Szalona (Kraszewski, 1948)/Tom I/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szalona
Tom Tom I
Wydawca Spółdzielnia Wydawnicza „Kurier”
Data wyd. 1948
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Było to w samą wigilię Bożego Narodzenia roku 18... Śnieg sypał jak to on czasem umie z zasępionego płowo nieba, powoli, spokojnie i polatując w powietrzu, gęsty, mięciuchny jak puszek, i układał się na ziemi, na gałęziach drzew, na krzewach i zeschłych roślin łodygach, coraz wyraźniej zarysowując ich kształty na ciemnym jednostajnym obłoku, rozciągającym się nad całym widnokręgiem.
Cisza była w powietrzu prawdziwie zimowa, której żaden znak życia nie przerywał, nawet wrony, które opieszale się przesuwały ponad wierzchołkami drzew, leciały nieme i smutne.
Godzina była zaledwie druga po południu, a już zdawało się, że zmierzch nadchodził, tak gęsta zasłona mroków wisiała nad zachodem.
Dwór w Zamiłowie, na Wołyniu, w okolicy Cudnowa i Lubaru położony, nad skalistym brzegiem rzeki, wydawał się ze swym sadem i drzewami otaczającymi, z budowlami do niego należącymi, jakby zimowa kartka z albumu wydarta... Stare tło niebios doskonale uwydatniało wszystkie pobielone szczegóły krajobrazu, jasno wychodzącego na nim, które tylko spadający śnieg jakby z napół przezroczystej ukazywał zasłony.
Dwór stary z dachem wysokim, przy którym się ów niskim wydawał, ogromne topole i lipy, długie pokrycia szop, stodół i obór, nawet ogrodzenia i krzewy przy nich malował śnieg przylegając, czepiając się gałązek i ciężarem swym uginając je ku ziemi.
Z kominów dworu i kuchni podnosiły się do góry kłęby sinego dymu, którego barwa doskonale się zlewała z kolorytem niebios i całego krajobrazu.
W podwórzu, na gościńcu, w dali na drodze wiodącej do wsi, nawet około gospody w środku jej stojącej, nigdzie widocznego życia nie było śladu; dym z kominów świadczył tylko, że się ludzie do chat pochowali i nie wymarli.
Od dwudziestu czterech godzin, prawie bez ustanku sypał ten śnieg spokojny, a zalepione niebo nic a nic się nie rozjaśniło; prorokowano większą jeszcze śnieżycę, która, szczęściem bez wiatru, równo spadała na ziemię, wróżąc doskonałą i trwałą sannę, bo ją poprzedziły mrozy, które grunt nawet błotnisty i oparzeliste moczary stężyły. Myśliwi cieszyli się zawczasu doskonałą ponową.
W wielkiej izbie dworu Zamiłowskiego zmierzch się już zawczasu czuć dawał. Była ona obszerna, choć trochę niska i ze staroświecka niewytwornie przybrana w sprzęt wygodny. Wejrzawszy na nią, domyśleć się po niej było można ludzi spokojnego żywota, którym u siebie dobrze było, tak że tu nic zmienić nie potrzebowali i nie chcieli. Stół, krzesła, kanapy, co najmniej wiek już jeden na bożym świecie przebyły, ale poszanowane trzymały się krzepko i fizjognomia ich nie raziła tak jakby nowych a nieszykownych przybyszów. Na ścianach bez wielkiego rozmysłu tu i ówdzie porozwieszane obrazy, niżej i wyżej, jak przyszła niegdyś fantazja, miały już swe miejsce oznaczone pajęczynami i pyłem, które choć służba kiedy niekiedy obmiatała, wracały na dawne legowiska. Tak samo i wszystko co tu było zdawało się z wieków przyrosłe do miejsca i nieruchomo zadumane.
Obrazów parę wystawiały Chrystusa i Matkę Boską, inne były bardzo starymi wizerunkami ludzi dawnego kroju i stroju, nic a nic do dzisiejszych nie podobnych, tak już zczerniałymi, że z niektórych tylko części twarzy przeglądały, a płótna powydymane, popękane miejscami, popielatą warstwą pyłu przysłonięte, ledwie w ramach trzymały.
Nie tykał ich nikt przez poszanowanie od czasu jak raz próba oczyszczania przedsięwzięta z pomocą cebuli, jednemu z pradziadków zaszkodziła.
Po kątach dużej gościnnej izby było komódek z bronzami, stoliczków, różnych gracików dużo, a na każdym z nich pomniejszych szkatułeczek, zegarków, skrzyneczek, koszyków, porcelany pełno; bo w obyczaju widać miejscowym być musiało co raz gdzie postawiono, zachowywać do zniszczenia. Niektóre z tych zabytków dosyć były postarzałe, inne pootłukane, inne zdawały się niekoniecznie potrzebne i wcale nie przyozdabiające, ale miały za stare zasługi prawo przytułku i chleb, a raczej pył łaskawy.
Jednostajne życie tego poczciwego dworu starego piętnowało się nawet w wygiętej, czystej, choć starej podłodze jego, na której rozeznać było można zwykłe, w różnych kierunkach wydeptane ścieżki, nieco więcej wgłębione. Trzy okna przysłonięte firankami wychodziły stąd na podwórze jedno w głąb i ku ogrodowi. Wszystkie opatrzone były na zimę jak należy, podwójnymi szkłami, mchem i piaskiem w pośrodku.
Po salce tej przechadzał się z rękami w kieszeniach, z głową nieco do góry podniesioną, pięknego, wesołego dosyć oblicza mężczyzna niemłody, siwy, wąsaty, ubrany ze staroświecka, w butach do kolan i kapocie szarej z cienkiego sukna. Głowa to była jakby z jednego z tych starych portretów wyjęta, nie naszych czasów, lat dawnych, innego autoramentu.
Każdy wiek tworzy sobie fizjognomie właściwe. Niegdyś, mimo walk, niepokojów i twardych prób losu, wielki spokój ducha i męstwo piętnowały się majestatyczną na licu pogodą. Z tych wąsatych rycerskich twarzy starych wizerunków, których żywoty były jednym bojem i nieustannym męczeństwem, patrzy spokój taki, jakby się im śmiała szczęśliwość od urodzenia do zgonu. Nie widać w nich co cierpieli, bo znosić to umieli jako prawi bojownicy chrystusowi i prawe dzieci ofiarnej ziemi.
Krzyże Pańskie błogosławiono, ramionami się nie uginały pod nimi, siła było wielka, płynąca z głębi. Na dzisiejszych twarzach wypieszczonych dzieci wieku widać konwulsje jego, chorobę, słabość, niecierpliwość. Twarze są potargane, niespokojne, wystraszone, gniewne, wyzywające, nieszczęśliwe. Widać z nich, że im mało tego co daje życie... żeby im nigdy dosyć nie było...
Stary pan, Chorąży niegdyś Latyczowski (bo w tamtych stronach mieszkał za młodu), Eliasz Dorohub należał widocznie do ludzi przeszłości, a i z teraźniejszością się godził. Sześć dziesiątków lat na nim wcale znać nie było; trzymał się prosto, wyglądał zdrowo, czoło miał pogodne i niezmarszczone, a choć Chorąstwo nosił tytularne, powiatowe i w wojsku podobno nie służył, coś w nim jakby żołnierskiego było.
Obok przeze drzwi jejmość ze swym dworem stół do wigilii przygotowywała, uścielano siano, ustawiano snop w kącie, ludzie się krzątali i chodzili, a Chorąży sam pozostawszy dumał, niekiedy pochylając się w oknie i spoglądając na gościniec oznaczony kołkami i drzewkami, na którym nic widać nie było. Spodziewał się nim pewnie gościa na wigilię, a choć do pierwszej gwiazdy było daleko, zdał się już niespokojnym trochę; zdradzał się coraz częstszem wyglądaniem przez okna, w których z za gęstego śniegu[1] ledwie na kilka stai widać było coraz mniej wyraźnie drzewek wysmukłych pniaki.
W domu około trzeciej już dobrze zmierzchało...
Z drugiego pokoju w białym czepku jeszcze rannym i ubraniu domowym, w fartuchu do góry podgarniętym, z kluczami u boku, wysunęła się pani chorążyna, zarumieniona ze zmęczenia, z oczyma błyszczącymi i twarzą tak jasną jak mężowska. Jejmość młodszą była znacznie od męża, dosyć jeszcze świeżą, niewielkiego wzrostu, okrągluchna, a wesołe usposobienie śmiało się jej na ustach i oczach. Niegdyś musiała to być blondynka, bo miała jeszcze duże oczy niebieskie, i włosy posiwiałe, gdzieniegdzie płowy odcień ozłacał. Wchodząc powoli jedną ręką w bok się trzymała, jak gosposia rada z siebie i spokojna o to, że uroczysta uczta wieczorna wstydu jej nie uczyni.
Spojrzała na męża, który się ku niej obrócił.
— Cóż jegomość tak sumujesz chodząc — odezwała się głosem śpiewnym i miłym — w okienko spoglądasz...
Chorąży zbliżył się i w czoło ją pocałował.
— Czyż to dziw Elżusi? albo to jejmości serce nie bije do tego samego, co mnie?
Rozśmiała się jejmość i pokazała piękne jeszcze zęby białe, które ją młodszą czyniły na oko niż była.
— Tylko się niepokoić nie trzeba, nie trzeba niecierpliwić — rzekła. Ewaryst będzie w sam czas.
— Ale bo i księdza nie ma dotąd? — odezwał się Chorąży.
— Śnieg miecie okrutny choć spokojny — dodała Chorążyna, spoglądając ku oknu. Gdzie drogi wysadzane, tam łatwo sobie radę dać, ale na równinach, w stepie!
Pokręciła głową.
— Sanna się już usłała doskonała — mówił Chorąży — koniom nie ma co ciągnąć, bo grudy wielkiej nawet nie było.
— A no do wieczora jeszcze daleko — przerwała jejmość — przyjadą w porę. Choćby się też i poczekało z opłatkiem!
Chorąży się uśmiechnął i pociągnął ku oknu, a jejmość weszła żywo do jadalni, gdzie właśnie przy dozorze ładnego dziewczęcia wielki obrus, tylko na podobne uroczystości dobywany, starannie służący z panną rozciągali na sianie. Panienka tak samo jak chorążyna, po domowemu jeszcze była ubrana skromnie, ale jej i z tym dosyć było do twarzy. Nazwaliśmy ją ładną, inaczej bowiem wdzięku jej młodocianego, świeżego określić trudno. Piękną się nazwać nie mogła, brzydką nie była, a miała w sobie to, co sympatycznie usposabia i pociąga, coś dobrego i miłego w twarzyczce okrągłej, rumianej, parą żywych oczek rozpromienionej, uśmiechniętymi usteczkami rozweselonej, roztropnej i łagodnością serdeczną tchnącej. Figurka jej przystawała do twarzy i godziła się z nią (bo nie zawsze natura wszystkie części swojego dzieła dobiera harmonijnie), była tak zręczna, giętka, ładniuchna jak panny Madzi świeży buziaczek, jeszcze dziecinnego wyrazu, a mimo niego poważny i już myślący.
Ustąpiła z zajętego miejsca dla Chorążynej, aby jej pokazać jak obrus leżał; spojrzały na siebie zaspokojone. Zwieszało się go tyle, ile było potrzeba, siana nie nakładł Pius za wiele, a tam gdzie się garby okazywało, panna Salomea naciskała je i wygładzała ręką, Pius spod spodu wyciągał. Wszyscy przy tej czynności mieli oblicza tak zamyślone głęboko, tak przejęte tym co spełniali, jakby zadanie usłania stołu było niezmiernej wagi. Panna Salomea, niemłoda już ale czerstwa i zdrowa sługa jejmości, brała tu prym przed Piusem, milczącym i akomodującym się jej wejrzeniom i cichym rozkazom. Pius był także nie dzisiejszym sługą, a jeśli nie rówieśnikiem Chorążego, to o lat nie wiele od niego młodszym, równie jak on czerstwym, a z powodu stanu kawalerskiego jeszcze nawet okazującym pewne do resztki młodości pretensje.
— Już jegomość o Ewarysta się turbuje — cicho szepnęła Chorążyna do panienki — chociaż nie ma czego, bo ja pewna, że przybędzie w porę. To tylko niedobrze, że Ewaryst do ostatniej godziny podróż odłożył...
— A bo się tam w Kijowie nie rozpuszczają wcześniej, a drogi kawał, i kto wie jaka tam droga? — prędko odezwała się Madzia.
Obie jakoby się zmówiły, spojrzały na zegar stojący w jadalni; odwieczny szafiasty stróż porządku na cyferblacie zciemniałym z białego jakiegoś kruszcu wskazywał, że było już po trzeciej.
— Wigilia, gdyby jak — dodała Madzia nie gotowa by była przed piątą.
Zaczęło się zastawianie stołu.
Wśród ciszy panującej we dworze, leciuchny szmer sanek przesuwających się po śniegu doleciał do uszu Chorążynej, która wyjrzała. Mąż jej stał w oknie przypatrując się, ale że zaraz nie wyszedł na spotkanie do sieni już to zdawało się zapowiadać, iż nie Ewaryst spodziewany przybywał. I nim ku drzwiom pośpieszył gospodarz, wszedł donośnym głosem wesołym witając słuszny mężczyzna w sukni długiej czarnej, oznaczającej duchownego.
— Niech będzie pochwalony!
Zaledwie Chorąży odpowiedział, gdy ksiądz Zatoka dodał już z podobną intonacją!
— Pokój temu domowi!
— I temu kto mówi.
Głosy się krzyżowały wesołe.
— A pana Ewarysta, nie ma? — zapytał duchowny, ściskając się z gospodarzem.
— Dotąd nie ma!
Ksiądz Zatoka był w sile wieku mężczyzna, zdrowy, ospowatej, czerwonej, wesołej twarzy, której wyraz tak samo jak Chorążego malował wielki pokój duszy, z małą przymieszką jakiegoś niby szyderstwa z marności tego świata.
— Ależ sypie! — odezwał się ksiądz — jeszcze kilka godzin, a kopno będzie.
— Ja myślę, że to i Ewarysta opóźniło, bo w stepie, na polach, miejscami już śnieg grubo leżeć musi, a miękki jak puch.
— Pada jak z rękawa, bez najmniejszego wiatru — odezwał się gość; sanna będzie doskonała, byle się trochę utarła, i powinszować panom, bo wywózka zboża pójdzie łatwo...
— Jeżeli sanna potrzyma — odrzekł Chorąży — ja już nie jeden taki rok pamiętam, że się na Gody (Boże Narodzenie) słało jakby miało trwać wieki, a koło Nowego Roku deszcz poszedł.
— A! mało co nie bywało! — zaśmiał się ksiądz — ale Pan Bóg łaskaw, źle nie będzie...
Pius wyprostowany, w nowym surducie, wniósł światło, bo już w pokoju dobrze ciemniało, gdy sanie pod ganek... i w domu wszystko drgnęło...
Był to ów tak spodziewany pan Ewaryst, który w chwilę małą już wpadł żywym krokiem do pokoju i schylił się ojcu do kolan, gdy ten go za szyję chwyciwszy, do piersi swych ciągnął.
Chłop był jak wołyńska pszenica, niby kłos bujny na silnej łodydze, mężczyzna w całym znaczeniu wyrazu, silny, zdrów, piękny, z wyrazem czystej, pewnej siebie młodości, na licu poczciwie rozjaśnionym w tej chwili radością niezmierną, jaką wlewa widzenie najdroższych swych i kąta najmilszego, rodzinnego, gniazda, w którym się zrosło, z którego się uleciało.
Ewaryst podobny był do ojca, ale coś z matki miał w uśmiechu i spojrzeniu, jakby się w nim zlały dwie dusze rodzicielskie w jedną. Miło nań spojrzeć było i ojciec też nie posiadał się z radości, i matka płakała, wybiegłszy do niego, i ks. Zatoka, z pobożnym weselem, ze złożonymi rękami patrzał na ten obraz szczęśliwości najczystszej, najpiękniejszej na ziemi, żadną nie skalanej myślą ni namiętnością czarną.
Słowa z ust wylatywały, rwały się, plątały, nie była to rozmowa, był gwar jakiś ucieszny, weselny, jakby usta w tej chwili strzymać nie mogły milczenia, wyrazy przerywały uśmiechy, nie słuchano pytań ni odpowiedzi, cieszono się sobą...
Starym Chorąstwu łzy z oczów płynęły, ocierali je ukradkiem...
Potrzeba było dość długiej chwili na to, aby się uspokoiły te serca. Chorążyna wybiegła kończyć ubranie i myśleć o wigilii, Ewaryst siadł z jednej strony przy ojcu, a ks. Zatoka z drugiej, ale stary patrzał tylko na syna.
Wśród tej sceny noc się zrobiła zupełna, a choć coś na niebie księżyca było i śnieg świecił trochę, świata już mało dalej oczy dojrzały.
Godzina wieczerzy się zbliżała i domownicy ściągać zaczęli, a Ewaryst szedł serdecznie ich witać. Pierwszym z nich był stryjeczny brat Chorążego, zubożały pan Paweł, wcale do niego nie podobny, zgięty w pół, schorzały, stary z odwróconymi u oczów czerwonymi powiekami, które ciągle ocierał. Ten, że nie mógł mówić głośno, bo i na zadyszkę cierpiał, cicho ściskając Warysia błogosławił. Za nim wciągnął stary ekonom Otrobowicz, wierny sługa domu, krzyczący głośno, a zachrypły i potrzebujący odkaszliwać ciągle, drab zamaszysty, wąsaty, śmiały, ale wobec Chorążego pokorny i uniżony aż do zbytku.
Od jadalnego pokoju wysunęła się naprzód pani Zbińska, zwana tu pospolicie Sędziną, daleka krewna samej pani, podstarzała kobiecina z różańcem na ręku i wystrojona już jak na wigilię, z głową nastrzępioną wstążkami, mówiąca głosikiem miodowym i śmiejąca się ciągle. Siedziała ona tu na łasce u krewnych, bo wszystko straciła wielką naiwnością i nieopatrznością swoją, i tu jej teraz nawet strzec musiano, aby pierwszy z brzegu furfant, korzystając z łatwowierności, ostatku nie zabrał...
Na ostatek żwawo wybiegła panna Madzia, także sierotka na opiece tego domu zostająca i, jak brata, wesoło, serdecznie przywitała pana Ewarysta, rozpoczynając z nim zaraz rozmowę o podróży, w której się i inni, oprócz p. Pawła, wmieszali. Ten tylko z trudnością głowę podnosząc, krwawymi oczyma przypatrywał się chłopcu i usta mu drgały, ale mówić się nie zebrał. Ani by też cichego jego głosu dosłyszano wśród powszechnego gwaru.
Z sąsiedniej jadalni biło już pozapalane światło do wieczerzy, stół był gotów, gdy i Chorążyna z opłatkami na talerzu, przystrojona w suknię jasną, liliową, ukazała się w progu.
Zaczęło się łamanie chlebem pańskim, życzenia i uściski, łamanie w koło, bo wszyscy się chcieli z sobą rozłamać, a coś powiedzieć z serca i do serca. Zbińska płakała dziękując dobrodziejom, płakał pan Paweł ściskając brata, który się musiał schylić do niego: Madzia też miała łzy w oczach...
W izbie jadalnej czekał na opłatek cały zastęp domowników, aż do najmniejszego chłopięcia, wszystkich Chorąstwo obeszli podając im opłatek i każdy do kolan się im kłaniał, mrucząc jak mógł i umiał z ruska i z polska życzenia na Chrystusowe Narodziny.
Pius stary z opłatkiem w ustach natychmiast począł roznosić na przemiany polewkę migdałową i barszczyk postny. Rozmowa potoczyła się wesoło a ochotnie o zimie, o święcie, o roku nowym, który nadchodził i de politis, bo u nas bez tego nic — świat nas tak obchodzi, jak gdybyśmy my go wielce obchodzili!! Otrobowicz miał ważną wiadomość, iż dla kawalerii owies zakupowano, co miało oznaczać niechybną wojnę, a ks. Zatoka mówił, że słyszał o sucharach, co potwierdzało wróżby owsiane. Chorąży przypomniał, iż zawsze czasu wojny na zboże się ceny podnoszą, co dla gospodarzy rzecz pożądana.
Cudnowski Aron jeździł już za kupnem, ale ile za parę dawał, nikt z pewnością powiedzieć nie umiał. Sprzeczano się trochę, Chorąży zapowiadał, że w tym roku trzymać się będzie z ceną, bo w przeszłym się pośpieszył.
Wyszła tedy na stół i stara maksyma, że pierwszego kupca odpychać nie należy, zwłaszcza gdy są przykłady zmowy handlarzy między sobą.
Tymczasem Ewaryst o podróży swej z Kijowa, opowiadał panu Pawłowi. Chorążyna spytała go czy przywiózł co od Bałabuchy.
Szczupaki, okonie, leszcze i karasie, pierogi z kapustą, łamańce z makiem, kutia, wszystkie potrawy podaniowe z kolei się ukazywały, a ks. Zatoka dawał dobry przykład używania daru Bożego, bo jadł i pił, aż się gosposia radowała. Prawda, że, jak zaręczał, a wierzyć mu było można, od rana nic w ustach nie miał. Było to jego zwyczajem w wigilię nie jeść do wieczerzy, a w W. Piątek pościć o chlebie i wodzie.
Butelczyna starego węgierskiego przyszła na ostatek dla konkokcji i z resztką jej, po wyciągnięciu spod obrusa przepowiedni jaki len będzie w tym roku, przeszli wszyscy do salonu.
Tu na ostatku idący, pan Ewaryst spotkał się z Madzią, schylił się jej do ucha nieznacznie i szepnął:
— Coś ci mam powiedzieć, ale ni czas, ni pora?
Zdziwiło się dziewczę mocno i, wcale niepomieszane, podniosło oczy na pana Ewarysta, z tym spokojem, który świadczył, że żadne oprócz braterskiego uczucia, w sercu jej nie postało.
Ewaryst też mówiąc to nie wyglądał na rozmarzonego, rzecz się widocznie tyczyła czegoś im obu nic tak bliskiego, aby. się potrzebowali płonić i mieszać.
— Mnie? cóż to może być? — zapytała uśmiechając się wesoła panienka — tajemnica jakaś?
Spojrzała w tej chwili na kuzynka, na którego twarzy spostrzegła, że to co miał jej powiedzieć nie musiało być wesołe. Strwożyła się nieco.
— Nic bardzo złego? — spytała...
— Bardzo złego, nie — odpowiedział żywo chcąc skończyć Ewaryst — ale niespodzianego coś, no... później.
Z krótkiej tej słów zamiany widać było, iż Chorążyc z Madzią był dobrze, poufale, lecz tylko po bratersku.
Gdy w jednym kątku bawialni około butelki się skupili starsi, Chorążyna ze Zbińską i Madzią zasiadła na kanapie, powołując syna, aby się jej spowiadał z całego swojego życia w mieście. Wprawdzie po kobiecemu i po macierzyńsku szczególniej wypytywała o warunki powszedniego życia, o wygody, o godziny snu, pracy i spoczynku, lecz można było się domyśleć z tej na pozór obojętnej rozmowy, że instynkt matki byłby jej dał łatwo odgadnąć co stało poza tym, co rządziło myślą i sercem.
Ewaryst nie potrzebował ani się taić z niczym, ani odpowiedzi swych ważyć, mówił śmiało i otwarcie, bo nic taić i niczego się wstydzić nie potrzebował. Z wesołością studencką opowiadał matuli, jak to się urwisowsko i po młodemu żyło w tym mieścisku, którego oboje państwo Chorąstwo nie lubili.





  1. Usterka w druku; uzupełniono na podstawie: Powieści społeczne Józef Ignacy Kraszewski, Wydawnictwo S. Lewenthala, Warszawa 1908.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.