Szaleństwo Almayera/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Szaleństwo Almayera
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Almayer's Folly
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX

— Czy mogę wierzyć twoim słowom? są one jak bajka dla wojowników, którzy obozują wokół ognisk, napoły tylko czuwając; i widzi mi się że wybiegły z ust kobiety.
— Kogóż mam wywodzić w pole, o radżo? — odrzekł Babalaczi. — Bez ciebie jestem niczem. Wierzę w prawdę wszystkiego co ci rzekłem. Długie lata spoczywałem bezpiecznie w zagłębieniu twej dłoni. Nie czas na żywienie podejrzeń! Niebezpieczeństwo jest bardzo groźne. Radźmy i działajmy natychmiast, nim jeszcze słońce zajdzie.
— Słusznie mówisz — odmruknął frasobliwie Lakamba.
Siedzieli już od godziny w sali posłuchań radży. Babalaczi, stwierdziwszy przybycie oficerów, przeprawił się zaraz przez rzekę aby zdać swemu panu sprawę z wypadków i razem z nim wytknąć linję postępowania wobec zmienionych okoliczności. Niespodziewany obrót wydarzeń przeraził i zaskoczył ich obu. Radża siedział w fotelu ze skrzyżowanemi nogami, utkwiwszy wzrok w podłodze; Babalaczi przykucnął tuż przy nim w postawie wyrażającej wielkie zwątpienie.
— I gdzież on się teraz ukrywa? — spytał Lakamba, przerywając ciszę rojącą się od złowróżbnych przeczuć, które pochłaniały ich obu przez długą chwilę.
— Na polance Bulangiego — tej co leży najdalej od jego domu. Popłynęli tam dziś w nocy. Zawiozła go córka białego człowieka; powiedziała mi to otwarcie, bo jest nawpół biała i nie zna się na obyczajności. Czekała długo na Daina podczas gdy był u ciebie. Wynurzył się wreszcie z ciemności i padł wyczerpany do jej stóp. Leżał jak martwy, ale przywróciła mu życie w swych ramionach i tchnęła w niego własne tchnienie. Oto co mi rzekła prosto w twarz, tak jak ja mówię do ciebie, radżo. Podobna jest białej kobiecie i nie zna sromu.
Urwał, przejęty niezmiernem zgorszeniem. Lakamba pokiwał głową. „No i co dalej?“ spytał.
— Zawołali starą kobietę — ciągnął Babalaczi — a gdy przyszła, opowiedział o tem co się stało z brygiem i o swojej zasadzce na białych ludzi. Wiedział dobrze że Orang Blanda są blisko — choć wcale nam o tem nie wspomniał; — wiedział jak wielkie grozi mu niebezpieczeństwo. Zdawało mu się że zabił wielu Orang Blanda, ale zginęło ich tylko dwóch; mówili mi to morscy ludzie, którzy przybyli na łodziach wojennych.
— A ten drugi człowiek którego znaleźli w rzece? — przerwał Lakamba.
— To był jeden z wioślarzy Daina. Gdy się czółno wywróciło, płynęli obok siebie; zdaje się że tamten człowiek był ranny. Dain podtrzymywał go. Dobił do brzegu i zostawił go w krzakach. Kiedy wrócili po niego wszyscy troje, serce niewolnika już bić przestało. Wówczas przemówiła stara kobieta; Dain wysłuchał jej słów i uznał że są mądre. Zdjął kółko ze swojej nogi, złamał je i wcisnął na nogę niewolnika. Pierścień swój włożył na jego palec. Zdjął sarong i z pomocą kobiet przyoblekł weń trupa, który przecież odzienia już nie potrzebował; w ten sposób umyślili oszukać wszystkie oczy i zwieść całą osadę, aby każdy mieszkaniec mógł przysiąc że widział to czego nie było i aby nikt nie zdradził Daina przed białymi. Potem Dain i biała kobieta popłynęli do Bulangiego i zażądali aby im wynalazł kryjówkę. Stara pozostała przy zwłokach.
— Hai! — wykrzyknął Lakamba. — Ona jest mądra.
— Tak, ona ma swojego djabła, który szepce jej rady do ucha — potwierdził Babalaczi. — Z wielkim trudem zaciągnęła ciało aż na miejsce, gdzie dużo pni zebrało się u brzegu. Wszystko to działo się w ciemnościach, po przejściu nawałnicy. Stara czuwała obok trupa. Jak tylko dnieć zaczęło, wzięła ciężki kamień, pogruchotała twarz umarłego i pchnęła ciało między kłody. Potem skryła się w pobliżu na czatach. O wschodzie słońca Mahmat Bandżer przyszedł i znalazł zwłoki. Wszyscy uwierzyli że to Dain, nawet ja zostałem oszukany, ale nie na długo. Biały człowiek uwierzył także i uciekł do domu w rozpaczy. Kiedy znaleźliśmy się sami, powiedziałem starej kobiecie co o tem myślę. Przestraszyła się mego gniewu i twej potęgi i wyznała mi wszystko, prosząc o pomoc w ocaleniu Daina.
— Nie powinien wpaść w ręce Orang Blanda, — rzekł Lakamba — niech raczej umrze, jeśli da się to gładko zrobić.
— Niepodobna, tuanie! pamiętaj o tej kobiecie której nie można poskromić, bo jest białą — ona podniosłaby wielki gwałt! A przy tem oficerowie są tutaj. Oni już i tak się gniewają. Dain musi ocaleć; musi stąd uciec. A my dopomożemy mu ze względu na własne bezpieczeństwo.
— Czy oficerowie są bardzo rozgniewani? — spytał z zajęciem Lakamba.
— Bardzo. Wódz ich mówił do mnie gwałtowne słowa — do mnie który złożyłem mu pokłon w twojem imieniu. Zdaje mi się — dodał po chwili zgnębiony Babalaczi — że nie widziałem nigdy białego wodza w tak wielkim gniewie! Powiedział że jesteśmy gorzej niż opieszali i że chce pomówić z radżą, bo ja nic nie znaczę.
— Pomówić z radżą! — powtórzył Lakamba w zamyśleniu. — Słuchaj mnie, Babalaczi: jestem chory i muszę się położyć; przepraw się i powiedz to białym ludziom.
— Dobrze, — rzekł Babalaczi — zaraz jadę; a co będzie z Dainem?
— Wypraw go w jakikolwiek sposób. Wielka to zgryzota dla mojego serca — westchnął Lakamba.
Babalaczi powstał, zbliżył się do władcy i jął mówić z powagą:
— Jedno z naszych prao znajduje się teraz na południe od ujścia Pantai. Holenderski okręt stoi na czatach bardziej na północ, przy głównym wjeździe do rzeki. Tajnemi przesmykami wyprawię jutro Daina na pokład prao. Ojciec jego jest wielkim władcą; niech pozna naszą wspaniałomyślność. Prao zawiezie Daina do Ampanamu. Wielką będzie twoja chwała, o radżo, a nagrodą stanie ci się potężny sojusz. Almayer napewno wyda oficerom ciało niewolnika jako zwłoki Daina, a głupi biali ludzie powiedzą: „Wszystko już dobrze; niech teraz zapanuje pokój“. I zgryzota opuści twoje serce, o radżo!
— Prawda. Prawda! — rzekł Lakamba.
— A jako że się to stanie za moją sprawą, który jestem twoim niewolnikiem, nagrodzisz mnie szczodrą dłonią. Wiem o tem. Biały człowiek martwi się że skarb przepadł, bo spragniony jest dolarów jak wszyscy biali ludzie. Teraz kiedy wszystko na dobrej drodze, może się nam uda wydobyć skarb od białego człowieka. Dain musi ujść, a Almayer musi pozostać przy życiu.
— Jedź już, Babalaczi, jedź! — rzekł Lakamba, powstając z fotelu. — Bardzo jestem chory i muszę zażyć lekarstwo. Powiedz to białemu wodzowi.
Ale Babalaczi nie dał się tak łatwo odprawić. Wiedział że jego pan — na wzór wszystkich wielkich ludzi — lubi zsuwać brzemię trudu i niebezpieczeństw na barki wiernego sługi, ale uważał że wobec ciężkich opałów, w których się znaleźli, musi i radża odegrać swoją rolę. Wolno mu udawać ciężko chorego przed białymi a choćby i przed całym światem jeśli mu się spodoba, ale musi wziąć udział w wykonaniu planu, który Babalaczi starannie obmyślił. Wierny sługa zażądał aby wysłano o zmierzchu wielką łódź z dwunastu zbrojnymi ludźmi do polanki Bulangiego. Nie jest wykluczone że trzeba będzie wziąć Daina siłą. Zakochany mężczyzna niezawsze widzi jasno ścieżkę bezpieczeństwa, zwłaszcza jeżeli ta odwodzi go od przedmiotu jego uczuć — rozumował Babalaczi — a w takim razie trzeba będzie użyć przemocy. Czy radża zechce dopilnować, aby obsadzono łódź zaufanymi ludźmi? Trzeba wykonać wszystko w ścisłej tajemnicy. Możeby radża zgodził się wziąć osobiście udział w wyprawie i wpłynąć na Daina mocą swego dostojeństwa, wrazie gdyby okazał się upartym i nie chciał opuścić kryjówki? Radża nie zobowiązał się jednak do niczego i z niepokojem naglił Babalacziego do wyjazdu, lękając się że biali przybędą znienacka w odwiedziny. Wreszcie Babalaczi pożegnał się niechętnie z radżą i wyszedł na podwórze.
Przed zejściem do przystani zatrzymał się chwilę na rozległym dziedzińcu. Gęste listowie drzew rzucało czarne plamy cienia, które zdawały się pływać po gładkiej powierzchni jaskrawego światła, co rozlewało się wgórę ku domom, i w dół ku częstokołowi, i hen po szerokiej rzece, łamiąc się i skrząc w tysiącach drobnych, połyskliwych fal, — niczem szlak z lazuru i złota, ujęty w jaskrawą zieleń lasów strzegących obu brzegów Pantai. W głuchej ciszy, przed spłynięciem wieczornego powiewu, fantastyczne karby liściastych szczytów zastygły w spokoju, niby zygzak nakreślony niepewną ręką na błękicie rozpalonego nieba. W przestrzeni zamkniętej częstokołem wałęsał się zapach więdnących kwiatów z pobliskiego lasu i zalatywała woń suszących się ryb. Niekiedy kłąb cierpkiego dymu z kuchennego ogniska przypływał z pod liściastych konarów i pełzał leniwie, czepiając się spiekłej trawy.
Gdy Babalaczi spojrzał na żerdź z chorągwią sterczącą nad kępą niskich drzew w środku dziedzińca, trójbarwna flaga Niderlandów drgnęła pierwszy raz od chwili gdy wywieszono ją tego ranka na powitanie wojennych łodzi. Z nikłym szelestem liści powiew opuścił się w lekkich podmuchach, igrając kapryśnie z godłem potęgi Lakamby, które było zarazem i piętnem jego niewoli. Ostry podryw wiatru wionął nagle chłodem i rozpostarta flaga powiała spokojnie nad drzewami. Mroczny cień potoczył się wzdłuż rzeki, gasząc na falach skry zachodzącego słońca. Wielka biała chmura żeglowała zwolna po ciemniejącem niebie i zawisła na zachodzie, niby czekając na połączenie się ze słońcem. I ludzie i rzeczy — wszystko strząsnęło odrętwiałość sennego popołudnia i zbudziło się do życia z pierwszem tchnieniem morskiego powiewu.
Babalaczi zbiegł śpiesznie ku wrotom wiodącym do rzeki. Obejrzał się i raz jeszcze ogarnął wzrokiem słoneczny dziedziniec usiany plamami cienia, rozpalone ogniska trzaskające wesoło, i gromadki żołnierzy i domowników Lakamby. Spojrzał także na swój dom stojący wśród innych budynków opasanych częstokołem i ze ściśniętem sercem zadał sobie pytanie, kiedy i jak danem mu będzie wrócić do rodzinnego ogniska. Miał do czynienia z mężem niebezpieczniejszym niż dzikie zwierzę, dumnym, samowolnym jak władca, zakochanym. Do tego człowieka miał przemówić słowami chłodnej, ziemskiej mądrości. Czy jest coś bardziej przerażającego? Co się stanie, jeśli Dain uwidzi sobie jakąś urojoną zniewagę, czy lekceważenie swych uczuć i da się porwać gniewowi? Ofiarą padnie przedewszystkiem mądry doradca i śmierć stanie się jego nagrodą. Okropność położenia pogarszało jeszcze niebezpieczeństwo grożące ze strony tych natrętnych głupców, białych ludzi. Przed oczami Babalacziego zamajaczyła wizja smutnego wygnania w dalekiej Madurze. To byłoby gorsze od samej śmierci! A tu jeszcze wchodzi w grę ta nawpół biała kobieta o groźnych oczach. Jakże przewidzieć do czego jest zdolna taka niezrozumiała istota? Wie o wszystkiem i dlatego właśnie niepodobna zabić Daina. Niema co do tego wątpliwości. A jednak kąśliwe ostrze krissa dobrym i wiernym jest druhem — pomyślał Babalaczi. Obejrzał miłośnie swoją broń i wsunął ją zpowrotem do pochwy z głębokiem westchnieniem żalu. Odwiązawszy łódkę odsadził się od brzegu i ujął wiosło, czując niezbicie jak dalece niepożądanem jest mieszanie się kobiet do spraw państwowych. Młodych kobiet, oczywiście. Dla dojrzałej wiedzy pani Almayer, dla biegłości w intrygach której niewiasty nabywają z wiekiem, Babalaczi czuł tylko najgłębszy szacunek.
Wiosłował od niechcenia, a woda znosiła czółno zmierzające ku przylądkowi. Słońce tkwiło jeszcze wysoko i pośpiech był zbyteczny. Do dzieła swojego będzie mógł przystąpić dopiero z nastaniem mroku. Minął pomost Lingarda, objechał przylądek i skierował łódź do zatoczki za domem Almayera. Tkwiło tu już kilka czółen skupionych dziobami u jednego pala. Babalaczi wepchnął swoją łupinkę między łódki i wysiadł na brzeg. Z drugiej strony zatoki coś poruszyło się w trawie.
— Kto się tam kryje? — zawołał Babalaczi. — Wyjdź i pokaż się.
Nikt nie odpowiedział. Babalaczi przeszedł na drugą stronę zatoki po zsuniętych czółnach i uderzył gwałtownie laską w podejrzane miejsce. Z krzykiem wyskoczyła stamtąd Tamina.
— Cóż ty tu robisz? — spytał zdziwiony. — O mało co nie nastąpiłem na twoją tacę. Czy jestem Dajakiem że kryjesz się na mój widok?
— Zmęczona byłam i — spałam — wyszeptała zawstydzona Tamina.
— Spałaś! Twoje placki niesprzedane i zbiją cię jak wrócisz do domu — rzekł Babalaczi.
Tamina stała przed nim zmieszana i milcząca; Babalaczi oglądał ją starannie z wielkiem zadowoleniem. Postąpi za nią stanowczo pięćdziesiąt dolarów temu złodziejowi Bulangiemu. Dziewczyna podobała mu się.
— A teraz idź do domu, późno już — rzekł ostro. — Powiedz Bulangiemu że znajdę się w pobliżu jego domu nim pół nocy upłynie i że ma przygotować wszystko do długiej podróży. Rozumiesz? do długiej podróży na południe. Powiedz mu to jeszcze przed zachodem, a nie zapomnij o moich słowach!
Tamina kiwnęła głową na znak zgody i patrzyła za Babalaczim, który przelazł zpowrotem na drugą stronę zatoczki i znikł w gąszczu krzewów opasujących osiedle Almayera. Wówczas odeszła nieco dalej od brzegu, osunęła się znowu w trawę i przypadła twarzą do ziemi dygocąc w męce bez jednego słowa, bez jednej łzy.
Babalaczi szedł prosto ku szopie i rozglądał się za panią Almayer. Na dziedzińcu panował gwałt i hałas. Jakiś obcy Chińczyk objął w posiadanie kuchenne ognisko i domagał się wrzaskliwie drugiego rondla. Darł się wniebogłosy wymyślając w kantońskim djalekcie, to znów w łamanej malajszczyźnie, a niewolnice zbite opodal w gromadkę słuchały go zalęknione i zarazem rozśmieszone jego gwałtownością. Od strony ognisk roznieconych przez marynarzy z fregaty dochodziły zachęcające okrzyki wraz ze śmiechem i żartami. Wśród tego hałasu i zamieszania Babalaczi spotkał Alego, który niósł próżny półmisek.
— Gdzie są biali? — spytał Babalaczi.
— Jedzą obiad na werandzie — odrzekł Ali. — Nie zatrzymuj mnie, tuanie. Noszę pożywienie dla białych ludzi i jestem bardzo zajęty.
— Gdzie jest Mem Almayer?
— W korytarzu. Słucha ich rozmowy.
Ali wyszczerzył zęby w uśmiechu i poszedł dalej. Babalaczi wspiął się po kładce na tylny ganek, wywołał panią Almayer i zapuścił się z nią w poważną rozmowę. Przez długi korytarz, zamknięty z drugiego końca czerwoną zasłoną, dolatywał głos Almayera górujący nad innemi gwałtownym, podniesionym tonem. Pani Almayer spojrzała znacząco na Babalacziego.
— Słyszysz? — szepnęła. — On dużo wypił.
— O tak, — potwierdził Babalaczi. — Będzie mocno spał dziś w nocy.
Pani Almayer nie była tego pewną.
— Czasem szatan dżynu zsyła na niego bezsenność. Chodzi wtedy przez całą noc po werandzie i klnie, a my trzymamy się zdaleka — objaśniała, czerpiąc swą wiedzę z doświadczenia nabytego przez dwadzieścia kilka lat małżeńskiego pożycia.
— Ale wtedy nic nie słyszy ani nie rozumie i ramię jego nie ma żadnej siły. Nie trzeba aby słyszał cokolwiek dziś w nocy.
— Nie trzeba! — powtórzyła pani Almayer energicznym choć zciszonym tonem. — Jeśli usłyszy, gotów nas zabić.
Babalaczi spojrzał na nią z niedowierzaniem.
— Hai! możesz mi wierzyć, tuanie! Czy nie przeżyłam długich lat z tym człowiekiem? Czy nie widziałam wielekroć śmierci w jego oczach czasu mej młodości, kiedy domyślał się wielu rzeczy? Gdyby był mężem z mego plemienia, nie spotkałabym się dwa razy z takim wzrokiem, ale on — —
Lekceważący ruch napiętnował niewymowną pogardą małoduszny wstręt Almayera do przelewu krwi.
— Jeśli mu brak siły aby wykonać to czego pragnie, to czego się lękać? — spytał Babalaczi po krótkiej pauzie, wczasie której nasłuchiwali hałaśliwej gadaniny Almayera, póki głos jego nie zlał się z gwarem ogólnej rozmowy. — Czego mamy się lękać? — powtórzył Babalaczi.
— Aby zatrzymać córkę, którą kocha, gotów przebić twoje i moje serce bez wahania. Kiedy dziewczyny nie stanie, rozpęta się jak djabeł wcielony. Musimy się wtedy strzec oboje, ty i ja.
— Stary jestem i nie lękam się śmierci — odrzekł kłamliwie Babalaczi, udając obojętność. — Ale co się stanie z tobą?
— A ja jestem stara i pragnę żyć — odparła pani Almayer. — Ona jest także i moją córką. Poszukam schronienia u stóp naszego radży, przemówię w imieniu przeszłości, kiedy byliśmy młodzi oboje, kiedy — —
Babalaczi podniósł rękę.
— Dosyć. Znajdziesz u nas schronienie — rzekł uspokajająco.
Znowu rozległ się głos Almayera i znów przycichli, nasłuchując. Bezładna gadanina wzmagała się chwilami aż do głośnych wybuchów, po których zapadało nagłe milczenie. Słowa i zdania, powtarzane wielokrotnie, wyrywały się z plątaniny gorączkowych okrzyków; towarzyszyło im walenie pięści o stół. Wczasie krótkich chwil ciszy drgające od uderzeń szklanki dźwięczały żałośliwą skargą; fale cienkich wibracyj zamierały stopniowo, gdy nagle hałaśliwy brzęk znów wybuchał: to nowa jakaś myśl Almayera tryskała potokiem słów, sprowadzając uderzenie ciężkiej pięści. Wreszcie swarliwe krzyki ustały i żałośliwy brzęk szkła rozpłynął się w ciszy.
Babalaczi i pani Almayer nasłuchiwali z ciekawością, przechyleni w stronę korytarza. Po każdym głośniejszym wybuchu kiwali głowami ze śmieszną przesadą, udając zgorszenie, i trwali w pozie urażonej przyzwoitości nawet gdy hałas już ustał.
— To wszystko za sprawą szatana dżynu — szepnęła pani Almayer. — Słyszysz? on mówi tak czasem do siebie nawet gdy niema przy nim nikogo.
— O czem rozmawiają? — pytał skwapliwie Babalaczi. — Ty powinnaś rozumieć.
— Zapomniałam już ich mowy; niewiele z tego zrozumiałam. Mówi bez żadnego szacunku o białym władcy w Batawji, o opiece rządu i o tem, że został skrzywdzony; powtórzył to nawet kilka razy. Posłuchaj! znowu zaczyna.
— Tse! tse! tse! — cmokał Babalaczi, wysilając się na zgorszenie, choć jego samotne oko rzucało radosne błyski. — Teraz nastąpi wielki zamęt wśród białych ludzi. Zajdę od tamtej strony i zobaczę co się dzieje. Zawiadom swoją córkę że czeka ją nagła i długa podróż, która doprowadzi ją do wspaniałości i chwały. I powiedz że Dain musi odjechać albo umrzeć — i że nie zechce odjechać sam jeden.
— Nie, nie zechce odjechać sam jeden — powtórzyła w zadumie pani Almayer i gdy Babalaczi znikł za węgłem, wślizgnęła się zpowrotem na korytarz.
Wiedziony gwałtowną ciekawością sambirski statysta obiegł w mig naokoło domu i jął wspinać się ostrożnie na schody werandy, stopień za stopniem. Usiadł spokojnie u samej góry i spuścił nogi, gotów do ucieczki w razie gdyby jego obecność okazała się niepożądana. W tej pozycji czuł się mniej więcej bezpieczny. Stół był ku niemu końcem zwrócony; widział tylko plecy Almayera a Ninie spoglądał prosto w twarz. Obaj oficerowie siedzieli do niego bokiem. Tylko Nina i młodszy oficer zauważyli ciche zjawienie się Babalacziego. Na jego widok Nina spuściła powieki, ale wnet zagadała do porucznika, a ten zwrócił się do niej z uprzejmym pośpiechem. Rozmawiając wciąż spokojnie, nie odwracała wzroku od twarzy ojca, który rozprawiał hałaśliwie.
— ...niesumienność i nielojalność; a cóżeście takiego uczynili, że wymagacie ode mnie lojalności? Nie macie żadnej władzy nad tym krajem. Musiałem sam sobie radzić, a kiedy prosiłem o opiekę, odpowiedziano groźbami i wzgardą, rzucając mi w twarz arabskie oszczerstwa! Mnie! człowiekowi białemu!
— Proszę się uspokoić, panie Almayer — przekładał porucznik — wszystko to już słyszałem.
— Więc dlaczego gada mi pan o niesumienności? Potrzebowałem pieniędzy i dawałem wzamian proch. Skądże mogłem wiedzieć że ci nieszczęśnicy wylecą w powietrze? Phy! sumienność!
Sięgnął niepewnym ruchem do butelek i brał w rękę jedną po drugiej, mamrocząc coś pod nosem. — Niema już wina! — mruknął niezadowolony.
— Dosyć pan wypił — rzekł porucznik zapalając cygaro. — Czy nie czas wydać nam pańskiego więźnia? Myślę że pan trzyma tego Daina Marulę w jakiemś bezpiecznem miejscu, ale trzeba już raz z tem skończyć; potem dostaniemy jeszcze coś do wypicia. No, no! Cóż pan tak na mnie patrzy?
Almayer wlepił w oficera tępy wzrok i jął wodzić drżącemi rękoma koło szyi.
— Złoto — wymówił z trudnością i usiłował odchrząknąć. — Coś trzyma mnie za gardło — o tutaj — — pan wybaczy. Co ja chciałem powiedzieć... Trochę złota za odrobinę prochu. Cóż w tem złego?
— Wiem, wiem! — odrzekł porucznik, uspokajając go.
— Nie! pan nie wie. Żaden z was nie wie! — krzyknął Almayer. — Mówię wam że rząd jest głupi. Góry złota! Ja jeden wiem o tem! ja i jeszcze ktoś inny. Ale on nie powie. On — —
Urwał z niewyraźnym uśmiechem i usiłując poklepać oficera po ramieniu, przewrócił parę pustych butelek.
— Setny z pana chłop — rzekł bardzo wyraźnie protekcyjnym tonem i pokiwał sennie głową, mrucząc coś pod nosem.
Oficerowie spojrzeli na siebie bezradnie.
— Jakoś nie idzie — rzekł porucznik do młodszego oficera. — Zbierz pan ludzi na dziedzińcu. Muszę wydobyć z niego choć jedno rozsądne słowo. Nuże, panie Almayer! proszę się zbudzić. Niechże pan dotrzyma przyrzeczenia! Pan przecież dał słowo. Pan dał słowo honoru! Czy pan pamięta?
Almayer wyrwał się niecierpliwie oficerowi. Nagle opuścił go zły humor; spojrzał wgórę, przykładając palec do nosa.
— Pan jest jeszcze bardzo młody; przyjdzie czas na wszystko — rzekł z wielce mądrą miną.
Porucznik zwrócił się do Niny, która oparła się plecami o poręcz krzesła i czuwała spokojnie nad ojcem.
— Cała ta historja bardzo mi jest przykra ze względu na panią. Nie wiem — ciągnął dalej z pewnem zakłopotaniem, — czy mam prawo prosić panią o cokolwiek — wyjąwszy chyba o jedno: aby pani nie była obecną przy tem przykrem zajściu — ale mimo to muszę nadmienić — — — dla dobra ojca pani — że pani powinna właściwie — — to znaczy się, — uważam, że jeśli pani ma jaki wpływ na ojca powinna go pani teraz użyć, aby dotrzymał przyrzeczenia danego mi zanim — zanim popadł w ten stan.
Zauważył ze zniechęceniem, że nie zwróciła żadnej uwagi na jego słowa i siedziała wciąż ze spuszczonemi powiekami.
— Ufam — rozpoczął znowu —
— O jakiem przyrzeczeniu pan mówi? — spytała nagle Nina i powstawszy, zbliżyła się do ojca.
— Nie żądam niczego co by nie było sprawiedliwe i słuszne. Ojciec pani obiecał wydać człowieka, który w czasie pokoju targnął się na życie niewinnych ludzi; chciał ujść karze grożącej mu za złamanie prawa. Obmyślił swój zamach na wielką skalę. Jeśli doznał częściowego niepowodzenia, nie jego w tem wina. Słyszała pani naturalnie o Dainie Maruli. Uciekł w górę rzeki. Wiem że ojciec pani go przytrzymał. Może pani —
— Więc zabił białych ludzi! — przerwała Nina.
— Przykro mi wyznać że to byli rzeczywiście biali. Tak, dwóch białych postradało życie przez kaprys tego łotra.
— Tylko dwóch? — wykrzyknęła Nina.
Oficer spojrzał na nią w zdumieniu.
— Jakto! jakto, pani — — zająknął się zmieszany.
— Mogło ich być więcej — przerwała Nina. — A jeśli dostaniecie do rąk tego — tego łotra, wówczas oddalicie się stąd?
Porucznik, wciąż jeszcze oniemiały, skinął potakująco głową.
— A więc wydostałabym go dla was z głębi gorejącego stosu! — wybuchnęła z siłą. — Nienawidzę widoku waszych białych twarzy. Nienawidzę dźwięku waszych łagodnych głosów. Oto jak się zwracacie do kobiet, szepcąc czułe słowa każdej ładnej dziewczynie! Miałam kiedyś sposobność słuchać waszych głosów. Cieszyłam się nadzieją że nie zobaczę już nigdy żadnej białej twarzy — prócz tej jednej — dodała łagodniej, dotykając lekko policzka ojca.
Almayer przestał mamrotać; otworzył oczy i przytrzymał dłoń córki, tuląc do niej twarz. Nina gładziła siwe, potargane włosy ojca i spoglądała wyzywająco na oficera, który odzyskał już równowagę i odwzajemnił jej wzrok chłodnem, spokojnem wejrzeniem. Przed werandą słychać było miarowy tupot; to marynarze zbierali się stosownie do rozkazu. Podporucznik wszedł po schodach a Babalaczi powstał niespokojnie i, trzymając palec na ustach, starał się zwrócić na siebie uwagę Niny.
— Dobra z ciebie dziewczyna — szepnął z roztargnieniem Almayer — i puścił rękę córki.
— Ojcze, ojcze! — krzyknęła, pochylając się nad nim z namiętną prośbą w głosie, — spójrz na tych dwóch ludzi, którzy na nas patrzą. Wypraw ich stąd! Dłużej tego nie zniosę. Wypraw ich! Zrób czego chcą — i niech sobie pójdą!
Wzrok jej padł na Babalacziego; zamilkła nagle, lecz uderzała szybko nogą o podłogę w przystępie gorączkowego rozdrażnienia. Oficerowie stali obok siebie, przyglądając się jej ciekawie.
— Co jej się stało? co to znaczy? — spytał młodszy.
— Nie wiem — odpowiedział drugi. — Córka jest wściekła a ojciec urżnięty. Ale jednak niezupełnie urżnięty. To ciekawe! Popatrzno pan!
Almayer powstał z miejsca, przytrzymując się ramienia córki. Zawahał się chwilę, potem puścił swoją podporę i zatoczył się aż do połowy werandy. Zebrawszy siły stał wyprostowany, ciężko dysząc i rozglądając się gniewnie.
— Czy ludzie gotowi? — spytał porucznik.
— Wszystko gotowe, panie poruczniku.
— Proszę nam teraz pokazać drogę, panie Almayer — rzekł porucznik.
Almayer wlepił w niego wzrok, jak gdyby go spostrzegł po raz pierwszy.
— Dwóch ludzi — rzekł niewyraźnie. Zdawało się że wysiłek, z jakim wymówił te słowa, nadwyrężył jego równowagę; postąpił szybko o krok aby uniknąć upadku i stał, kiwając się w tył i naprzód. — Dwóch ludzi! — zaczął znów z trudnością. — Dwóch białych w mundurach — ludzi honorowych. To jest — chciałem powiedzieć — ludzi honoru. Czy pan jest człowiekiem honoru?
— No, no, dosyć już tego! — rzekł niecierpliwie oficer. — Proszę nam wydać tego pańskiego przyjaciela.
— Za kogo mnie pan ma? — rzucił z wściekłością Almayer.
— Za pijanego — ale nie tak dalece aby pan nie wiedział co pan robi. Dość tych błazeństw — rzekł oficer z powagą — bo skażę pana na areszt domowy.
— Areszt! — rozległ się zgrzytliwy śmiech Almayera. — Ha, ha, ha! Areszt! Przez dwadzieścia lat usiłowałem wydostać się z tej piekielnej dziury i nie mogłem! Słyszysz, człowieku! Nie mogłem! i nigdy już się stąd nie wydostanę! nigdy!
Szloch go chwycił przy ostatniem słowie. Zszedł niepewnie ze schodów; gdy znaleźli się na dziedzińcu, porucznik zbliżył się i wziął go pod ramię. Podporucznik i Babalaczi szli tuż za nimi.
— Czy tak nie lepiej, panie Almayer? — rzekł zachęcająco oficer. Ale dokądże pan prowadzi? Tu są tylko deski. Panie Almayer, — dodał, trącając go zlekka — czy łodzie będą potrzebne?
— Nie! — odrzekł porywczo Almayer. — Potrzebny będzie grób.
— Co takiego? znów pan bredzi! Niechże się pan postara mówić do rzeczy.
— Grób! — wrzeszczał Almayer, usiłując się wyrwać oficerowi. — Dziura w ziemi. Czy pan nie rozumie? To pan jest pijany. Proszę mnie puścić. Puścić mnie, mówię!
Wyrwał się i zatoczył aż ku deskom, na których spoczywały zwłoki pod białem przykryciem; nagle odwrócił się i stanął nawprost półkola zaciekawionych twarzy. Słońce zniżało się szybko, kładąc na dziedziniec długie cienie drzew i domu, lecz blask pozostał jeszcze na rzece kędy mknęły z prądem kłody, znacząc się czarno i wyraźnie w bladej czerwieni zachodu. Pnie drzew na wschodniem wybrzeżu tonęły już w mroku, a wierzchołki chwiały się lekko w gasnącej poświacie. Powietrze czyniło się ciężkie i chłodne; od rzeki szedł powiew i rozpraszał się w lekkich podmuchach.
Almayer usiłował coś powiedzieć, lecz nagle wstrząsnął się i niepewnym ruchem podniósł znów ręce do gardła, jak gdyby chciał wyswobodzić się z uścisku niewidzialnej ręki. Jego krwią nabiegłe oczy błądziły od twarzy do twarzy.
— Czy jesteście tu wszyscy? — rzekł wreszcie. — To niebezpieczny człowiek.
Szarpnął gwałtownie płócienną zasłonę; ciało potoczyło się sztywno i bezradnie do jego stóp.
— Zimny — zupełnie zimny — rzekł Almayer z martwym uśmiechem, wodząc wzrokiem po obecnych. — Przykro mi, ale nic na to nie poradzę. I nie możecie go nawet powiesić. Jak panowie widzicie — dodał uroczyście — niema tu wcale głowy, a z szyi prawie nic nie zostało.
Ostatni promień słońca zagasł na szczytach drzew; rzeka zapadła nagle w mrok, a wśród wielkiej ciszy rósł szmer płynącej wody i zdawał się przepełniać nieobjęty przestwór szarego cienia, który zstąpił na ziemię.
— Oto Dain — rzekł Almayer do milczącej gromadki, skupionej wkoło niego. — Dotrzymałem słowa. Najpierw jedna nadzieja, potem druga — a to jest ostatnia. Nic już nie zostało. Myślicie że tu jeden trup tylko? Zapewniam was, że to omyłka. Jestem daleko bardziej martwy od niego. Dlaczego mnie nie wieszacie? — poddał nagle przyjaznym tonem, zwracając się do porucznika. — Ręczę wam — ręczę że to byłaby ty-tylko czysta for-formalność.
Ostatnie słowa wybełkotał pod nosem i ruszył zygzakami ku domowi. „Precz!“ huknął na Alego, który zbliżył się nieśmiało chcąc go podtrzymać. Gromadki wylękłych mężczyzn i kobiet śledziły z oddali jego błędne kroki. Wgramolił się na schody, trzymając się poręczy, dotarł do fotelu i zwalił się nań całym ciężarem. Przez chwilę siedział spokojnie, dysząc z wysiłku i gniewu i rozglądał się za Niną. Nagle pogroził pięścią w stronę osady skąd dochodził głos Babalacziego i kopnął stół, który runął z wielkim łoskotem i brzękiem tłuczonej zastawy. Przez chwilę mruczał coś jeszcze groźnie pod nosem, wreszcie głowa opadła mu na piersi, oczy zamknęły się i zasnął z głębokiem westchnieniem.
Tej nocy — pierwszy raz w dziejach Sambiru — kwitnąca ta i spokojna osada ujrzała światła w „Szaleństwie Almayera“. Były to latarnie z fregaty, zawieszone przez majtków na werandzie, gdzie obaj oficerowie prowadzili śledztwo. Przebieg całej sprawy przedstawił im Babalaczi. Sambirski statysta odzyskał wreszcie należne mu znaczenie. Wymowny był i przekonywający, wzywał niebo i ziemię aby świadczyły o prawdzie jego słów. Mahmata Bandżera i wielu innych Malajów poddano szczegółowemu badaniu, które przeciągnęło się aż do późnego wieczora. Abdulla przysłał gońca, usprawiedliwiając sędziwym wiekiem swoją nieobecność, a zamiast niego stawił się Reszyd. Mahmat musiał pokazać złote kółko i ujrzał z wściekłością i rozpaczą, że oficer chowa je do kieszeni — jako jeden z dowodów śmierci Daina — aby przesłać je rządowi wraz z oficjalnem sprawozdaniem o wyprawie. Pierścień Babalacziego został również skonfiskowany w tym samym celu, lecz doświadczony mąż stanu zgóry się tego spodziewał. Zniósł stratę z rezygnacją, pragnąc tylko aby biali ludzie uwierzyli jego słowom. Tego nie był pewien. Jeśli uwierzą choćby tylko na jedną noc, będzie mógł usunąć Daina poza obręb ich władzy i odetchnie nareszcie w poczuciu bezpieczeństwa. Po skończonem badaniu oddalił się szybko, spoglądając niekiedy przez ramię aby przekonać się czy nikt za nim nie idzie, ale nie zobaczył i nie usłyszał nic podejrzanego.
— Dziesiąta — rzekł porucznik i ziewnął, spoglądając na zegarek. — Słyszę już zawczasu przyjemne uwagi jakiemi powita mnie kapitan. Cóż to za podła historja.
— Czy pan myśli, że to wszystko prawda? — spytał młodszy.
— Bo ja wiem! możliwe że to i prawda. A jeśli nie — to cóż my możemy poradzić? Gdybyśmy mieli tak ze dwanaście łodzi, możnaby spatrolować zatoki — a i to nie na wieleby się przydało. Ten pijany warjat ma rację; nie władamy dostatecznie tem wybrzeżem. Robią tu co chcą. Czy przygotowali nam hamaki?
— Kazałem je zawiesić sternikowi. Co za dziwna para! — rzekł porucznik, wskazując w stronę domu Almayera.
— Hm. Rzeczywiście, ciekawa para. O czem pan z nią mówił? Przez cały czas zajęty byłem głównie ojcem.
— Zaręczam panu że zachowałem się jaknajgrzeczniej! — zapewniał gorąco oficer.
— To doskonale. Niechże się pan nie gorączkuje. Najwidoczniej ona nie znosi grzeczności. A ja myślałem że pan był może za czuły. Widzi pan, jesteśmy tu na służbie.
— Ależ naturalnie! Nigdy o tem nie zapominam. Chłodna uprzejmość, nic ponad to.
Roześmieli się obaj, a że nie byli jeszcze śpiący, zaczęli chodzić ramię w ramię po werandzie. Księżyc wychynął ukradkiem z za drzew, przeobraziwszy nagle rzekę w strumień lśniącego srebra. Las wyłonił się z czarnej próżni i stanął w posępnej zadumie nad roziskrzoną wodą. Powiew rozpłynął się w zupełnej ciszy.
Zwyczajem marynarzy, oficerowie chodzili miarowo po werandzie tam i zpowrotem, nie zamieniając ani słowa. Luźne deski skrzypiały rytmicznie pod ich stopami, a suchy zgrzyt drzewa rozlegał się natrętnie w nocnej ciszy. Gdy zawracali, doszedłszy do końca werandy, młodszy oficer stanął jak wryty.
— Słyszał pan? — zapytał.
— Nie! — odrzekł starszy. — A co takiego?
— Zdawało mi się, że słychać krzyk. Bardzo słaby krzyk — coś jakby kobiece wołanie, w tamtym drugim domu. O! teraz znowu. Słyszy pan?
— Nic a nic — odrzekł porucznik, wytężywszy słuch przez chwilę. — Wy młodzi słyszycie wszędzie kobiece głosy. Już się panu coś marzy, niech pan lepiej idzie spać. Dobranoc!
Księżyc piął się coraz wyżej, a ciepłe cienie malały i kurczyły się, jakby spłoszone zimnem, okrutnem światłem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.