Szary proch/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Szary proch
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1931
Druk Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV

U Butkisa, w oberży zapowiadał się świetny wieczór. Popołudniu zeszli się gospodarze starsi, ten i ów z żoną i gromadkami zaczęli się zbierać młodzi i dziewczęta. Zjawił się nawet Krystof ponury i dziki z siostrą Rozalką, którą wnet obstąpiły kobiety, jako że tkaczka była na całą wieś sławna i każdy u niej robotę jaką miał lub chciał oddać. Przyszedł Szwedas młody z Wawrową siostrą, swą żoną i ze swoją siostrą, Magdalenką, sławną z pustoty i zalotności. Przyszli od Szlugurisów wszyscy i od Didelisów i Brodacz, Rafała syn i Gedrajtys muzykant i krawiec Józef z siostrami. Starzy w izbie obsiedli stoły i częstując się wzajem, Jana Didelisa rozpytywali o syna. Butkis czapkował mu teraz, kobiety oglądały jedwabne chustki Maryjki i Anny i z podziwu niemiały. Na przyzbie Piotr i Andrzej opowiadali o bracie cuda gromadzie sąsiadów, a dziewczęta obsiadłszy bujną trawę, raz wraz ku wsi zerkały. Gedrajtys skrzypce stroił, a wyrostek z bębenkiem w instrument swój uderzył. Nikt jednak tańca nie zaczynał.
Nie było bo Szlugurisa, a bez niego nie było zabawy; Szluguris z Wawrem u Rufina bawił. Czekano ich obu niecierpliwie. Stary Jan na drogę oknem wyzierał, aż wreszcie na Andrzeja skinął i kazał po brata iść.
W kącie szynkowni, między starymi, Krystof Jodas siedział, do nikogo się nie odzywając. Małemi łykami swój alus (piwo) popijał i rękami głowę podparłszy, ukośnie w okno na dziewczęta spoglądał. Widział swą Rozalkę, jak on, czarną i jak on ponurą. Miała wielkie warkocze, w koronę na głowie upięte, a na sobie samodział wzorzysty i gorsecik. Ręce na piersi skrzyżowała i słuchała obojętnie żywej opowieści Maryjki. I widział też Krystof na plocie siedzącą dziewczynę, jak topola, smukłą, jasnowłosą, niebieskooką, z rozpuszczonemi warkoczami, co jej kolan sięgały, najpiękniej ubraną, najprzystojniejszą, najweselszą. Śmiała się do chłopców, co ją rojem otoczyli, ją, bogatego Szwedesa córkę jedyną. Jodas patrzał, aż od zbytniego natężenia mrużyły się jego oczy, od węgli czarniejsze, błyskające z jam głębokich, pod zaciętem, niskiem czołem. Tymczasem na dróżce od kościoła ukazali się oczekiwani.
Wawer szedł przodem, za nim Szluguris i Andrzej.
Gedrajtys w skrzypce uderzył smyczkiem, dziewczęta się porwały i skupiły, jak owce, w gromadę. Młodzi poskoczyli na powitanie, przez okna starzy wytykali głowy, a mężatki zachwycały się głośno. Tylko Rozalka została na miejscu i Magdalenka, nie opuszczając płotu, zawołała:
— Drugi Brodacz do nas idzie. Będzie czem u Didelisów komin wytrzeć!
— Czemuż u was ten Niemiec ze dworu, co do ciebie się zaleca, nie wyciera sadzy, a twoją twarz! — zaśmiał się Józef Brodacz złośliwie.
— Gedrajtys, rznij! — huknął już zdala Szluguris.
Ozwaly się skrzypki, zawarczał bębenek. Starzy poczęli przytupywać, a staruszki w dłonie klaskać.
— Suktinis! — zakomenderował Szluguris wśród śmiechów.
Stary to był taniec i zarzucony. Dziewczęta zapraszane wzdragały się, tłumacząc, że nie umieją, więc Jodas do sieni wbiegł i wyprowadził wśród ogólnej uciechy starą babkę Gedrajtysa i z nią bal rozpoczął. Rzucili się chłopcy za tym przykładem po staruszki inne i wnet taniec żwawo się rozpoczął, parami, rodzaj polki skakanej, od której tempa osuwały się babkom czepce, podlatywały siwe włosy.
— Czyra, czyra, czyra! — przyśpiewywano w takt.
Wawer tłum rozbawiony minął, do izby szynkowej wszedł, przywitał gospodarzy. Krystofowi dłoń uścisnął i Butkisowi kazał beczkę piwa odrazu wytoczyć, żeby wszyscy pili za jego zdrowie i pieniądze.
Powstał gwar i radość wielka. Zaczęto go ściskać i winszować, posadzono między najprzedniejszymi, a podczas gdy złoty trunek, jak woda się toczył, on opowiadał różne awantury, opisywał cudze kraje. I tanecznikom kazał alus lać i muzyce i staruszkom zhasanym, a sam rozparty, z cygarem w zębach, protekcjonalnie do wszystkich się uśmiechał.
Szluguris hulał, dokazywał, wymyślał śmieszne piosnki, już ze dwadzieścia par hasało na murawie, już się rozruszał nawet krawiec Żurgis, znany z powolności, a ni Krystof, ni Wawer nie poruszyli się z miejsca. Krystof nawet pozycji nie zmienił, wciąż ukosem na płot spoglądając; gdzie już dawno nie było Magdalenki. Szluguris ją dawno porwał, widocznie wyróżniał, a ona rada przodować z zuchem, śmiała się białemi zębami do jego rozognionych swawolą i tańcem oczu, ocierała prawie swój policzek o jego twarz zziajaną, spoconą, tryskającą zdrowiem i życiem. Czasem ich Krystof widział, ale się nie ruszał, ani wyrazu twarzy nie skrzywił.
Nagle Wawer ku niemu się przechylił.
— Czyja to dziewojka, ta ciemna, drobna. Ot, tańczy ze Szwedasem.
— Moja — odparł lakonicznie.
— Jakto twoja? Narzeczona?
— Rozalka, Andrzejowej waszej i moja siostra.
— Ładna dziewczyna, a zgrabna, jak toczona! Jak lalka tańczy! A ta, co ją Szluguris tak do siebie przyciska?
— Szwedasów jedynaczka — burknął Krystof.
— Bestja djabelnie zalotna! Szelmostwo jej z oczu patrzy. — A Szwedasa jej ojca, niema?
— Jego nigdy niema — odparł Jodas ze złośliwym, złym uśmiechem.
— A gdzież on bywa?
— O toby trzeba Rufina spytać, albo proboszcza...
— Czemu?
— Albo ja wiem? Między nimi jakieś konszachty są sekretne. Szwedas stary parę koni ma i niby to z furmanką się panom i żydom najmuje. Czasem się zjawia w nocy, z Rufinem coś poszepcą, do proboszcza chyłkiem pójdzie i o świcie znowu przepadł.
— Ot, wielka sztuka wyśledzić!
— Niewielka ale ja nie chcę — rzekł Krystof ponuro. — Do czasu... — dodał po namyśle.
Do izby rozbawiony, schrypnięty wpadł Szluguris. Spojrzał na nich i Jodasa za czuprynę chwycił.
— Ty, czarny meszka (niedźwiedziu), coś z gospodarzami zasiadł, jakbyś wójtem był, dalej do tańca! I na ciebie, Wawer, dziewczęta czekają: Chodź hulać!
Krystof coś zamruczał, łyskając złowieszczo oczami, kapitan ramiona wzniósł.
— Ja ta odwykł na trawie, jak cielę, hasać i waszych tańców zapomniał.
— Uhu, a Gedrajtys nie umie polki i kadryla! Chodź, pokaż się!
Pociągnął go za ramię do sieni. Tam Maryjka, rozbawiona i śmiejąca, zaczepiła go pierwsza:
— Szwagierku, szwagierku, do tańca mnie proś, a ja ci pokażę na księżycu coś!
Roześmiał się, hożą bratową wpół objął i ani się spostrzegł, jak hasał z drugimi po zdeptanej murawie w takt niesfornych skrzypek Gedrajtysa.
— A co ty mi na księżycu pokażesz? — pytał, obracając ją, jak frygę.
— A cóż? Dziewczynę! Nie wieszże ty, że tam taka śliczna siedzi zaklęta?
— Za bardzo wysoko!
— To w Piłkalnisie pod ziemią, w pałacu druga siedzi i czeka.
— Za bardzo nisko!
— Takiś wybredny! Jest i trzecia, ot, Magdalenka!
— Za bardzo jej ze Szlugurisem dobrze.
Kobieta się śmiała, śmiała. Malinowy jej czepeczek nieco się przechylił i widać było krucze włosy. Podobna była ze śmiałości do rodzeństwa, ale żywa, wesoła i jak iskra, prędka. U Didelisów wiodła rej w chacie.
— Uf, już nie mogę! — zawołała wreszcie, wysuwając mu się z rąk i zmykając do sieni, gdzie jej mały Wawrzyniec darł się w niebogłosy.
Wawer do dziewcząt przystąpił, skłonił się przed Rozalką. Nikt ich nie zapoznawał, ale to nie przeszkadzało zatańczyć. Dziewczyna pomimo tańca zawsze blada i poważna, skinęła głową i podała mu rękę. Istotnie toczoną miała kibić, a głowę niosła dumnie, jak królowa. Wręcz przeciwnie od Magdalenki, miała we wsi opinję niesłychanie skromnej i nieprzystępnej.
— Składnie tańcujesz — pochwalił ją Wawer, mimowoli na wzór Szlugurisa blisko do siebie tuląc. — Znać, żeś w mieście była.
— Nie tańcowałam w mieście, ale służyłam — odparła.
— Oho, albo to prawda! Albo to w Rydze, albo Kownie na tancsalach nie bywałaś? Nie może być!
— A może być, bo i nazwy nie znam.
— Osobliwość. A takaś ładna. Pewnie się twój pan w tobie kochał...
Dziewczyna szarpnęła się mocno, wyrwała mu się i rzuciwszy go w środku tańczących, wróciła na swe poprzednie miejsce, pod płotem. Zgłupiał narazie, popatrzał za nią, potem splunął, krawcównę zaprosił i dalej tańczył. Ta była łaskawsza. Na żarty jego śmiała się wesoło, na spojrzenia wyzywające rumieniła i spuszczała oczy. Ale on zły był, choć miną nadrabiał. Potem Magdalenkę wziął i już dokazywać zaczął, prawiąc jej zuchwałe żarty, z ziemi podnosił, kręcił szalenie, hulał, jak w portowych norach. Młodzi patrzeli i naśladowali potrosze, dziewczęta broniły się i piszczały, starzy się śmiali, niby nawołując do porządku, tylko stary Jan złowieszczo na syna spoglądał.
Wtem Gedrajtys, zmęczony, smyczek opuścił. Stanęli wszyscy, ale rozbawieni, spocząć nie chcieli. Szluguris w dłonie zaklaskał. Chłopcy poskoczyli do niego. Stanęli wkoło Jonasa, a on odchrząknął, rękę prawą do góry wzniósł, opuścił ją i huknął z całych płuc pieśń weselną. Młodzież zawtórowała chórem zgodnym, potężnym, który, aż hen, hen, do borów szedł i do gór. Wawer tymczasem na Butkisa skinął, pieniądze mu w dłoń rzucił.
— Drugą beczkę piwa i słodkiej wódki dla dziewcząt — zakomenderował.
Zaczął się obfity traktament. Pito i śmiano się. Gwar rósł, a że gorąco było w izbie, więc wyniesiono ławy i stoły na powietrze, i starzy, podochoceni, zapomnieli nieprzystojnej swawoli. Tylko Jan stary nie pił i nie bawił się, a Krystof, z miejsca wyparty, przy węgle na przyzbie usiadł, fajkę zapalił i spluwał pod nogi. Rozalka zbliżyła się do niego:
— Pójdźmy do chaty, Krystof — szepnęła.
— Czego? — szyderczo odparł. — Masz może dziesięć krów do dojenia, a ja źrebca do karmienia. A prawda jest dobytek! Twoje kocisko białe! Jest czeladź, jaskółki nad drzewami! Idź karm i dopatruj.
— Tobie jeszcze nocą na robotę iść trzeba.
— Nie zapomnę! A choćbym zapomniał, głodny brzuch przypomni.
Dziewczyna zasępiła się jeszcze mocniej i wróciła do rówieśnic. A wtem Gedrajtys zaczął skrzypce stroić, i Szluguris krzyknął:
Wanagielis (jastrząbek).
Wyniesiono stołek na środek placu i posadzono na nim Magdalenkę. Mężczyźni wzięli się za ręce wkoło niej i posuwali w takt muzyki, a Szluguris zaśpiewał.

Tupi, tupi wanagielis kwieczos
(Siedzi, siedzi jastrząbek w pszenicy)

— Kwieczos! — powtórzył chór.
Obeszli razy parę i znów Jonas się ozwał:

— O kas tawi wanagielis buczos?
(A któż ciebie, jastrząbku, pocałuje?)

— Buczos! — powtórzył chór.
Rozległy się szepty i śmiechy.
— Jonele buczos! (Janek pocałuje) — zaśpiewał Wawer.
Szluguris z wielkiej radości koziołka wywrócił, dziewczynę porwał i ognistego całusa na policzku jej złożywszy, przetańczył i na ławie ją posadził. Teraz on na stołku usiadł i od dziewczyny uwolnienia czekał. Ale dziewczęta złośliwe były. Wybrały ospowatą jego sąsiadkę od Brodaczów. I tak pokolei zmieniał się jastrząbek. Śmiano się, dowcipkowano, dziewczęta broniły się od całusów, starzy bawili się, z boku patrząc. Wreszcie i Wawer znalazł się w kole i na swój los czekał. A Szluguris swawolny na cały głos zaśpiewał:

— Mergiele Rozele buczos, buczos!
(Panna Rózia pocałuje).

Rozalkę towarzyszki do koła wepchnęły, chłopcy klaskali w dłonie. Wawer się porwał, dziewczynę wpół ogarnął ramieniem, pocałować chciał, ale odwróciła się tylko i ramienia ustami dotknął.

— Coś tak nierada całować? — śmiał się, tańcząc.
— Bom niezwykła z obcymi się zadawać, co mnie głupstwem częstują.
— O, albom to głupstwo powiedział?
— Głupstwo i obrazę!
— Takaś harda!
— A taka! Więc mnie nie zaczepiajcie!
— Czemu? Albom to hardych nie miał?
— Mnie ta mieć nie będziecie, więc zasię!
— Ani myślę, właśniem was spodobał.
Przestał jej mówić ty, ale patrzał wyzywająco i zuchwale. Drażniła go ta chłopka. Posadził ja na ławie obok Maryjki, kazał podać piwa i częstował kobiety, przysiadłszy się do nich. Dziewczyna pić nie chciała, odwrócona od niego, przyglądała się tańcom.
— Nieoswojona twoja siostra — zaśmiał się do bratowej.
— Ktoby się z Krystofem oswoił? Patrząc ciągle na niego, to i ona taka się stała.
— Tęskno jej snać za miastem?
— A pewnie tam kawalerów miała i dostatek, a tutaj biedę, a do biednej nikt się zalecać nie kwapi.
— Miała kawalerów?
— Ojoj, ilu! Jeden to aż tutaj z Kowna przyjeżdżał. Jak on się zwał, Rozalko?
— Co mam go pamiętać — odparła niechętnie.
Maryjka poufnie przechyliła się do szwagra.
— Zapamiętała ona — szepnęła. — Przed laty z Rufinem sobie ślubowali. Mieli się pobrać. Jak on taki wrócił, łzami się zalewała i dotąd się nie pocieszyła.
— To dopiero pamiętna!
— A tak. Jak sobie co w głowę włoży, to i klinem nie wybić. Oni tacy oboje z Krystofem. Wiesz, kogo sobie ten upatrzył? — Ot, tę latawicę Magdalenkę.
— A cóż! Ładna dziewka!
— Wielka historja! Ale co ona umie? Ni prząść, ni tkać, na robotę w pole nie chodzi. Bąki zbija i do chłopców zęby szczerzy i oczy przewraca. Chwała Bogu, że mu jej Szwedas nie da, bo na Szlugurisa rachuje. Bogaty i jedynak.
Rozgadała się wesoło kobiecina. Po kwadransie wtajemniczony był Wawer w płotki i sekreta całej wsi. A młodzież hasała tymczasem, Rozalkę wnet ktoś do tańca wziął, a starzy powoli się rozchodzili. Zmierzchało już, więc ten lub ów do chaty na wieczerzę się wymykał, kobiety do zajęć wieczornych. Najzawziętsi tańczyli jeszcze i pili. Wstał wreszcie i Wawer i z rozbawioną gromadą się zmieszał.
Drogą pod oberżą przeciągało bydło z pastwisk, a pastuszki bose lub w drewnianych pantoflach przystawali gapiąc się i pokrzykując. Od dworu na hasło zabawy nadbiegli parobcy i folwarczne dziewki.
Ktoś zmienił Gedrajtysa i rznął jeszcze fałszywiej, o bębenek bili się wyrostki. Nawet na żadnem weselu nie pamiętano takiej uciechy. Ściemniało zupełnie, ale natomiast wysunął się księżyc i przyświecał darmo, przepysznie. W srebrnem jego oświetleniu wirowały rozgrzane twarze, rozplecione w ruchu warkocze, białe samodziały mężczyzn, wzorzyste kobiet, a tak było cicho w powietrzu, że aż we dworze słychać było tupanie, śmiechy, zabawne śpiewki Jonasa, krzyki dziewcząt na natarczywe chłopców zaczepki. Nikt nie pomyślał, że za godzin kilka już świt do ciężkiej pracy na skwarze całodziennym zawoła. Dopiero około północy dziewczęta rozchodzić się zaczęły, nawołując się i jedna drugą napędzając.
Chłopaki runęli za niemi bandą całą. Każdy miał kogoś przeprowadzić, pożegnać u furtki zagrody. Ruszyli więc wszyscy, rozbici na gromadki, pary. Tylko Krystof szedł sam na końcu. Szluguris zwołał swą śpiewaczą komendę i na rozstanie, już rozsypani po drodze, zaśpiewali ostatni chór kuszący:

Pójdź do mnie, dziewczyno,
Pójdź ze mną, malino,
Na słówka samotne,
Na dumki ochotne,
Gdzie krynica najcichsza,
Gdzie miłość najżywsza!...

A potem gromadki te po ścieżkach zaczęły się rozdzielać i maleć. Skrywały je płoty, krzaki, tarniny, lipy, otulające pojedyncze zagrody, wiśniowe gąszcze. Przez jakiś czas słychać jeszcze było stłumione szepty, szmery, skrzyp furtek i drzwi, ujadanie pokurczów, złych jak szatany. Potem, jakby nic nie było, wielka cisza zaległa; tylko psy do księżyca wznosząc pyski, wyły rozdrażnione.
Wawer nad ranem ledwie wrócił do chaty. Już w kuchni ruch się budził, bo bratowe warzyły śniadanie dla robotników, a stary Jan nad ogniem rozgrzewał i giął świeżą dębinę. Maryjka na widok szwagra ręce załamała.
— Dopiero teraz wracasz! — krzyknęła. — Kiedyż ty się wyśpisz?
— Albo to dnia mało? — odparł ziewając.
— Jakże ty przy słonku spać zdołasz — dziwiła się ona, która w swem pracowitem życiu ni jednego świtu nie zaspała.
— Na święcie różnie bywa — rzekł niedbale. — Chłop pod miarą śpi i robi, ale u nas czasem bywa i ze cztery niedospanych nocy. Wiadomo, na szerokim świecie. Zdarzało się na morzu z burzą, trzy doby się borykać, a potem, do portu się dobiwszy, nikt o spoczynku nie pomyślał. Szło się hulać na zabój, żeby sobie okrętowe nudy wynagrodzić. Ja ta nie zwykł, jak wół, regularnie pracować i odpoczywać. Na starość wyśpię się dosyta, a jak się ożenię, domu będę pilnował. Niewiele mi zostało swobody już.
— Doprawdy? Żenić się myślisz? — ciekawie badała Maryjka, a bardziej nieśmiała Piotrowa tylko oczy w szwagra wlepiła i czekała odpowiedzi.
— Za miesiąc — odparł Wawer, brodę gładząc.
— Aa... Z kimże?
— Ot, ojca się spytaj — odparł wyzywająco i dumnie.
Włożył ręce w kieszenie i gwiżdżąc przez zęby do komnaty wszedł. Jan Didelis jakby nie słyszał. Dębinę przypiekał, giął, zaciskał, by w pewnej formie zaschła. Na zapytania kobiet chmurne czoło wzniósł i odrzucając zeń siwe kosmyki włosów, odparł krótko:
— Na weselu tem ni was nie będzie, ni mnie.
Potem robotę swą na ramiona wziął i na podwórze z nią wyszedł, jakby od ciekawości kobiecej uwolnić się chciał co najprędzej. Nie widać po nim było ni dumy z syna ni radości z jego powrotu. Twarz jego obsiadła powaga smutna zamyślenia, czasem błyski tajnego rozdrażnienia. Jeszcze mniej się odzywał, niż zwykle.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.