąco i ofiarę zrobiła a przed konaniem powtarzała mi z pewnością: «Zobaczę ja niebawem tych czworo u niebieskiego progu, ale Wawra nie zobaczę, bo on żyw i przyjdzie do ciebie, Janie. A jak przyjdzie, to go dobrze ugośćcie i pozdrówcie ode mnie, ale go nie puszczajcie od siebie raz drugi!» Taką jej Bóg przed śmiercią jasność udzielił, że prawdę przepowiedziała. Przyjechał, proszę księdza proboszcza, już nieblady, niechudy, nieobdarty. Pańskie, czarne szatki, są na nim i złote pierścienie, a sam jak dąb rozrosły, piękny, zdrów, żem z początku odpatrzeć się nie mógł i nacieszyć. Ale krótka była uciecha. Zaraz mnie żal zdjął, jak naszą mowę kaleczył, jak on pieśni i obyczajów zapomniał, jak na matczyną mogiłę pójść nie pomyślał, tylko wciąż o swej chwale i cudzym świecie rozpowiadał. I tak moja radość przeszła w troskę, we wstyd, w udręczenie. Oto pięć dni minęło, złych dni. Ni jednej on nocy w domu nie przespał, ni razu z braćmi na zagon nie poszedł, ni jednej mszy przystojnie nie wysłuchał. Wieczorem pijatykę i tańce u Butkisa sprawia, chłopców nieobyczajności zamorskiej uczy, dziewczętom brzydkie żarty prawi, ze starych się natrząsa. Na pracę naszą patrzy jakby z drwinami i wieś buntuje Ameryką, a wszystko mu niedobre, niesmaczne, nudne. Całe dnie w chacie przesypia, a zresztą wałęsa się z kąta w kąt, cygara z zębów, a rąk z kieszeni nie wyjmując. Ale to nienajgorsza jeszcze troska. Zaraz pierwszego dnia rankiem słyszę, a on dziecku Andrzeja szwabską piosnkę śpiewa. Więc zaraz mnie to obeszło, i powiadam: przestań! Posłuchał, ale bokiem na mnie zerknął i brzydko się uśmiechnął, a mnie aż zadławiło w gardle. Wziąłem go ze sobą do kościoła i przemógłszy się, po dobroci mówię: «Cóż ty teraz myślisz robić, synku? Czy do roli, czy do rzemiosła się weźmiesz, a może służby w pobliżu poszukasz?»
A on, jak na warjata, patrzy i mówi: «Ja, ojcze, i służbę mam i rzemiosło. Mnie już nic nie potrzeba. Za urlopem — na tydzień uwolnił mnie pan Matschke, a potem wracać muszę». Więc ja do niego: «Jakże to, Wawer, toć to dom twój, ojcowizna i ziemia! Część zagona masz i należy ci tutaj zostać i pracować. Dość cudzego chleba i kątów!» A on ramionami wzniósł i powiada: «Zagon ja braciom odstępuję, niech się na nim mordują, kiedy im miło. Ja zostać nie chcę i chłopem już być nie potrafię». Księże dobrodzieju, dopierom zrozumiał, że to nie mój chłopak wrócił, ale szwab plugawy w nim siedzi, aż mi się serce od niego odwróciło i nie patrząc, pytam przez zęby: «To pocoś przyjeżdżał? Było nie mamić darmo!» A takie to chłopczysko znarowione, że już nawet mego bólu nie pojął w tem słowie i ze śmiechem odpowiada: «Z próżnemi rękami ja nie szedł. Przyniosłem wam dostatek i odpoczynek na starość. Ino bierzcie!» I wyjmuje z zanadrza gruby zwitek, bez liku pieniędzy i tka mi wszystko w ręce. Alem rozżalony był strasznie, więc otrząsłem się, nie tknąłem i mówię: «Mnie pieniędzy nie trzeba, ale syna! Ty za to gruntu kup, albo wydzierżaw, budowle postaw i osiądź. Wtedy przy tobie do śmierci posiedzę w spokoju. A Niemce sobie z głowy wybij, bo to grzech! Zostań, synku!»
Tu się chłopu głos złamał, jakby przez łzy szedł.
— Takem go prosił, dobrodzieju, a on tylko się zaśmiał i powiada: «Bo to ojciec całej prawdy nie wie. Zostać się nie mogę, bo tam w Szczecinie narzeczona mnie czeka, za parę miesięcy wesele. A myśli ojciec, że z chłopką jaką? Oho! Z jedynaczką mego pana — z panna Gretą Matschke. Tegom się uczciwą pracą dosłużył...»
— O Jezu!... Jakem to usłyszał, tom skamieniał i ze wstydu i z żalu i z desperacji i ze złości...
— Z Niemkinią? — pytam, a cały się trzęsę.
— A jużci — odpowiada spokojnie.
— Z luterką?
— A jużci. Ale tam u nas na religję nikt nie patrzy. Jednaka rzecz, gdzie i jak się pomodlisz, byleś złego nie czynił.
— U nas — to znaczy: między Niemce; rozumie ksiądz dobrodziej? Tak już mówi mój rodzony, mój Wawer, w świętej wierze chowany, w chacie mojej wyrosły. O Jezu, o Jezu! To tego się uczą na wielkim świecie, to taki on przyniósł zarobek!
Chłop wstał, podrażniony, zbolały, pełen dzikiej wściekłości i płynęły mu słowa, jak potok. Czapkę rzucił pod nogi i oburącz wichrzył włosy, gorzej przez te dni osiwiałe.
— To po to ja go chował i pieścił, po to się za nim modlił przez te lata?... Przysłali wreszcie Niemce mego syna na pokaz, że z niego duszę uczciwą wyjęli, a włożyli szachrajstwo albo i zgoła nic, bo czyż on ma duszę? Gorzej bydlaka, co ryczy do swej obórki, od psa, co o dziesięć mil trafi na swe podwórko. Co on jest, taki człowiek? Pieniądze mi daje, zbój, żebym swą duszę zaprzedał, chwali się, że Niemkinię uwiódł, z tego mu wielki honor i duma, a o błogosławieństwo prosi — mnie, swego ojca, gospodarza z Karewiszek. On zapomniał, co to znaczy Karewis, ja jemu teraz przypomnę.
Tu ręka księdza spoczęła na ramieniu chłopa i poważny głos mu przerwał:
— Janie Karewis, jeśliście rzekli to wszystko w gniewie synowi swemu, jak mnie mówicie, to straciliście na zawsze dziecko.
Kołodziej oprzytomniał, spuścił rozognione źrenice i chciał coś odpowiedzieć, ale ksiądz dalej mówił:
— Nie znam ja syna waszego, ale z tego, że się dosłużył tyla, miarkuję, że rozumny i tęgi, a z tego, że przyszedł po dwunastu latach do chaty, miarkuję, że dobry i serdeczny i choć znarowiony i zmieniony, zdrowe ziarno w głębi zachował. Jakoż wy możecie rozumnego i dobrego, jak bydlę fukać? Nie jego wina, że się odmienił, będąc sam, sierota, wśród obcych. Bo uważajcie: snać mu ten Niemiec serce i wiarę okazał, przygarnął i sierotę dobrocią za duszę wziął. A wy, ojciec, gorzej od tego Niemca dlań byliście, i nie dziw, że was opuści teraz. Zapomnieliście, że i on Karewis: zatnie się i już całkiem obcy dla was się stanie i traktowany jak dziecko albo bydlę, oburzy się i na przekór upierać się będzie przy swojem. Nie macie mocy go zatrzymać, tylko tę jedną i tę straciliście. Złość źle radzi, Janie, i źle czyni!
Chłop milczał bardzo zawstydzony.
— Teraz on całkiem nie wasz, ale Niemce mu swoi, bo dobrzy. Nieprawdaż, woli swej nie zmienił?
— Nie. Pojutrze już odjeżdżać chce — rzekł stary zgnębionym głosem. — Już się do mnie nie odzywa z serca i chaty nie pilnuje. Raz mi tylko wspomniał, żebym mu u księdza świadectwo na ślub wziął, a gdym odmówił, głowę odrzucił i odszedł. Może sam przyjdzie po to. Nijak go zatrzymać nie sposób, bo i gmina władzy nie ma. Za szwabskim paszportem niecnota przyjechał. Do drogi się zbiera i o Niemkini swojej rozpowiada mnie na złość, a tymczasem dziewczęta bałamuci. Więc ja do księdza proboszcza po ratunek przyszedł, a no widzę, że żadnego niema. Tak on naprawdę z duszą zatracony?
— Nie mówcie tak, Janie, ino się postarajcie złość naprawić. Idźcie do niego i dobrem słowem proście, żeby został jeszcze trochę, jeszcze trochę. A tymczasem może Bóg sam radę znajdzie, opamiętanie mu ześle. A pamiętajcie, że w waszej mocy leży, by on tamtą cudzą rodzinę zapomniał, a swoją w sercu odnalazł.
Chłop oczy w księdza wlepił i słuchał, jak ewangelji, a ten go cierpliwie nauczał, tłumaczył, perswadował.
Gdy z plebanji kołodziej wychodził, inny był wyprostowany, śmiały, z nadzieją w oczach. Zstępował ku wsi i rozglądał się z miłością po zagrodach, i polach, jakby tej ziemi mówił, jakim sposobem jeden z jej synów, mógł chcieć ją porzucić... A tuż i winowajca mu się na oczy nawinął; siedział na ławce pod chatą Rufina, i rozmawiał z rzeźbiarzem, który w izdebce rznął figurkę świętego do kapliczki. Stary do syna się uśmiechnął, kalekę przyjaźnie pozdrowił i obok Wawra spoczął.
— I ja do ciebie, Rufinie, za obstalunkiem przyszedł — zagaił rozmowę. — Ot, chłopak mi, jak z grobu, wrócił, należy się za to Bogu ofiara. Umyśliłem kapliczkę przy krynicy postawić. Zróbcie ozdobną, a w niej świętego Jana, ziemi naszej patrona, i świętego Wawrzyńca postawcie. Dobrze?
— A jakże! Zrobię jak najpiękniej. Na święty Jan gotowa będzie — odparł Rufin uradowany.
— A już ja zapłacę — wtrącił Wawer. — Bo i ode mnie Bogu się wiele należy.
— Uczciwie rzekłeś, chłopcze. Kapliczkę przy krynicy postawimy, hen naprzeciw Piłkalnisu na zawrocie. Kawał tam gruntu dworskiego leży osobno. Ładna ziemia, ino dworowi nieprzyległa i Niemce ją targują.
— To niech sobie ją ojciec kupi! — zawołał Wawer. — A ile tam tego?
— Ornego gruntu pół włóki i łąki szmat duży nad Kirszniawą. Cobym ja za pan był, żebym tyle ziemi miał, ale mnie się patrzy inna, ot za kościołem, na szczerym piasku cztery łokcie. Już mnie nie zaczynać żyć, ale kończyć.
— Ot, baje ojciec! Jak się zawezmę, do dziedzica skoczę i Niemców uprzedzę. Znaczy to mi co, taki drobiazg? A jak kupię i ojcu dam, trza wziąć będzie!
Śmiał się — i stary się uśmiechnął.
— Oj, synku — rzekł, serdecznie nań spoglądając. — Nie mów ty takich słów na żart. Głodnemu we śnie chleba nie pokazuj, bo, jak się zbudzi, jeszcze mu głodniej będzie.
Wawer i tonem i spojrzeniem dotknięty był mile. Serce mu zabiło i bez namysłu w zastawioną sieć szedł.
— Ojciec myśli, że żartuję? Ot, zobaczycie! Żeście mi tego wcześniej nie wspomnieli! Zostawię wam dobrą pamięć po sobie, choć się zżymacie. Idźcie, miejsce na kapliczkę wybierzcie. Na waszej ziemi stać będzie!
Rozpromieniony był i pyszny, że tyle zdziałać może.
— Nie takim ja zły, jak myślisz, synku... — stary łagodnie prawił. — Dopiero od księdza idę i o papiery te prosiłem. Zamiera mi dusza z żalu za tobą, ano, cóż poradzić? Co sądzone nie minie. Krwawemi łzami cię opłaczę, ale już nie zatrzymam. Pójdziesz i już cię moje oczy nie zobaczą.
— Przyjdę znowu — rzekł Wawer, zupełnie pokonany.
— Ale już mnie nie zastaniesz... Umierać pora, do nieboszczki iść. Dosyćby mi było szczęścia, żebyś choć krzynę dłużej zabawił.
— To cóź robić?... Żeby ojcu dogodzić, zostanę jeszcze drugi tydzień.
— Mój synku poczciwy, dziękuję ci — zawołał Jan, za głowę go obejmując.
— Żeby ojciec z początku tak rzekł, tobym się nie wybierał. Ja to ojcu rad dogodzić, ile mogę.
Pożegnali Rufina i razem poszli, rozmawiając serdecznie i szczerze.
— A gdzież ten szmat ziemi? — wesoło pytał młody. — Pokażcie mi ją tymczasem.
— To chodźmy, kiedyś ciekawy.
Minęli wieś i gościńcem naprzeciw Piłkalnisu dotarli. Stary na lewo zawrócił i ręką wskazał:
— Ot, ten ugór i ta łąka. Niemce kapustę będą sadzić.
— Jakie Niemce? A niedoczekanie ich! Albo to wy nie macie bogatego syna! Od Jodasów niedaleko będziecie. Rozalki krosna słychać aż tutaj.
— Dobra i rozumna dziewczyna. Wracajmy, chłopcze, do chaty na obiad.
Wawer stanął. Jeszcze raz po ziemi tej spojrzał, potem w zanadrze sięgnął.
— Wart ten szmat pięć tysięcy?
— Niemce podobno cztery dają.
— Niech dają, ale nie dadzą. Wracajcie sami ojcze.
Uśmiechnął się tajemniczo i w lewo zupełnie skręcił. Kołodziej za nim patrzał przez chwilę, potem ręce złożył i począł pacierze szeptać. Skończywszy, widział jeszcze, jak syn rzeczkę po kamieniach przeszedł i ku dworowi zmierzał.
— Kupi! — szepnął i oczy mu zabłysły. — Byle Bóg dał i kupił, wtedy on do tej ziemi wrośnie, jak my wrośli. Oj, święty, święty ten szary proch, co go nogami depcemy!... Kto choć kroplę potu nań dał, to jakby ślub wziął. Daj mu, Boże, kupić...
W krynicy wody się napił i pełen nadziei do chaty wrócił. Na robocie byli wszyscy, ale on do roboty wziąć się nie mógł, ani obiadu tknąć. Niespokojny był i niecierpliwy, wyglądał Wawra.
Mijały godziny, a chłopak nie wracał. Stary raz wraz na drogę wyglądał, do figury podchodził, ręce mu się trzęsły, nogi drżały. Już i zachód był i zaludniła się chata, a Wawra wciąż nie było. Do wieczerzy bez niego siedli, bo zwykli byli, że do Butkisa z kolegami o tej porze chodził. Aż oto na ścieżce kroki się rozległy i gwizdanie. Stary Jan łyżkę odłożył i niespokojne oczy na drzwi obrócił. Wawer stanął w nich i wzrok ich się spotkał. Maryjka zerwała się żywo, uprzątając dlań miejsce blisko miski. Piotrowa położyła tam chleb i łyżkę. Andrzej bratu stołka uprzątnął. A on, rozpromieniony i zajęty, do ojca przystąpił, na stole przed nim papier jakiś rozłożył.
Tewe (Ojcze)! — zawołał. — Umiecie czytać po rusku?
Jan głową wstrząsnął, a papier drżącą ręką ujął.
— Petras, ty umiesz — do młodszego brata Wawer się zwrócił. — Przeczytaj ojcu.
Usiadł sam i rozparłszy się patrzył dumnie po wszystkich. Piotr w grube palce papier wziął i utykając często z niewprawy i podziwu, przesylabizował:
«Niniejszem zaświadczam, że sprzedałem Janowi Karewisowi 20 morgów pola i 40 morgów łąki, stanowiących uroczysko, zwane Bubie, nad Kirszniawą, na wieczystą i bezsporną własność, a całkowitą za nie należność w ilości rubli 5.000 od syna jego, Wawrzyńca Karewisa, w dniu dzisiejszym otrzymałem.

Podpisano: Januszewski».

Przestali jeść wszyscy i szyje wyciągnąwszy, słuchali, jak kazania. Oniemieli z podziwu i to na Wawra, to na starego patrząc, czekali, czy to nie sen.
— Prawda, co ten papier mówi? — zagadnął pierwszy Andrzej.
— Co nie ma prawdą być! — zawołał Wawer ze śmiechem. — Ojcu się ziemi zachciało, to ją ma! Mnie tam pieniądze, jak plewa. Postawił pan cenę, a jam tylko torbę otworzył i tysiące mu odliczył. Tak się zdumiał, jak ot, wy teraz: dalej wypytywać, a skąd, a jak, a co za jeden, a czy Karewis skarb w Piłkalnisie wykopał?... A jak my gadali, śmiech! On po rusku, ja po niemiecku; on po polsku, ja znów po naszemu. Zrozumieliśmy się jednak. Winszował, chwalił, do jadalni prosił, ugościł, a potem ten mi skrypt wystawił i dobrze życzył. Cóż, ojcze, nie cieszycie się z mego prezentu?
Staremu ręce i broda się trzęsła. Papier, jak relikwję, wziął i zmienionym głosem się ozwał:
— Takera synku, rad, jakbym kawał nieba dostał. A pięknaż to ziemia, piękna i urodzajna... Daj ci, Boże, szczęście!
A i reszcie języki się rozwiązały. Poczęli wydziwiać, chwalić, mówić wszyscy jednocześnie. Nawet dzieci klaskały w ręce i śpiewały, nawet domowe zwierzęta, podniecone wrzawą, podniosły hałas. Aż ogłuszony Wawer za głowę się porwał.
Teraz ogarnęła ich żądza obejrzenia tego skarbu, kobiety chęć pochwalenia się sąsiadom. Rozbiegli się z izby, rzuciwszy jadło, zapomniawszy wieczornych zatrudnień. Stary sam z synem pozostał.
— Ale to, Wawer, mało tego skryptu — zauważył.
— A jakże. Pojutrze pan do Kowna jedzie i ojciec z nim. Tam kupno umocnią, uprawnią, uformalizują, w księgi zapiszą. Z tydzień czasu to zajmie.
— Ja nie pojadę! — kołodziej przestraszony zaprzeczył. — Ja prawa nie znam i co mam robić, nie wiem. Gdzie tam mnie po tych urzędach chodzić, szukać! Oszuka mnie byle kto, krwawica twoja przepadnie. Ziemięś mi dał, Bóg ci zapłać, ale prawo ty na siebie rób. Mnie ta milej będzie na Wawrowem siedzieć niż na swojem, a jak nas odjedziesz, to choć twoje imię na papierze zostanie i w ludzkiej pamięci, a ja mówić będę: «Chłopaka to mego, a ja u niego gospodarzę. Zostawił mi te dostatki».
— Można i tak, choć to mi czasu zmitręży sporo — odparł Wawer po namyśle. — Ale co ma ojciec kłopot mieć, będzie miał gotowe. Macie tutaj w chacie atramentu trochę i byle pióro?
— Skąd? A nam to na co? Jak do Florka list posyłam, to ksiądz mi pisze.
— To i ja do księdza skoczę. Trza mi do Szczecina napisać, że dłużej zabawię. Dobranoc, ojcze!
Coś sobie nucąc, zajęty i bynajmniej zwłoką nie rozgniewany, wybiegł na drogę. Przed nim w jasnym letnim zmierzchu zamajaczył kontur szybko idącej kobiety. Poznał Rozalkę Jodasównę po zgrabnym chodzie i odzieży schludnej i dogonił ją z łatwością.
— Dobry wieczór — pozdrowił.
— Pochwalony Jezus — poprawiła go, nie patrząc.
— Na wieki — odparł, śmiejąc się. — Bardzoście nabożni.
— Jako zwyczaj, mówię.
— A dokądże idziecie?
— Do Rufina.
— Oho, do kawalera, wieczorem, sama jedna... Nie boicie się obmowy?
— A któż mnie obmówi? Chyba wy, bo inni mnie znają.
— I ja milczeć będę za buziaka.
— Możecie sobie gadać, ile się podoba. Ja dla was nie mam buziaków, a wam wypada swojej Niemkini wiary dochować.
— A któż wam o Niemkini mojej mówił?
— Ano sami po wsi trąbicie, jakby to Bóg wie co za wielki honor był.
— A bo i jest honor.
— Nieosobliwy. Jabym się wstydziła.
— Czego?
— Dla Niemkini Boga podeptać.
— Co wy, chłopy, wiecie! Śmiech słuchać.
— A nam zgroza! Dobrze powiadacie. My, chłopy, i Boga i wiarę i mowę i obyczaje szanujemy. A wy co?
— Gadacie jak z książki, a pewnie czytać nie umiecie?
— Tyle, co chłopu trzeba, umiem; ale wy to pewnie zapomnieliście i pacierza, do bambizy (pastor) z Niemkinią chodzić będziecie.
— Poco się zżymacie? Może się w Niemcu zakochacie i trzeba będzie do bambizy pójść.
— A nigdy! — oburzyła się. — Chłopski stan mi nie hańba, a cudzych bogów mi nie trzeba. Ażebym miała dla bogactwa swego sakramentu się wyrzekać, tobym się za psa miała!
— Sierdzista z was kobieta.
— Wcale nie; ale mnie zaczepiacie, tom prawdę rzekła. Wam się zda, żeście bardzo rozumni, boście tysiące zebrali... a mnie się zda, żeście bardzo głupi!
Do oczu Wawra rzuciły się płomienie.
— Wam się chce głupstwo posłyszeć! — zawołał.
— Wy nic innego nie gadacie i nie robicie! — odparła śmiało, lekceważąco ramionami ruszając.
— Ej, ostrożnie! — ozwał się rozdrażniony.
— Czego ostrożnie? Nie boję się was!... Możecie straszyć swoją Niemkinię! A do mnie wam co? Żadnej mocy nie macie nade mną. Dokuczacie mi nadaremnie.
Zostawiła go na drodze, bardzo rozgniewanego, i weszła do chatki Rufina. Zdaleka już ją widział nadchodzącą, bo przez okienko wyglądał. Powitał smutnym uśmiechem.
— Didelisów Wawer szedł z tobą — rzekł. — Nie odjechał jeszcze?
— Bawi na moje utrapienie — mruknęła niechętnie.
— Co on ci złego zrobił? — spytał niespokojnie.
Rozalka codziennie przychodziła do niego, kiedy czasu miała chwilę; warzyła mu posiłek, sprzątała izdebkę, prała, szyła i sprawiała mu odzież i bieliznę. I teraz nie spoczęła. Zapaliła ogień na kominie, zamiotła izbę, do kuferka włożyła przyniesiony węzełek czystej bielizny, krzątała się, jak u siebie, a kaleka wodził za nią smutnemi oczyma i gorzko się uśmiechał.
— Życie mi zatruł do reszty... — odparła na jego zapytanie. — Krystofa zbuntował zupełnie. Od tygodnia na robotę nie idzie, w oberży z tym Niemcem pije, odgraża się na świat cały, a mnie co chwila wymyśla. Piekło w chacie! A do mnie, jak smoła, się przyczepił, przejść spokojnie nie da! Nasłanie Boże we wsi taki zaprzaniec.
— Szkoda go jednak. Żeby się został, dobrego siła mógłby zdziałać.
— Jakiego dobra?... Siedzicie wy, biedaku, w swej norze i mało co o sprawach wioskowych wiecie. Zdziała on, zdziała! Dziewczęta swawoli, a chłopców nieuszanowania nauczy. Tydzień zabawił, a naszych spokojnych Karewiszek nie poznać.
— Może być. Ale to szum taki, co na wiosnę po najczystszych się rzekach osadza. Wody przeto pod spodem zdrowe i chłodzące, a szum sam z siebie opadnie. Nie wiem, co po chatach się dzieje, ale wiem, co po naszej ziemi chodzi drżeniem. Dużo nas — miljon, ale szarej masy — niby trawy marnej. Coś się roi, coś wzbiera, coś się rusza, ale nam ludzi trzeba dużych, żeby tę trawę okryli swym cieniem. Wawer by się zdał. Głowę ma, rozum i wolę żelazną. Nie byle kto zdobędzie, co on zdobył, więc nie dziw, że się zdobyczą chełpi. Możebym i ja taki był, żebym swoje myślenie młode ziścił. Szczęśliwy — jak sokół wzlatuje...
— Cóż on tam zdobył?... Duszy i ziemi pamięć zatracił, Niemkinię głupią sobie zjednał.
— Zdobył on wiarę i szacunek. Złemu i głupiemu kupiecby swych okrętów nie powierzał, córki nie oddawał. Wawra szkoda, wielka szkoda dla biednej ziemi naszej.
Dziewczyna umilkła. Postawiła przed nim wieczerzę, usiadła u stolika i przyglądała się ledwie rozpoczętej figurce świętego na warsztacie.
— Nie macie jakiego zlecenia dla mnie? — spytała zcicha.
— Mam — odparł, przestając jeść i oglądając się niespokojnie. — Wczoraj z Zaweliszek przysłali pakiet spory gazet. Trzeba do Palandrów do dzierżawcy Kotisa dostawić. Wiesz?
— Wiem. Jużem nieraz chodziła.
— Nie idź sama teraz. Za często cię tam teraz widują. Krystofa poślij.
— Uchowaj Boże!
— Czemu?
— Narażać go nie można. On żołnierz były.
— I to prawda. A wie on o czem?
— Nie. Jakeście przykazali żywej duszy nie pisnęłam.
— Osobliwa z ciebie dziewczyna.
Popatrzał na nią smutnie i zamyślony słowa ludowej piosnki wyszeptał:

A ptaszek śpiewa:
Tutaj twa dziewa,
Czyściocha, tkaczka,
Prządka, śpiewaczka!

Rozalka wstała i odwróciła się w drugą stronę. Łzy się jej w oczach zakręciły.
Rufin jakby je przeczuł; w okno spojrzał, za którem już noc stała.
— Czego ty się inną markocisz, Rozalko? — rzekł. — Zapomnieć czas o tem, co minęło, by nie wrócić. Już tobie i mnie weselnych pieśni nie zaśpiewają. Czas ci o losie pomyśleć — lata biegną.
— Niech biegną!... Co mi do nich — mruknęła.
Jakby nie słyszał, ciągnął dalej:
— Mało we mnie ducha. Chciałbym dwóch rzeczy tylko dożyć, żeby po ziemi naszej książki te kradzione, jak mrówki, po wszystkich się chatach rozpełzły i żeby ci się dobry, jak chleb biały, chłopak trafił.
Spuścił
głowę i zapatrzony w ziemię, półgłosem zanucił:

Tam na swobodzie,
Śpiewa w ogrodzie
Kukułka szara w gęstwinie.
Ptaszyno, kiedy skończą się biedy,
I żywot ciężki upłynie?

Dziewczyna chustkę narzuciła na plecy i zmienionym głosem spytała:

— A gdzie ten pakiet?
Rzeźbiarz jakby się ze snu obudził.
— Odchodzisz już? Bóg ci zapłać. Ładunek pod kominem, za cegłą schowany. A nie odnoś go sama, bo niebezpiecznie.
— Znajdę dobrego posłańca. Dobranoc wam, Rufin!
Za chwilę wysunęła się z chatki. Noc była chmurna i cicha.
U Butkisa słychać było skrzypki i śpiewy. Wawer hulał z kolegami. Kilka dziewek minęło Rozalkę, dążąc na te dźwięki wabiące, ale nie poznały jej w cieniu i przez nikogo nie zatrzymana, doszła do chaty, co leżała na skraju, najuboższa, najmniejsza, pusta i czarna.
Gdy światło w niej zabłysło, dziewczyna już bez chustki i tajemniczego ładunku stała w izbie, której większą część zajmował tkacki warsztat, z nawiniętą sztuką wełnianego samodziału. Po ścianach było dużo obrazów świętych, zioła i palmy, wisiały też motki przędzy i sprzęty drobne. W kącie posłanie Rozalki na którem kotek biały się wylegał. W okienku kwiatki rosły w skorupach od garnków, a wzdłuż ścian niskie ławy biegły. Krystofa narzędzia leżały rozrzucone po ziemi, a na stole fajka i czapka żołnierska. Snać niedaleko i niedawno wyszedł.
Rozalka zdjęła ze ściany motek jaskrawej wełny i w słabem świetle blaszanej lampki nawijała przędzę na czółenko tkackie. Kotek przyszedł do niej i na kolanach się umieścił, w szczelinie świerszczek się odzywał.
Dość długo trwała cisza, aż wreszcie na drodze głosy się rozległy i kroki. Skrzypnęły drzwi, do izby wszedł Krystof, za nim Wawer. Na obu znać było gęste libacje. Cieśla klął głośno, Karewis z dziewcząt drwił. Rozalka na ich widok poczerwieniała, usunęła się poza warsztat, nie witała i nie przerywała zajęcia, jakby ich nie było. Wawer ją dojrzał.
— Wróciliście już? — zaśmiał się. — Myślałem, że dłużej u Rufina zabawicie!
— Ja jej kiedyś za to bieganie do tego kulasa karku nagrzeję — ozwał się Krystof ponuro.
— A za co? Niech się biorą, kiedy lubią — drwił Wawer. — Będzie o męża spokojna, że go jej nikt nie zbałamuci. I do wojska nie pójdzie i nawet do Butkisa się nie zawlecze.
Dziewczyna milczała w cieniu, za warsztatem.
— Daj co jeść — krzyknął Krystof.
Wstała, odsunęła piec, nalała na miskę grzanego mleka, ukroiła chleba, wzięła z półki dwie łyżki, postawiła to wszystko na stole przed nimi i wróciła na swe miejsce.
Rozgorzałe, błyszczące oczy Wawra ścigały ją uporczywie. Nie spojrzała ani razu na niego.
Krystof zaczął jeść półgębkiem, wodząc ponurym wzrokiem po chacie.
— Za tydzień wyjeżdżasz? — spytał.
— Prawdopodobnie. Jak prawo na ziemię zrobię, jużem wolny wracać do Szczecina.
— Dobrze ci. Innemu zgnić tu trzeba...
— Czemu trzeba? Albo człowiek drzewo, korzenie ma? Każdemu droga wolna.
— Nie każdemu.
— Może nie tobie naprzykład?
— A mnie, myślisz, ochota trzyma?
— A cóż? Magdalenka?
— Choroba na nią! — zaklął cieśla.
— Ot, nie gadaj, oczami ją zjadasz. Na twojem miejscu jużbym dawno skończył...
— Skończę i ja — burknął złowieszczo Krytof. — Niechno żniwa miną!
— Ot, i zgnijesz!
— Zgnije Szwedas prędzej!
Rozalka podniosła głowę i z uwagą spojrzała na brata. Co on myślał o Szwedasie?
— Sprzątnij mi tę miskę z przed nosa — zawołał na nią. — Chleba w torbę włóż. Pójdę na noc.
— Do roboty? — spytał Wawer.
— Aha, ale prędko wrócę. Jeszcze się zobaczymy.
— A trzeba, bo myślę ojcu na nową chatę drzewa kupić i zwieźć. Może mu ją zbudujesz?
— Mogę, i owszem! Rozalka, ty nigdzie nie pójdziesz?
— Owszem. Do Ilgian na odpust w piątek.
— Sama?
— Nie, z Maryjką i Szlugurisową Barbarą.
— To ci ochota, w taki upał nogi zrywać! Co ty myślisz: wyprostuje ci Pan Bóg Rufina? — zaśmiał się Wawer.
Nie odpowiedziała. Polecenie brata spełniła, o czemś innem myśląc. Mężczyźni zapalili cygara i rozparłszy się na stole, rozmawiali dalej o Wawra szczęśliwym losie i różnych doskonałościach obczyzny. Karewis opowiadał o narzeczonej, jak go kochała i pieściła, jak mu z zachwytem w oczy patrzy, jak dogadza, jak go tam codzień oczekuje. Chełpił się tem, jak tysiącami swemi; by ją kochał wzajemnie, nie było znać z gawędy. Potem rozmowa przeszła na kupioną ziemię: jak stary z niej rad i jak wszyscy się dziwują. Pojutrze Wawer z panem do Kowna pojedzie.
Krystof więcej słuchał niż mówił.
Nareszcie wstali obadwa i wyszli razem. Rozalka zadmuchnęła światło i zaryglowała drzwi chaty, długo jednak usnąć nie mogła, niespokojnie nasłuchując szmerów na dworze. Miała pod swym dachem ciężką kontrabandę...
Nazajutrz wstała o świcie i nikt jej nie widział, kiedy poszła na Piłkalnis. Pastuszki, wypędzający trzodę na paszę, spotkali ją wracającą.
Paganik! (Pochwalony) — pozdrowiła ich według zwyczaju.
Parguisin! (Na wieki) — odpowiedzieli chórem.
Wróciła do chaty i zasiadła do warsztatu. Kobiet kilka zjawiło się do niej po radę i z robotą. Rozprawiały o Wawrze. W Karewiszkach był on osią całego życia i zajęcia. Kupno pola do reszty zawróciło chłopom w głowie. Urósł do rozmiarów legendy.
— Musi zostać — mówiły baby. — Bo ktoby tyle i takiej ziemi porzucił? Słyszę, i folwark stawiać będzie?
Potem Maryjka przybiegła, po drodze do roboty. Ta nad szwagra nie widziała nie piękniejszego, rozumniejszego, doskonalszego.
— Wczora dwa listy do Niemiec wysłał, że dłużej zabawi. Może i do jesieni, bo stary chce, by mu i dom postawił. Nawet już miejsce wybrali. Braciom na czwartego konia sto rubli dał i dla Florka dwadzieścia posłał do pułku.
— A może i Niemkinię swoją tutaj sprowadzi? — zagadnęła Rozalka szyderczo.
— Bój się Boga! Toć taka wielka pani!
— A za chłopa idzie?
— Co za chłop? Taki edukowany, delikatny! We dworze go zaraz do stołu sadzają, za równego traktują. Każda dziedziczkaby za niego poszła. Oho!
Kobiecina gestykulowała żywo, trzepiąc, bo się spieszyła okrutnie.
Andrzej w chacie został, bo jutro brata na kolej odwiezie — do Kowna. Obiecał stamtąd im różnych różności przywieźć. Stary aż odmłodniał, a dzieci to go tak lubią, jakby rok bawił.
Ulżywszy swemu sercu i gadatliwości, Maryjka pobiegła dalej, a Rozalka, migając czółenkiem, tkała wzorzysty samodział, z nad roboty oczu nie podnosząc. Potem zaczęła śpiewać. Piosnka smutna była, jak jej dola uboga i samotna. Przed jej okienkiem przeciągały wozy z sianem, parobczaki raźne wyprzedzali się i pokrzykiwali. Widziała Szlugurisa Jonasa, jak na piętrowej furze stojąc, tłuste swe kasztany zacinał i przodował zawsze; widziała Jurgisa Szwedasa, który razem z Krystofem z wojska wrócił; przebąkiwał, że do niej swaty przyśle; widziała Karewisów siwki i Petrasa rozpromienionego, jak zorze. Wszyscy mijali Jodasów. Oni nie mieli co zwozić, bo resztę, co sąsiedzi nie zagrabili, Krystof w dzierżawę oddawał, a i nie mieli gdzie zwozić, bo budowle rozwaliły się ze szczętem, a i nic karmić wonnem sianem nie mieli, bo ostatnią krowę sprzedali na przednówku. Dziewczynę żałość ogarnęła i cicho zapłakała.
O południu skwar nieznośny zatrzymał robotę. Rozalka wtedy wyszła. Droga była pusta i pola puste.
Ona, na upał nie dbając, poszła drożyną polną w stronę Kirszniawy. Za rzeczką ciągnęły się pastwiska dworskie, zarosłe kępami tarniny, róż dzikich i młodej wierzbiny.
Dziewczyna minęła rzeczkę po dużych głazach, w gęstwinę tę wpadła, rozglądała się, jakby szukając kogoś. Pastwiska też pusto wyglądały i tylko zdaleka parskanie koni dawało się słyszeć.
Nagle z za krzaku ukazał się wyrostek lat może piętnastu, chudy, śniady, wichrem spalony, bosy, w płótniance na grzbiecie i dziurawym kapeluszu na gęstwinie konopiastych włosów. Twarz jego jak pięść, mała, bronzowa, lśniąca od słońca i potu, wyjrzała ciekawie na idącą i uśmiech przyjazny rozchylił wargi, odbił się aż w żywych, roztropnych oczętach.
— A, Rozalka! — radośnie zawołał.
Teraz i ona się zaśmiała.
— Dawnoś nie był we wsi, Marcinku! — rzekła.
— A dawno! Człowiek robotę ma! — odparł z dumą dorosłego pracownika. — Onegdaj wieczorem do chaty zabiegłem Wawra posłuchać, jak cuda baje. Chciałbym z nim pójść, ale ojciec nie puszcza.
— I słusznie. Przecieś tu potrzebny.
— A pewnie. Za lato dwadzieścia już rubli zarobię. Jużem parobek.
To mówiąc wyprostował się dumnie. Mógł nim być, bo od dwuch lat na swój chleb poszedł, nieobfity wprawdzie, ale uczciwie zapracowany.
— A nie nudno ci samemu?
— Nie. Koni tyle, a po krzakach, co stąpisz, to gniazdo. Mam i swoją chudobę — ot zobacz!
Rozchylił delikatnie gałęzie i pokazał dziewczynie gniazdo, nisko uwite, pełne żółtych dzióbków i szarych piskląt. Samiczka, bynajmniej nie zatrwożona, siedziała w pobliżu, patrząc na ludzi i ćwierkała swobodnie.
— To twoje? — uśmiechnęła się Rozalka.
— Moje. Sam je znalazłem z wiosny. Stara mnie zna — o i jak. Daję im chleba, raz obroniłem w nocy od sowy, a raz od kota, szelmy. To moje.
Ciemna twarzyczka promieniała radością.
— Kiedyś przyszła, Rozalko, to i chatę moją zobacz. W gościnę cię proszę. Cały ze mnie gospodarz.
Ruszył przodem, rozchylając krzaki. Czasem stawał, inne gniazda jej pokazując.
— Ale to już nie moje — to Boże — tłumaczył.
Doprowadził ją wreszcie na łączkę, otuloną leszczyną gęstą.
Opodal widzieć było rozsypaną stadninę, a pod krzakiem stał szałas, sklecony z kołków i prętów suchych, pokrytych darniną.
Wejście było otwarte, wystawione na wichry i ulewy; w głębi leżała garść słomy i jakieś szmaty, w płótno zawinięty chleb, czarka na wodę i zawieszone były u góry proste, białe skrzypce. Był to dom Marcinka.
Stanąwszy na miejscu, gospodarz pierwszem spojrzeniem obejrzał konie, przytoczył Rozalce pniak na siedzenie, do szałasu się wsunął i przyniósł jej stamtąd kromkę chleba i garnuszek wyszczerbiony, pełen dzikich malin...
— Masz tobie, Rozalko! Zjedz! — prosił serdecznie, siadając blisko niej na ziemi, z biczyskiem sążnistem, w drobnych, a już twardych i czarnych rękach.
Dziewczyna jadła — cieszyło go to bardzo.
— Ja do ciebie interes bardzo ważny mam, Marcinku — ozwała się wreszcie. — Mógłbyś ty przez jedną noc do Palandrów zbiegać i napowrót?
— Mógłbym. Mnie nikt nie dogoni.
— Ale to wielki sekret. Trzeba przysiąc, że nikomu nic nie powiesz.
— Czemu?
— Bo coś takiego, o czem nikt wiedzieć nie powinien, poniesiesz...
Pacholę zaciekawione, oczy podniosło. Sekret mu powierzono, rósł w dumę.
— A komu? — spytał.
— Zaraz ci rozpowiem. Jak zmrok zapadnie, trzeba na Piłkalnis pójść.
— Kiedy tam coś straszy.
— A właśnie. Odważnego trzeba. Tam koło samego szczytu lipa stoi wypróchniała. W dziuplę trzeba rękę wsadzić po łokieć, znajdziesz papiery...
— A jak co się pokaże?
— Przeżegnasz się. Nic ci złego nie zrobi. Papiery trzeba wziąć, na piersi schować i do Palandrów dzierżawcy Kotisowi dostawić. A nikt nie powinien wiedzieć, kto ty i skąd i do kogo i z czem idziesz...
— A co tam stoi w tych papierach? Może to fałszywe pieniądze?
— Nie, same święte i uczciwe rzeczy. Żebyś ty tego dokonał, wielkąbyś miał zasługę przed Bogiem i szacunek u najstarszych ludzi.
— To pójdę i sprawię się gracko... A jeżeliby mnie kto złapał albo spytał, co niosę?
— Nie możesz nic powiedzieć, ani tych papierów nikomu pokazać, bo ciężko odpowiadać będziesz. Jakby z urzędu cię złapali, papiery w rzekę rzuć, albo ogniem spal. Na co przysiąc trzeba, ukląkłszy, rękę do góry wznieść.
— Tak, jak żołnierze przysięgają?
— Tak samo.
Marcinek pomilczał chwilę, strwożony odpowiedzialnością. Ambicja nie dała mu jednak cofnąć się.
— To pójdę! — rzekł stanowczo.
— Przysięgnij! Za mną powtórz!
Chłopak ukląkł — rękę i oczy do nieba wzniósł.
— Przysięgam, że papierów nie wydam i prawdy nie wyjawię, choćby mnie bili, choćby więzili! Nie powiem nikomu, ni w domu, ni w sądzie, ni żadnemu człowiekowi, ni w kościele księdzu. Doniosę je do wskazanych rąk w oznaczony dzień, chybabym zginąć miał. Tak jak Bóg słyszy, tak niech mnie sądzi, gdybym zdradził. Amen!
Chłopak, skończywszy, wstał bardzo blady, ale zdeterminowany i poważny. Jakby o lata przez tę chwilę dojrzał. Już o nic nie pytał, ale sam dysponował:
— Jak zmierzchnie, pójdę, a rano wrócę i do ciebie zabiegnę sprawę zdać. Bądź spokojna, już ja się tak uwinę, że nikt inny lepiej nie zrobi. Trza dobrze się sprawiać, żeby konie w zagrodzie nie zgłodniały. Panby się gniewał i z zasług potrącił. No, nic to. Dam rady!
Zuchwale grzywą swą wstrząsnął i bat rozwinąwszy, palnął donośnie.
— Daj ci Boże, szczęśliwie, Marcinku! A pamiętaj, że na twojej głowie spokój całej wsi. Żebyś się przestraszył i co rzekł...
— Tożem przysiągł! — obraził się chłopak.
— Dziękuję ci. Zuch jesteś.
Powtórzyła mu raz jeszcze, co i jak miał czynić, a potem pożegnała i odeszła.
Przeprowadził ją do rzeczki i wrócił bardzo zamyślony. Za nadejściem wieczora stadninę zegnał do dworu. Skrzywiony był i kulał.
— A co to? Nocą paść nie będziesz? — zagadnął go gospodarz folwarczny.
— Proszę pana... wszystko mnie boli i noga obiera. Pójdę na noc do chaty.
Uwolniono go na widok zbiedzonej twarzy i utykania. Za bramą wyprostował się i jak zając, czmychnął znajomemi polami, omijając wieś i drogi.
Piłkalnis samotny, obrosły nieprzebytą gęstwiną dzikich krzewów, ukoronowany drzewami, stał czarny i groźny na tle nocnego nieba. Chłopaka dreszcz wstrząsnął. Krążyły o tej strażnicy starej różne baśnie i legendy, które sobie po chatach opowiadano wieczorami półgłosem, tajemniczo. Marcinkowi teraz przyszły wszystkie na pamięć. Żegnał się i rękawem pot zimny z czoła ocierał, ale szedł naprzód. U stóp wzgórza czarny cień rzucały krzaki i w ciszy odbywały się jakieś niby szepty, niby śmiechy. Chłopak zatulał uszy, zamykał oczy i począł się przez gęstwinę przedzierać, krwawiąc o kolce twarz, szarpiąc odzienie. Wejście było strome, parę razy potoczył się w dół, ale to, zamiast go zniechęcić, budziło zawziętość, z bólu zapominał o strachu i darł się wytrwale naprzód. Nareszcie dotarł szczytu. Wzgórze sypane tworzyło tam małą równinę, wokoło wałem otoczoną. Na wale tym drzewa rosły, a w środku znać było jeszcze zawaloną studnię.
Marcinek stanął, otarł krew i pot z twarzy, chwilę nasłuchiwał. Cicho było, tylko drzewa szumiały. Wówczas obejrzał się coraz śmielszy, dojrzał lipę ową po pniu nadzwyczaj grubym i począł rękami, węchem, wzrokiem szukać dziupla. Wspiął się i jak kot, na pień wdrapał, potem namacał otwór, ramię weń wsunął, zwitek drogocenny dobył i zeskoczył.
Chwilę odpoczywał, ciężko i prędko dysząc; potem zdobycz na płótniankę i koszulę na piersi ukrył, pasek mocniej zacisnął i pędem, więcej się tocząc, niż stąpając, na dół się dostał. Wtedy się rozejrzał, ogłuszony spadkiem. Do Palandrów było mil ze trzy. Zaczął biec, bo wiedział, jak krótkie bywają czerwcowe noce. Biegł, jedną ręką skarb swój cisnąc. Oczy jego, obeznane z ciemnością, widziały wyraźnie i daleko. Biegł, jak kula, do ziemi zgięty, bose nogi wysoko podnosząc, przesadzając, jak chart, zagony, rowy, miedze, płoty. Karewiszki wyminął, na gościniec się dostał i tam, niczem już nie hamowany, podwoił szybkość. Tylko mu, jak cienie, migały słupy telegrafu, drzewa, krzaki.
Parę fur spotkał, wracających z miasteczka, oglądano się za nim ciekawie, potrącił kilku pieszych, na pozdrowienie pobożne nie odpowiadał. Tak dobiegł zawrotu, gdzie gościniec do Palandrów droga polna przecinała. Stała tam karczma i studnia przy niej. Marcinek zziajany, bez tchu, z zapiekłem gardłem do studni, jak pies, przypadł i z koryta wodę łapczywie chłeptał. W tej chwili drzwi karczmy się rozwarły, ktoś wyszedł, stanął, popatrzał na niego i przystąpił bliżej.
— Kto tam? — zagadnął gromko.
Chłopak, jak dzikie zwierzę, w bok się rzucił, nie odpowiadając. Pytający za ramię go chwycił.
Wówczas w Marcinku duch zamarł. Spostrzegł gwiazdkę na czapce. Był to policjant.
— Kto ty? — spytał po rusku.
Ne suprantu! (Nie rozumiem) — odparł, jak węgorz się wywijając pod ściskającą go dłonią.
— Kto ty? — policjant po żmudzku powtórzył.
— Ja tutejszy. Konia szukam. Z paszy uciekł — bełkotał, szamocąc się, chłopak.
— Jak się nazywasz?
Na to pytanie, nieprzytomny, zaciął się.
— Jonas — odparł wreszcie.
— Łżesz! Hej tam, światła tu dajcie! Do mnie!
Na krzyk z karczmy ktoś wypadł, zajaśniała latarnia. Trzech ludzi obstąpiło malca.
— Nie znam — odparł policjantowi karczmarz, latarkę do oczu chłopca przysuwając.
Marcinek przestał się szamotać. Nieznacznie kurtkę swą rozpiął.
— A złodziej, szelma! Do komórki go zamknąć, po dniu obszukamy. No, marsz!
Ale chłopak w tej chwili niespodzianie w bok się rzucił, z kurtki się oswobodził, szarpnął, dał sus sążniowy i przepadł gdzieś za rowem w polu, żytem zasianem. Jak chróściel, w morze kłosów wpadł i zginął w tem morzu swem rodzinnem. Z początku, jak wąż pełzał, często przyczajał się do ziemi, to znowu, zgięty w kabłąk, by nad zboże nie wystawać, pomykał bez śladu zygzakiem. Potem ciszą i spokojem ośmielony, głowę wytknął na wiatr, orjentował się w położeniu. Poznał okolicę i radośnie wykrzyknął. Lasek, co czerniał przed nim o wiorstę, były to już Palandry. Spóźnił się, bo oto niebo jaśniało na wschodzie, ale sprawił się dobrze. Na drogę już się nie ośmielał, przez bramę do folwarku nie wszedł. Z za gumien na dziedziniec wyjrzał. Niebo coraz było jaśniejsze. Nareszcie z domu człek jakiś wyszedł i pacierze odmawiając, do stodoły się zbliżył. Marcinek zcicha zagwizdał. Człek obejrzał się, zoczył go i podszedł szybko.
— Wy Kotis? — chłopak tajemniczo spytał.
— Ja.
— No, to macie!
Z za koszuli papiery wyjął i przez płot podał. Zresztą nic więcej nie mówili, a gdy parobcy ukazali się na dziedzińcu, chłopak był już daleko.
I znowu biegł kłusem, w koszuli podartej, okurzony, brudny, bez kapelusza. Stopy miał pokaleczone, na twarzy szramy. Niepokazał się na drodze, a gdy wreszcie Karewiszek dopadł, nie miał już sił do dworu się dowlec. Rzeczkę w bród przeszedł, w krzaki się wszył, na ziemię padł i zasnął.
Obudził się popołudniu i jakiś czas nie pamiętał co z nim się dzieje. Potem dopiero głód i pragnienie oprzytomniły go zupełnie, poczucie bezpieczeństwa zbudziło zmysł zachowawczy. Wykąpał się i sam koszulę uprał, potem ją misternie cierniami pospinał, na słońcu wysuszył, odział i do dworu pobiegł.
Pana szczęściem nie było, ekonom złajał go tylko należycie, za uszy pokręcił, kazał konie na nocleg wypędzić. Obeszło się bez pieniężnej kary. Marcinek był zupełnie spokojny. Brak kurtki zatruwał mu wprawdzie swobodę, bo co powie w chacie, ale postanowił rankiem do Rozalki skoczyć, ona mu jaką radę da, a tymczasem zjadł, stadninę wypędził i leżąc pod szałasem swoim, wypadki tej burzliwej nocy przypominał, uśmiechając się z radości. Potem skrzypki nastroił i brząkał na nich do rana. Na chwilę się dalszym ciągiem wyprawy nie zatroszczył. Udało się — i basta.
Żal mu tylko było, że milczeć musiał. Jakby się chętnie pochwalił, jak zakpił z policjanta, on, taki mały, z takiego olbrzyma z gwiazdką na czapce. Sen go zmorzył wśród tych marzeń rozkosznych.
Zbudziło go wcale niedelikatne trącenie w bok. Zerwał się na równe nogi.
Nad nimi stali dwaj urzędnicy gminy, z blachą na piersi a kijami w ręku: Brodacz stary i Jurgis Szwedasów.
— Wstawajno, błaźnie! — stary gromko huknął.
— A czego? — chłopiec drżał.
— Do gminy cię kazano dostawić piorunem! Coś ty przeskrobał?
— O Jezu! Ja nic, ja konie pasę! Nie mogę do gminy iść. Ja na służbie! — jąkał.
— Co tam twoja służba! Urząd przedewszystkiem! I mybyśmy woleli siana resztę sprzątnąć, niż ciebie o trzy wiorsty wodzić! No, marsz!
Poprowadzili go jak aresztanta. On się już nie sprzeciwiał swej władzy. Dreptał przed nimi ze zwieszoną głową, bardzo zalękły i tylko prosił, by ojcu nic nie mówili.
Gmina była we wsi sąsiedniej, w Wisborach. Chłopczyna nigdy tam nie był nawet, a w miarę zbliżania coraz go większy lęk napadał. Strażnicy napędzali go do pośpiechu, a on zbolałe swe stopy ledwie niósł, utykając często i kurcząc się, jakby czuł już razy na plecach.
Nareszcie przyszli na miejsce. Wprowadzili go do izby, gdzie się sądy i narady gromadzkie odbywały.
Wójt siedział za stołem, ławnicy i starszyzna, a wśród nich policjant, mocno rozsierdzony.
On, taki mały i mizerny, przed nimi stanął i nic zrazu nie widział, tylko swą kurtkę płócienną, obszarpaną na stole. Czuł się zgubionym.
I zaczęło się śledztwo. Chłopi milczeli, policjant pytał, pisarz zapisywał.
— Twoja to kurtka?
Marcinek skłamać chciał, ale szczęściem oczy podniósł i wśród sędziów Szwedasa starego zobaczył, który mu nieznaczny, twierdzący ruch głową wskazał.
— Moja — odparł zcicha.
— Aha, twoja! A ty sam gdzieś biegał tej nocy?
Marcinek znowu na Szwedasa spojrzał, ale już stary siedział nieporuszony i odwrócił się w inną stronę.
— Ja konia szukałem — odparł chłopak.
— A pocoś skłamał imię?
— Kasztanowatego szukałem...
— Gadaj prawdę! Posyłał cię kto?
— Nikt nie posyłał. Koń z paszy zginął.
— Nie łżej, bo będzie źle! Dokąd biegłeś?
— Łysego szukałem. On kupny, to się stada nie trzyma.
— Łże! Ja mówię, że łże! Starszyzna, każcie mu rózgami dać!
Chłopi spojrzeli po sobie, pokiwali głowami, naradzali się zcicha. Wreszcie wójt przemówił:
— Kiedy upewniacie, że kłamie, to rózgi nie zawadzą. Szauklis, daj mu piętnaście, ty, Jurgis, potrzymaj!
Wykonawca wyroków, stróż gminny, chłop wysoki i barczysty, przystąpił do chłopca. Marcinek zęby zaciął, choć się cały trząsł. Położyli go na ziemi i zaczęła się bolesna operacja. Niewiadomo, czy Szauklis słabo bił, czy chłopak tak wytrzymały się okazał. Ani się odezwał. Odliczono piętnaście.
— No, gadaj teraz! Posyłał cię kto? Nosiłeś co, gdzie?
— Łysego kasztana szukałem — była odpowiedź uparta.
— No, poczekaj! Jeszcze to nie koniec! Starszyzna, ja wam mówię, jeśli mu nie zasądzicie drugiej porcji, zaskarżę was wyżej, że go z wiedzą ochraniacie.
— Co mamy ochraniać? — zawołał wójt niespokojnie. — Winien, powiadacie, niech cierpi. My nic nie wiemy... on nam nie krewny, żebyśmy go oszczędzać mieli.
— Dać, jak pan policjant mówi... drugą porcję! — potwierdził Szwedas w imieniu ławników.
Rozciągnięto go znowu i bito, rachując uroczyście razy i znowu chłopak milczał.
Wstał czerwony, oczy miał łez pełne, ale nie płakał.
— Da ci ojciec drugie tyle, jak za ciebie grubą karę zapłaci! — krzyknął policjant wściekły.
— Powiedz prawdę jeśliś winien — ozwał się Szwedas powoli, łagodnie. — Możeś co ukradł i utaił. Dziecko jeszcze jesteś, mogłeś zbłądzić.
Marcinek, który na wzmiankę ojca aż zzieleniał ze strachu, teraz, nazwany dzieckiem, głowę hardo podniósł.
— Łysego kasztana szukałem — swoje twierdził. — Spieszyłem się, pan policjant mnie zatrzymał, chciał zamknąć, więc uciekłem.
— A łysego znalazłeś? — szyderczo urzędnik spytał.
— Znalazłem i spętałem. Pokażę go panu, jeżeli nie wierzycie.
— Szatańskie dziecko!
Policjant wstał ze złością okropną i pięścią mu pogroził.
— Poczekaj, dam ja tobie jeszcze!
— Może i prawdę mówi — ozwał się wójt po namyśle. — Coby on tam nosić miał? Toć wiadomo, że za koniuchę służy we dworze. Nikt też kradzieży nie zaskarżył. Albo to podobne do niego. Ot, zląkł się i tyle. Ale za opór władzy kara go nie minie. Do komórki go na chleb i wodę zamknąć. Niech na drugi raz mores zna.
— A słusznie — sędziowie potwierdzili.
Chłopiec płakać zaczął:
— Ja na służbie. Któż mi będzie konie pasł? Pan mi z zasług potrąci!
Ale go nikt nie słuchał. Chlipiącego Szauklis za ramię wziął, wyprowadził z izby. Otworzył na dziedzińcu pusty chlewek obok wieprza pisarza, wepchnął go tam, drzwi za nim na zamek spuścił i słowa nie rzekłszy, odszedł do innej roboty.
W klitce bez podłogi i okna, różnemi gratami pisarzowej zarzuconej, Marcinek sam został, na ziemi siadł i płakał rzewnie.
Teraz wszystko skończone. Pan się dowie i albo karę zapisze, albo innego pastucha przyjmie. Ojcu też sąsiedzi opowiedzą rzecz całą i choć się więcej w chacie nie pokazuj. Rówieśnicy śmiać się i drwić z niego będą.
Płakał Marcinek, póki mu łez i sił nie zabrakło. Potem, znękany, zbity, głodny, zasnął, jak zwierzątko zbiedzone, skręcony w kłębek na garstce słomy.
Szauklis go zbudził, otwierając skrzypiące drzwi. Dał mu chleba i wody, wrzucił też ową nieszczęsną podartą płóciankę siną. Chłopak zaczął go po rękach całować.
— Mój dziadziu, mój złoty, puście mnie do koni! Toż ja zginę tutaj!
— We środę cię puszczę.
— We środę! O Jezu! Toć to za pięć dni dopiero!
— A no cóż? Tak zasądzono. Dosyć lamentować; ażebyś się nie nudził, oto masz słomę. Spleć mi kapelusz.
— Splotę, byle się ojciec nie dowiedział.
— Oho, jeszcze z wieczora przychodził.
— A bardzo się odgrażał?
— Ano, pewnie! Chciał tu przyjść, ale nie wolno.
— Oj, biedna moja głowa, biedna!... Gdzie ja się obrócę?
Szauklis się uśmiechnął i wyszedł.
W ciemnej komórce Marcinek męczył się nieznośnie. Do obszarów wolnych i bezgranicznej swobody nawykły, ciasnoty i mroku znieść nie mógł. Słomę splatał machinalnie, zamiast odpoczynku, zmęczony i chory się czuł. Zamiast ludzkich głosów, słyszał tylko krząkanie wieprzaka na lewo, a na prawo, wieczorem, porykiwanie cielęcia do krowy. Powietrza mu też brakło. Do ściany podchodził, szczeliną na świat boży wyglądał, albo usta do szpary przykładał i jak pijak, rzeźwiący podmuch w piersi wciągał. Ale najsroższy był namysł nad tem co go w chacie czekało po uwolnieniu. Już i spać mu się odechciało z nudy i niepokoju. Plecionkę dla Szauklisa skończył i chodził od ściany do ściany, jak zwierzątko dzikie w klatce. Nareszcie pewnego wieczora Szauklis mu drzwi otworzył.
— No, odsiedziałeś swoje. Możesz ruszać do domu.
Chłopak wyleciał, jak szalony, na dziedziniec, ale już za wrotami na drodze stanął, niepewny, co robić dalej.
— Marcinku — ktoś go z boku cicho zawołał.
Obejrzał się. Była to Rozalka, czatowała snać na niego tutaj.
— Biedaku, przepraszam ciebie — rzekła z widocznym żalem. — Za mnieś tak pokutował. Żebym wiedziała, że tak ci się nie powiedzie, samabym poszła.
Chłopak głowę zuchwale podniósł.
— Ot gadanie! Czy tobie, kobiecie, w to się wdawać? Mnie co innego, mężczyźnie. Powiadasz, nie powiodło się? Jakto? Albo mi kto papiery odebrał? Oho! Na miejsce odstawiłem. A że w skórę wziąłem, to co? Alem się nie wygadał! Jak drugi raz poślesz, to jeszcze lepiej się sprawię, bom już praktyk. Drugi raz to mnie nie wsadzą do jamy. Tak mi zbrzydła, że nie opowiedzieć!
Otrząsł się, jak pies po kąpieli i szedł razem z nią ku Karewiszkom.
— Służbę to stracę niezawodnie, ale najgorsze to jeszcze od ojca czeka. Da on mi, da! Jeszcze z naszego rodu nikt w areszcie nie siedział. Wstyd zrobiłem chacie. Będzie mi!
— Pójdę z tobą do ojca, bo ja winna.
— Ej, nie, nie chcę byś mię zasłaniała, odcierpię. I za kurtkę wykrzyczą i za kapelusz.
Markotnie głową pokręcił.
— Nie. Płóciankę ci nową uszyłam. Ot masz, a kapelusz mam także w chacie. Nie bój się!
Podała mu zwitek odzieży, a on, uradowany, prędko się ubrał. Potem z za gorsecika dobyła jeszcze coś małego i wręczyła mu.
— To za tę biedę twoja nagroda — rzekła cicho. — Masz, schowaj, bo to drogo kosztuje.
Marcinek spojrzał i aż poczerwieniał ze szczęścia.
— Książka z modlitwami! O Jezu! Naprawdę moja będzie?
— A twoja. Zasłużyłeś dobrze.
— O jej! Taka gruba i złote brzegi i obrazków aż dwa jest! Toć takie tylko starsi gospodarze mają. Gdzieś ty ją kupiła?
— Dostałam zdaleka, dla ciebie.
— Naprawdę, dla mnie?
— Naprawdę. Powiedzieli: Marcinkowi daj za odwagę i wierność przysiędze. Toż Karewiszek spokój na twojej głowie leżał, a tyś strzymał.
— Oho! Ja wiem, co przysięga. Podziękujże tym za książkę i powiedz, że nieraz i nie dwa gotówem usłużyć. Byle ojciec z chaty nie wypędził!
— Nie, nie.
— A Wawer już odjechał? Nie wiesz?
— Jeszcze z Kowna nie wrócił. Wy teraz bogaci.
— A wiem. Ziemi szmat kupił. Ale mnie to wszystko jedno, bylem służbę miał. Czy tak, czy siak, w rekruty pójdę.
Zbliżyli się do wsi, gdy już ciemno było i zaraz na wstępie starego Szwedasa spotkali. Jechał na wozie z próżnemi beczkami od piwa. Poznał ich i stanął.
— Odsiedziałeś? — spytał, fajkę z ust wyjmując.
— Jakeście zasądzili, takem cierpiał — odparł chłopak z urazą.
— Drugi raz, to cię jeszcze srożej zasądzą. Nie oprzesz się, aż w powiatowym areszcie.
— Oho, zjecie licha, nim mnie złapiecie!
— No, no, pamiętaj!
Stary konie trącił i już w biegu do Rozalki się odezwał:
— Zdrożeją grzyby w tym roku. W Gierynajcze (lasy) strażnicy zbierać nie dają.
Wóz się potoczył, głośno dudniąc i podskakując.
— Co on o grzybach plótł? Ni przypiął, ni przyłatał — zauważył Marcinek.
— Za kogo innego mnie wziął. Nie poznał — odparła Rozalka spokojnie.
Skręcili od figury do Didelisów. Chłopak rezon tracił, oglądał się, jakby zemknąć miał ochotę. Dziewczyna szła przodem i pierwsza weszła na próg. Wieczerzali właśnie wszyscy wokoło długiego stołu, na ławach, na stołkach. Gwar panował, jak w ulu. Od pierwszego rzutu oka spostrzegła, że się omyliła. Wawer już był z powrotem. Po prawicy ojca siedział obok Maryjki. Jasna jego, krótko ostrzyżona głowa, zarost, miastowa odzież wyróżniała go z pośród rodziny. Rozalka chętnieby się cofnęła, ale było już poniewczasie.
— Pochwalony Jezus Chrystus — pozdrowiła.
— Rozalka, czy upiór? — krzyknęła Maryjka.
— A to dziw takie odwiedziny — dodał Andrzej z przyjaznym uśmiechem.
— Do chleba i strawy prosimy — rzekł Jan stary.
Wawer wstał z miejsca obyczajem światowym.
— Usiądźcie — poprosił.
— Jeszczeby — oburzyła się Maryjka. — Macie, jak dla jakiej królowej, miejsca ustępować? Zmieści się koło mnie.
— Dziękuję — rzekła dziewczyna. — Przepraszam, żem wieczerzę przerwała. Do gospodarza mam interes.
— To gadaj dziecko.
— Darujcie, że was do sieni pofatyguję.
— Oho, aż takie sekrety — zaśmiała się Maryjka.
Stary wstał i do czarnych sieni za nią wyszedł.
— A tam kto stoi na dworze? — zagadnął.
— To ja, ojcze, Marcinek!
— A ty, z aresztu! Bracia twoi nawet tej nazwy nie znali, a ty mi wstyd i hańbę do chaty nanosisz. Złodziej Karewis, włóczęga, szelma! Chodź tutaj! Bili cię w gminie rózgami, skosztujesz ojcowskiego rzemienia! Chodź bliżej! Słyszysz?
Rzemienny swój pasek jął odpinać, gdy wtem dziewczyna za ręce go porwała, przechyliła się doń i szeptem prędko, urywano parę słów rzekła... Kołodziej nieruchomy, milczący słuchał, ręce puściły koniec rzemienia. Nic nie powiedział. Parę kroków do nieruchomego Marcinka postąpił, na rozwichrzonej głowie spracowaną dłoń położył, potem schylił się nisko i włosy te pocałował.
Chłopak do kolan mu padł i łkał z radości. Ojciec go podniósł i wciąż po głowie gładząc, do izby z nim wszedł.
— Maryjko — rzekł — chłopak z biedy wrócił... Daj mu miskę strawy, a potem odzież czystą i bieliznę.
— Nie z biedy, z aresztu — Andrzej gniewnie wtrącił.
— Powiedziałem z biedy — i basta! Jak ja nie karzę — wam do niego zasię!
Umilkli wszyscy, tylko Wawrer się odezwał wesoło:
— Ojciec na starość ze srogości ustąpił. Jak my w jego latach byli, inny rygor rządził. Dziękuj Bogu Marcin, żeś wtedy jeszcze w kołysce królował.
— Inne czasy, inny rygor — Jan lakonicznie wygłosił, siadając znowu na ławie.
— Siadaj i ty Rozalko — powtórzył z widoczną ujmą w głosie.
— Dziękuję, nie głodnam. Zostańcie zdrowi!
— A dalibóg, nie puszczę! — zawołał Wawer, zrywając się i zastępując jej drogę.
— Uciekacie, jakbyście do wrogów przyszli. A toć Maryjce w tej chacie swojsko — dodał Andrzej wesoło.
— Rzadki z was gość, to choć siłą zatrzymamy — Piotr wtrącił.
Obstąpili ją od progu wszyscy.
— Ej, to ją tak kawaler płoszy — zażartowała siostra.
Ogólny śmiech przyjął uwagę.
— A toż cię nie zje!
— Ktoby taką ładną dziewczynę jadł? Ino popatrzeć i oblizać się — zaprzeczył Wawer.
Rozalka wreszcie uległa. Posadzono ją u stołu. Jan jej sam chleb i misę podsunął.
— A Krystof doma? — spytał.
— Na robocie.
— Coś on zmarkotniał temi czasy.
— Niewesoła dola bez roli, bez konia, bez chleba.
— I bez Magdalenki — wtrąciła Maryjka.
— Oj, tyle biedy! — Andrzej się odezwał. — Jesienią swaty pośle, to mu ją dadzą. Żadna osobliwość.
— Nie dadzą! — szepnęła Rozalka. — Szluguris już się upewnił. Głośno opowiada.
— Moc wesel tej jesieni będzie — zaczęła wyliczać Piotrowa. — Brodacz krawcównę bierze, a Józefów młodsza do Wisborów idzie. To dwa, a wdowiec Bukutis myśli drugą żonę brać, to trzy. U Szlugurisów będzie też huczne wesele, u Szwedasów to chyba dwa.
— Jakie dwa?
— Ano, Magdalenki i Jurgisa... Stary Rozalkę już jakby za synową miał, a Jurgis wczoraj cały wieczór pod oknem u niej przegadał. Ot, jak się dziewczyna mieni. Pewnieście sobie przyrzekli.
Rozalka pod ogniem wszystkich ciekawych spojrzeń ponsowa się stała, ale oczu nie spuściła.
— Plotki to — odparła, ramionami ruszając. — Jurgis za matczynym interesem zaszedł, o robotę pytał. Pozatem pasek sobie kupił i trochę zabawił, Krystofa nadczekując. Szwedas takiej hołoty, jak moja, nie patrzy.
— Ale statku twego i pracy — rzekł Jan.
— I krasy! — dorzucił Wawer.
— Kraśniejszych nie przeliczyć w Karewiszkach — obojętnie zaprzeczyła.
Skończono wieczerzę. Wstała pierwsza Maryjka statki sprzątać, wstali za nią wszyscy i modlitwę zmówiwszy, staremu gromadnie podziękowali. Zbliżył się do niego i Marcinek, który przy starszych cicho siedział i pocałował go w rękę.
— Ojcze — rzekł — pójdę do koni już. A jak mnie ze służby za tę biedę przepędzą?
— Pięknie przeproś, a jak to nie pomoże, przychodź śmiało do chaty. Karać nie będę i chleba nie poskąpię.
— Ale — oburzył się Wawer — co on tam ma poniewierać się po cudzych obowiązkach. Albo my to od pana nie bogatsi? Dosyć biedy — będziecie panować.
— Służba nie hańba — stary zaprzeczył. — A chleb, im ciężej zdobyty, smaczniejszy. Dał Bóg dostatki, chwała Jemu, ale pracować do śmierci trzeba. Dwór bez nas, a my bez dworu się nie obejdziemy — takie z wysoka ustanowienie jest. Niech chłopak służy, jak przedtem, a my, choć dzięki tobie bez najmu przeżyć zdołamy, skoro do żniw dworskich poproszą, jako zwykle, gromadą ruszymy.
— A rozumie się — jednogłośnie Piotr i Andrzej potwierdzili.
— Oho, jabym i palcem nie ruszył. Albo mi to pańszczyzna? Jakby wieś rąk i potu tym polom pańskim nie dała, dwórby nasz był — i zginął.
— Nie daj nam, Boże, cudzą krzywdą się bogacić!
— Tak na wielkim świecie jest; świat długo pańskim był, a teraz czas, by się stał chłopskim. W Ameryce chłopi panują.
— Nie wiem, jak w Ameryce jest. U nas dwór od wieków był, panowie, jak my, na ziemi swej wzrośli. Każdemu, jako matka, ta ziemia droga — i nam, i im. I oni teraz równą biedę z nami cierpią, w jednym kościele Bogu troski zanoszą. My ich nie zgubimy.
— Jako zwykle usłużymy, bo nijakiej krzywdy nie mamy — za ojcem starsi synowie rzekli.
Rozalka poczęła się żegnać, starego Jana pocałowała w rękę, innym skinęła głową. Wawer po kapelusz sięgnął.
— Odprowadzę was trochę — rzekł — bo mi po drodze do Szlugurisów wstąpić trzeba.
Nie odrzekła nic i w progu jeszcze nabożnie pozdrowiwszy, wyszła za wrota.
— Rychło odjeżdżacie do Niemców? — spytała go po drodze.
— Jeszcze zabawię — odparł. — Prawo na ziemię gotowe, ale ojciec uprosił, bym jeszcze drzewo na budowlę kupił i na miejsce dostawił. Trzeba staremu dogodzić, żeby bardzo nie lamentował. Nudno tu, ale nic nie poradzisz.
— Bezczynnemu zawsze nudno.
— Mnie dziw, żeście z miasta tutaj wrócili.
— Czemu dziw? Jako do matki, wracałam, do swojej chaty, jako do rodziny, do swoich ludzi. Obczyzna mnie gniotła, jak grobowy kamień... Chłopską mam naturę — nie taką, jak wy.
— Bo was serce ciągnęło. Kochanie zostawiliście. Żebym ja dziewczynę wybraną odjechał, tobym też wrócił.
— Kochanie różne bywa.
— Wasze dobre! Wam z oczu patrzy, że miłować umiecie. Uroda od was aż bije!
W ciemności oczy mu zabłysły. Spostrzegła to, obejrzała się i przyspieszyła kroku.
— Szkoda was dla Jurgisa Szwedasa.
— Czemu? Chłop on, jako ja i pracowity i stateczny.
— Lubicie go?
— A czemu nie? Szanuje mnie i nigdym od niego złego słowa nie posłyszała. Ot i do Szlugurisów zawrotka, bywajcie zdrowi.
— Nie śpieszy mi się. Może Jurgis pod oknami u was wystawać, możecie wieczorem u Rufina bywać, to mogę i ja was do chaty odprowadzić.
— Idźcie swoją drogą, a ja swoją. Mnie takiej kompanji nie trzeba. Idźcie do Magdalenki bałamuctwa prawić.
— Mnie do was ochota. Nie zostanie znaku, jak mi buziaka dacie.
— Wstydu nie macie tak gadać, narzeczonym będąc.
— Bóg wysoko, a panna daleko! — ze śmiechem odparł.
— Tak wam się zda, a mnie inaczej. Idźcie swoją drogą.
— Pójdę, jak na swojem postawię.
Dziewczyna naprawdę się zlękła jego zuchwalstwa i złych oczu. Już prawie biegła, a on nie ustawał. Minęli całą wieś, dochodzili do jej chaty. Stanęła u furtki zdyszana.
— Odejdźcie sobie — zawołała gniewnie.
On zamiast odpowiedzi wpół ją ramieniem ogarnął, do twarzy się pochylił. Podniosła wtedy rękę i dała mu ognisty policzek.
— Precz! Do Niemkini, zaprzańcze! Do miastowych dziewek! — zawołała głuchym od złości i zmęczenia głosem.
Zachwiał się odrazu, ale taki zawzięty, nie puścił jej. W jedną żelazną dłoń obie ręce uchwycił i jak w kleszczach, ścisnął. Teraz była na jego łasce. Odchyliła twarz, ale on ją w szyję, we włosy całował, nic nie mówiąc.
— Puśćcie! — zaczęła, wydzierając się z sił całych.
— Nie męcz się próżno — rzekł. — Było po woli, na prośbę buziaka dać. Bijesz, za to po niewoli pocałuję.
— Wstyd wam i hańba!
— Niech sobie będzie! Nigdym w życiu do nikogo takiej ochoty nie czuł, jak do ciebie. Czego się boisz? Krzywdy ci nie robię, a wycałować muszę.
— Ja się was nie boję, ale nie cierpię. Puśćcie!
— Za co nie cierpisz?
— Boście podli! Nie dochowaliście nikomu wiary i nikczemność z sobą przynieśliście! Tak wami się brzydzę, jak gadem!
Ramię jego opadło i dłoń puściła jej ręce. Uwolniona, skoczyła do chaty i zamknęła się w niej. A on, jak oszołomiony i zawstydzony, chwilę stał, potem zawrócił do wsi, nie gwiżdżąc, jak zwykle. Sam nie wiedział, dlaczego wstyd mu się zrobiło i tym triumfem nad Rozalką nikomu się nie pochwalił.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

A Marcinek tymczasem do domu pobiegł. Tęskno mu było do swych koni, do skrzypek, do szałasu. Z wieczora jeszcze przed panem stanął i pokornie ręce ucałował, przepraszając. Pan zrazu krzyczał, karę zapowiadał, nareszcie jednak po ramieniu go poklepał i łaskawie uwolnił. O świcie już chłopak, wesoło z bata paląc, stadninę pognał na zwykłe pastwisko.
Szałas znalazł pusty. Chleb jego ktoś zabrał, słomę deszcz przemoczył, garnuszek przepadł, a skrzypki zamokłe pękły i grać nie chciały.
Strapiony chłopak do ptasząt swych w odwiedziny poszedł, ale gniazdko tylko puste zastał. Wylecieli jego wychowańcy tymczasem, a może je kot pożarł, bo i starej nie było w pobliżu. Domek ten malutki, z perzu i piór sklecony, Marcinek w ręce wziął, obejrzał i na płacz mu się zbierało. Tak je hodował i patrzał, a one mu nawet nie zaśpiewały na pożegnanie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.