Szaławiła/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Tymczasem wysłany przez Chrapskiego siostrzan dotarł do majątku Starosty i zastał w nim pustkę, niewiadomość o losach pana, o którego się wielce niepokojono. — Nie było tu co robić, ani czekać na co, zwolna więc pociągnął nazad z kwaśną miną.
Chłopak był roztropny, jakeśmy mówili, bardzo dobrej woli, żwawy i wujaszek mógł spokojnie zdać się na niego że nie zdradzi. Nadto był wielkim wielbicielem pani młodej, jak ją zwano, aby na jej szkodę, śmiał co uczynić. Dla tego też, próżno się na kulbace przetrząsłszy — wracał bardzo skwaszony, i jechał powoli zawsze w tej nadziei że mu się coś po drodze nadarzy dla powzięcia języka...
Wyjechawszy od Starosty poczciwe chłopię na spokojnym stępaku jadąc zdrzemnęło trochę. Koń sobie obierał ścieżki kędy by mu gałęzie mogły muchy opędzać... i zabrnął w gąszcze, a Joachimek nie obudził się aż mu też jedna grubsza gałąź posmarowała po gębie. Oczy otworzywszy znalazł się w lesie i na ścieżynce widocznie tylko po drwa uczęszczanej. Trzeba było zawrócić, i szukać gościńca, ale zacząwszy się doń dobijać Joachimek, który był niecierpliwy, tak koniem kręcił w prawo i lewo że w końcu zupełnie się zabłąkał. — Klątwy i zżymania nic nie pomogły, ścieżka szersza nie prędko się znalazła... i kilka godzin czasu nadaremnie zmarnowało... Naostatek, znalazł się chłopak na kraju lasu, w okolicy zupełnie sobie nieznanej... Przed nim u szerokiego gościńca stała bardzo piękna a pożądana dlań gospoda... Odetchnął, boć przecie raz na jakiejś będąc drodze, mógł się już wszędzie dopytać. Od pierwszego zaraz wieśniaka dowiedział się, że to był szlak wielki z Rusi do stolicy... i że gospoda zwała się Postójna, a arędował ją przechrzta niejaki Czwartkiewicz... Dla samego konia wypadało zajechać do przechrzty...
W stajni ludzi było niewielu, u żłobu tylko dwa stały konie, ale tęgie, jeden z prostą kulbaką, drugi w wygodnym siodle i pokryciu, z rzędzikiem chędogim... chłopak przy nich ser z chlebem zajadał. Że gościnnych izb nie było wszedł do wspólnej Joachimek, w której za stołem przed misą świeżo usmażonej kiełbasy z jajecznicą, siedział piękny młody mężczyzna z ogromną kresą przez łeb.
Taka kresa dawniejszych czasów za order starczyła, skłonił się tedy Joachimek bardzo pięknie, na co mężczyzna ruchem głowy i uśmiechem odpowiedział. I, czy mu się nudziło, czy tak był w dobrym humorze, wkrótce sam zaczepił przybyłego...
— A co? przypieka dziś dobrze? zapytał.
— Niezgorzej, tylko że ja lasami jechałem, to mi się czuć tak nie dało...
— A zkądże Pan Bóg prowadzi?
— Zabłąkałem się — rzekł Joachim — licho go nadało...
Tu, przyznać musimy, jakkolwiek bardzo poczciwy chłopiec popełnił pan Joachim wielką nieoględność, której zaraz potym pożałował, ale już wówczas gdy się słowo rzekło...
— Licho go nadało... jechałem od Starosty do... Złotego Opola...
Młody człowiek aż podskoczył na ławie, posłyszawszy to, ale w mgnieniu oka umiarkował się, zamilkł, kiełbasę zaczął zajadać i już więcej nie dopytywał. Oczy mu tylko zabłysły, twarz rozpromieniała i znać było że mu na świecie jakoś wesoło się zrobiło.
— Ponieważ was tu losy przygnały, rzekł, a ja już wprzódy zajechawszy rozgospodarzyłem się — napijcie się wódki i chodźcie ze mną przekąsić, kiełbasy i jajecznicy starczy na dwóch, starczyło by na trzech takich jak Starosta... ale my młodzi... podołamy.
Joachimek rad już iż go nie pytano więcej, napił się wódki i nie dał się prosić do jajecznicy, smakowała mu jak nigdy jeszcze w życiu. Towarzysz jadł i śmiał się.
— O! ten poczciwy Starosta, rzekł... ja go bardzo dobrze znam, to mój dobry przyjaciel... zacny, przezacny człowiek...
— Umhu! odparł Joachimek nie chcąc się przyznać iż nie zna go wcale — umhu!
— A znasz asindziej i jego bratową panią Bożeńskę — dodał z kresą — zacna pani! i córkę ma śliczną... Słyszeliście pewnie co miała za awanturę.
— Umhu! rzekł Joachimek spuszczając głowę do misy i mówiąc sobie w duchu — oho! nie wyciągniesz mnie na paplaninę! wiem co nakazał wujaszek! nie! nie!
— Aż musiała uciekać nieboraczka z córką od tego szaławiły Zbisława Wierzchowskiego...
— Umhu! powtórzył Joachimek...
— To bo niecny urwisz ten Zbisio — począł dalej kresowaty...
— Ale pewnie, ośmielił się wtrącić Joachimek — jakże to, proszę pana, kiedy słyszę z jedną się zaręczył, a z drugą ożenił.
— To jeszcze mało wiesz — mówił dalej kresowaty — to mało — ale co pobałamucił, ile nazwodził...
— A toć by go powiesić bez sądu! zawołał Joachim... bo kobiece łzy o pomstę do Boga wołają.
— To znany przecie na całe Lubelskie, Hrubieszowskie i Podlasie urwipołeć, opowiadał dalej nieznajomy... we dworach, gdzie postał to po sobie pamiątkę zostawił, a znów bali go się nieprzyjąć, bo kto mu się naraził to go nic nie kosztowało na gościńcu napadłszy baty dać, albo mu dwór puścić z dymem.
— Ah! ah! biorąc się za głowę, rzekł Joachimek, niechże go... wezmą!
— O! o! taki to on, taki — mówił podróżny. To też dzięki Opatrzności iż się z jego rąk te jejmoście wyrwały i w tak bezpieczne miejsce schroniły...
Joachimek drgnął, pokraśniał, ale pomyślał sobie. — Oho — ho — zjesz licha, tego ja ci nie powiem...
I jadł.
— W Złotym Opolu — dodał kresowaty, jak u Boga za piecem...
Joachim cofnął się i popatrzał zdumiony.
— No! no! nie będę mówił głośno — rzekł zniżając głos podróżny, wypij no kieliszek jeszcze — po kiełbasie, napijma się — co?
Młodzieniec nie był od tego...
— Głośno o tym mówić nie trzeba, szepnął kresowaty schylając mu się do ucha, złych ludzi pełno wszędzie, a o tym mało kto wie. Ja — to co innego, widzicie, mnie Starosta używa do różnych posług jako przyjaciela... i wiem to od niego.
Jakkolwiek naiwny Joachimek, który stanowczo wiedział, iż Starosta o schronieniu pani Bożeńskiej nie był zawiadomiony, powziął podejrzenie, czy nie wpadł w nieprzyjacielskie ręce. Milczał tedy ale głową potrząsał i postanowił łgnąć na próbę.
— Ej! to chyba pan Starosta sam się tak na wiatr domyśla... boć ja to wiem, że Bożeńskich w Opolu nie ma.
— Nie ma! a to gdzieżby były? gdzie? Ciekawość malująca się w twarzy kresowatego, jego natręctwo jeszcze bardziej onieśmieliły Joachimka, który postanowił dokłamywać do ostatka.
— Gdzie? rzekł — przecież pojechały do Warszawy.
Spojrzeli sobie w oczy i zamilkli. Kresowaty miał minę drwiącą, Joachimcio się zmięszał — rozmowa urwała.
— A wy to po co jeździliście z Opola do Starosty? spytał z niechcenia podróżny.
— Mnie, proszę jegomości, wujcio posyłał, bo niewiedzieć co robić — kto rządzi, kto arędę puszcza... czy opieka trwa? czy pani młoda ma odbierać pieniądze, czy stara... czy kto tam.
Ten obrót nadany rozmowie wcale zły nie był, kresowaty się zamyślił i jakby trochę posmutniał; ale po chwili kazał przechrzcie przynieść starego miodu i zaprosił Joachimka, któremu mówiąc po prostu — szpary odeszły.
— Pij bratku — rzekł — tyle naszego, ty widzę jak ja, jesteś ubogim szlachcicem... Ci możni to się tam waśnią, godzą, całują i jedzą, procesują i jednają a nam zawsze guzy i robota. Jeźdź, tłucz się na kulbace... wysługuj... Oj! temu Zbisiowi Szaławile to bym dał ze sto...
— O! temu by dać! powtórzył Joachim — to szubienicy wart, bez Boga.
— A ta jego... żonka co to niby za niego poszła... taka pieszczotka, milutka, weselutka, i gdzie jemu takie cacko brać, albo się o nie kusić.
Joachimek który był wielbicielem Domci nie mógł się wstrzymać.
— E! panie, zawołał zapominając się — jakem ją oto pozawczoraj zobaczył chodzącą po wałach, to powiadam... Spojrzawszy na kresowatego za język się ukąsił, ale — było dobrze za późno — miód stary obałamucił go.
— A tyżeś ją gdzie pozawczoraj mógł widzieć na wałach, kiedy ona w Warszawie! zawołał śmiejąc się do rozpuku.
Biedny chłopiec spuścił głowę, dopiero teraz postrzegł sam że był do niczego, łzy mu się w oczach zakręciły, odsunął szklankę zwolna i pokłoniwszy się począł z za stołu wydobywać... Chciał już uciec tak mu siebie samego wstyd było.
— Słuchaj chłopcze, odezwał się nieco zmienionym głosem kresowaty, już siedź i miodu dopij... więcej się nie wygadasz nad to.
Poklepał go po ramieniu.
— Bóg zapłać!
Joachim na dobre by był płakał — ale co to pomódz mogło. Szło teraz o to żeby popełniwszy tak srogą niebaczność, prawie zdradę, co najprędzej zbiedz do Opola — bo któż mógł wiedzieć co to był za człowiek, który tak zręcznie umiał za język ciągnąć.
Nie przeszkadzał też wcale kresowaty panu Joachimowi do odwrotu, a sam miód popijał, jakby już nie interesowany wcale w tej sprawie... ale znać było że się mocno namyślał, ważył coś i rachował, bo na zegarek patrzał co raz.
Potym klasnął w ręce, a chłopak od koni przybiegł.
— Gotowo? — Gotowo panie — Jadły obrok. — Już do ziarna. — Piły... nie bardzo... — Kiełznaj i wywodź.
Zwrócił się potym do Joachimka stojącego w kącie jak na pokucie.
— Jakże aści zwą? zapytał
— Joachim Sierociński.
— Do zobaczenia Joachimku.
Gwizdnął i wyszedł.
Dopiero zobaczywszy go idącego, chłopak zmiarkował że nie z lada szlachcicem miał do czynienia... ruszył ramionami, nałożył czapkę, postójne zapłacił i rozpytawszy o drogę poleciał do Opola.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.