Szaławiła/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Widzieliśmy już raz Żmurki w czasie krótkiego pobytu w nich pana młodego, wieczorem po weselu, ale możemy powiedzieć, że ich jeszcze nie znamy wcale.
Stara to rezydencya i cale inaczej wyglądająca niż Starościański dwór... Niegdyś była może zamczyskiem obronnym, teraz sadyba wcale przyjemna i utrzymana porządnie a nie bez wykwintu, który kobiety lubią. Ośmnaście też lat Żmurki już były pod zarządem pani ze Skulskich Bożeńskiej, matki panny Domicelli. Na odmalowanie tego dworu, charakteru... tych rządów i co się tu działo, trzeba by śmiałego a delikatnego pęzla jednego z tych angielskich malarzy co podobne obrazy z niezrównaną trafnością i bogactwem szczegółów kreślić umieją.
Mówiono w polskim kraju w ogóle i dziś się to powtarza często że w nim hic mulier panowała, że w nim rządziły niewiasty i że mężczyźni mniej mieli wpływów w powszednim życiu, ba w politycznym, od swoich miłych małżonek.
Jest to po części prawdą, i pewna że piękne a dobre panie nasze, w czasach saskich, gdy ichmość zbytnie zalewali głowy, przeważnie cugle chwyciły, ale inaczej poszło by wszystko samopas do prędszej jeszcze ruiny. Kobiece rządy nie zawsze szczęśliwe były ale poczciwe i dobrej woli. Cóż wreszcie kobieta osamotniona począć miała widząc, że wszystko runie bezrządem, musiała uchwycić dyktaturę, aby nie dopuścić anarchii.
Jedną z takich pań samowładnych była pani Bożeńska, energicznego charakteru niewiasta, ale mimo to nie zawsze sobie szczęśliwie mogąca dać rady.
Owdowiawszy zawcześnie z córką tylko jedynaczką, choć się o nię wielu starało, ba i sam brat nieboszczyka, pan Starosta owdowiawszy ku niej wzdychał, nie chciała wcale iść za mąż aby panią w domu pozostać. A że brat męża był opiekunem i zrażać go sobie nie chciała, kręciła biedaczka jak mogła aby go ani przyjąć ani odrzucić a okiełznać. Dokonała tego używając różnych środków wielce trafnych i rzucając mu na pastwę po odrobinie majątku. Była zresztą kobieta oszczędna, rządna, lubiąca ład, umiejąca do siebie ludzi przywiązać, dla biednych miłosierna, nieco surowa dla złych, panująca nad sobą i wielkiego taktu w życiu. Na pozór wydawała się zimną choć serce miała dobre; z obawy tylko, aby ją o słabość nie pomówiono, o lekkomyślność i rozrzutność, zbyt dbała o grosz, zbyt zapobiegliwą była w majątkowych sprawach. Niewielki mając wniosek na znacznym majątku córki, którym pod okiem Starosty zarządzała sama, nie życzyła sobie tak prędko Domci wydać za mąż. Wiedziała dobrze co to jest żyć na łasce, choćby najlepszego dziecięcia, pragnęła więc sobie uzbierać tyle, ażeby się stać niezależną, gdy Domcię nareszcie wydać przyjdzie.
Oprócz Staszka Horwata, którego mimo przywiązania córki odprawiła pod pozorem ubóstwa i — niestósowności partyi; na różny sposób usunięto tak wielu ichmościów napastliwie szturmujących o rękę dziedziczki pięciu wiosek, miasteczka i nadziei po skąpym bezdzietnym stryjaszku. Ale gdy się Zbisław Wierzchowski uczepił, przypił, najechał i stał tak niesłychanie natrętnym a stryja sobie potrafił ująć per fas et nefas — nie było środka obronić się od najezdzcy. Pani Bożeńska naówczas popróbowała w sekrecie i za zgodą córki użyć Staszka Horwata dla opędzenia się Zbisiowi. Tymczasem najlepiej ułożony plan zawiódł, ślubowi nie przeszkodzono i dopiero przy wyjściu z kościoła zaszły protesty i znany nam dramat. — Nie straciła wcale przytomności matka, skorzystano z tego... panie obie ujechały... skryły się. Szło teraz o rozwiązanie rąk źle związanych stułą księdza proboszcza. Córka była godną matki... Śliczna ta mała, drobna, zręczna, śmiała, wygadana, dowcipna istotka wychowała się naprzód na kolanach mamy, u jej boku, potym miała bonę Francuskę, niemłodą już pannę która ją dopieściła do reszty, potym pół roku spędziła na pensyi klasztornej we Lwowie zkąd się jej ledwie pozbyto. Nie dziw że w Domci Staszek się zakochał, kochali się w niej bez wyjątku wszyscy młodzi co ją widzieli, wzdychali do niej starsi, a starzy i beznadziejni patrząc na nię z desperacyi płakali, że im się Pan Bóg nie dał później urodzić. Gdyby to nie był wcielony szatanik z różowemi pazurkami, mógłby być najśliczniejszy aniołek w świecie... Dobrego i złego hojnie wsypała — natura, mając upiec ten cukierek żywy... miód, pieprz, imbier... czego tam nie było...
Żywa, fantastyczna, ciekawa, zalotną była z urodzenia i chcącą się przypodobać nawet drzewom gdy latała po ogrodzie. Egoizm jej posunięty do najwyższego stopnia był z tego rodzaju naiwnych, którym przebaczyć trzeba tak się siebie nie wstydzą, — chciała zresztą przez egoizm czułego serduszka wszystkich do koła siebie widzieć szczęśliwymi, bo ją jęczenie i płacze nudziły i śpiewać jej przeszkadzały. A śpiewała jak skowronek, skakała jak sarenka, a bystrą była i wiedziała wiele, wiele czego jej nikt nie powiedział!!
Domcia z wiekiem i doświadczeniem z faworytki mamy, stała się jej panią... Mama się jej obawiała... może dla tego, że ją kochała bardzo.
Mamyż wydać te panie z tajemnicy i powiedzieć dokąd uszły od pogoni ze Żmurek?
Dobra były, jakeśmy mówili, rozległe bardzo, pięć wsi i miasteczko w owych czasach, z lasami do nich należącemi zalegały ogromną przestrzeń kraju. Wnętrze tych majętności przez które, wyjąwszy same fundum Żmurki, nie przechodziły główniejsze gościńce, osłonięte było ciszą i urokiem. Była to terra incognita, w której oprócz żydów arędarzy i ekonomów a pospolitego ludu, rzadko się kto zabłąkał. Takich kątów kraj podówczas miał wiele, patryarchalne w nich panowały obyczaje...
O dobrych mil cztery od fundum Żmurek, w ciszy lasów nad rzeką Wieprzem, prawie na skraju dóbr Bożeńskich, znajdowała się starożytna siedziba, niegdyś do Firlejów należąca, zwana z prastarych czasów Złotym Opolem. Był to murowany zameczek na sypanej górce, obwiedzionej fossami, przerobiony w XVII wieku przez późniejszych dziedziców na pałacyk, z dawna nie zamieszkiwany, ale z polecenia stałego Bożeńskiej utrzymywany w dobrym stanie. Miała bowiem myśl matka, gdyby córka za mąż wyszła, kiedyś się tam osiedlić. Z jednej strony Opole otaczały lasy rozległe, z drugiej płynął pod nim Wieprz, szerokie, zielone ługi i odkryty, żyzny, cudny kraj zasiany wsiami widać było. Miejsce samotne a uśmiechnięte, ciche a wesołe przystało by było kobiecie chcącej w zadumie rzewnej dokończyć dni swoich. Pani Bożeńska choć widywała rzadko ten kątek, lubiła go bardzo... Mało o nim mówiono, znano go nie wiele, z tej strony Wieprza nie był pałacyk widoczny, a mieszkańcy z drugiego brzegu mało mieli stosunków z tutejszemi. Ledwie kto kiedy wspomniał o Złotym Opolu. Pamiętała o nim tylko pani Bożeńska powoli zaopatrując je we wszystko, czego później potrzebować mogła. Osadziła tam starą poczciwą klucznicę swą panią Osowiecką... i z cicha przygotowywała pustelnią tę na stanowczą godzinę, gdy córkę opuścić by musiała.
Nadto bowiem nawykła była do swobody ażeby z nią razem mieszkać mogła przy zięciu.
Przybywszy do Żmurek... jak błyskawicą uderzona została myślą ucieczki przed nieochybną pogonią do Opola. Zdrady ze strony swych ludzi spodziewać się nie mogła, zresztą nie powierzyła myśli swej nikomu oprócz Domci która w ręce plasnęła i na szyję jej się rzuciła z radości. — Zabrano trochę rzeczy... ostrożna pani Bożeńska rozkazała jechać drogą ku Lublinowi, a dopiero o dobrą milę zawrócono nagle z gościńca małemi drogami do Opola. Ludzie znali okolicę doskonale, więc choć noc była i drogi nie szczególne, obeszło się bez przypadku i wywrotu... Dopiero zjechawszy dobrze z gościńca kazano konie popaść i wypocząć, a przodem posłano do Opola, aby się tam Osowiecka trochę przygotowała na przyjęcie. Niepotrzebuję mówić, że ludzie do milczenia przysięgą zobowiązani zostali...
Domcia choć przerażona ślubem swym, potym rozradowana rozerwaniem nienawistnego jej związku, choć pod silnemi wrażeniami dnia tego ulegająca, cieszyła się z awantury. — Nic do jej usposobień przyjemniej przypadać nie mogło... lubiła przygody... podróże, niespodzianki... a przytym? obiecywała sobie po cichu że Staszek Horwat dowie się, wyszpera gdzie jej szukać i odwiedzać ją tu będzie... Słowem roiła — a jestże szczęście nad marzenie takie młodzieńcze? Gdy matka chodziła zamyślona i po krótkim spoczynku na rozpostartej słomie pokrytej kobiercami zrywała się uciskając rękami dłonie i dumając co pocznie, Domcia drzemała na posłaniu z uśmiechniętemi do przyszłości ustami.
Nad rankiem gdy rozwidniało dobrze puszczono się nareszcie w dalszą drogę po leśnych wąskich drożynach ku Opolu. Potrzebowało to kilku godzin czasu, gdyż wśród lasu, wąwozów, grobelek, ciasnych przesmyków pośpieszyć nie było sposobu. Naostatek dębowy las przerzedzać się zaczął, pani Bożeńska głowę przez okno wystawiwszy zawołała:
— Otóż Opole...
W blasku złocistego poranku pokazał się zameczek na górze, a Domcia która go od lat kilkunastu nie widziała, to jest od dzieciństwa, uderzyła w dłonie z radości... Ślicznie bo też wyglądało to miejsce na tle zielonych łąk, szerokiej wstęgi wody i niebios rannych omglonych, osnutych pół przezroczystemi chmurkami.
Pani Bożeńskiej przy uśmiechu i łza zakręciła się w oku — kochała Opole, ale z jego imieniem wiązała się dla niej myśl o starości.
U stóp wzgórza rozciągała się wioska wesoła, zabudowana porządnie, umajona sadami. Mieszkańcy oprócz rolnictwa które się dobrze opłacało, mieli pomocnicze przemysły leśne, i rybołówstwo dodatku. Znać to było na weselszych ludu twarzach, na bielszych koszulach, na świeżo wyglądających chatach. Od wsi ku zamkowi zwanemu w starych aktach Ogrodzieńcem, prowadziła krótka droga drzewami wysadzana, potym przejeżdżało się fossę jeszcze wodą zalaną po moście, ale już teraz ze zwodzonego przerobionym na stały i bramą w wałach wjeżdżało się na czysty, mały dziedzińczyk. Ze starych fortyfikacyi, baszt, kurtyn porobiono w XVII wieku galerye, przybudówki, kaplice, skarbiec...
Sam korpus pałacyku wysokiego wznosił się w pośrodku przyozdobiony kamiennemi drzwiami i rzeźbami, wśród których jeszcze Firlejowskie herby widniały. — W ganku z balustrady na której stały dwa kamienne wazony rokoko, czekała już stara Osowiecka cała biało ubrana, w czepku białym z żółtemi wstęgami, z pękiem kluczów w ręku i ekonom w żupaniku letnim i długich butach kozłowych. Był to stary konfederat, żołnierz wyga, ale dobre człeczysko...
Ledwie panie wysiadły przybiegła też wiejska służba zamkowa powitać tych niespodzianych gości. Pani Bożeńska że to była kobieta z głową a przytomna i wiedziała z kim miała do czynienia, czuła iż chwili tracić nie powinna. Przywitała panią Osowiecką uściskiem i zostawując jej szczebiocącą a szczęśliwą Domcię, sama zwróciła się ku panu Chrapskiemu, ekonomowi i rządzcy Opola. Odprowadziwszy go na bok trochę, zawołała żywo:
— Mój Chrapski, mój dobrodzieju — nie myślcie żebym ja tu dla siebie i dla was na gody przybyła. Wiecie pewnie że Domcię prawie mi gwałtem za mąż wzięto...
Tu westchnęła...
— Nie chciałam nigdy tego małżeństwa... ale cóż? jestem słaba kobieta. Tymczasem w chwili ślubu prawie zaszły takie okoliczności, iż ślub stał się nieważnym... Uciekłyśmy przed panem młodym, musimy tu czekać rozwodu. Ale toby wszystko było nic, najgorsza rzecz że narzeczony utrapieniec, paliwoda, człowiek impetyczny... na wszystko się rzucić gotów... Jeśli się dowie gdzie jesteśmy, może na nas napaść siłą, aby odebrać żonę.
— A! pani dobrodziejko! przerwał Chrapski podnosząc ręce, alboż ma wojsko?
— O! szczęściem nie, ale znajdzie dziesięciu lub piętnastu zbrojnych awanturników jak sam... a cóż my poradziemy?
— Jakto? proszę jaśnie pani — oburzył się Chrapski, jeśli nie ma więcej nad kilkunastu ludzi, czyżby on nam rady dał?
— O toż mi właśnie idzie, kochany Chrapski, o to aby się mieć na ostrożności i nie dać wziąć bezbronnie.
Chrapski wąsa pokręcił uśmiechając się.
— Czy jaśnie pani mi daje plenipotencyą do obrony? mogę się zawinąć? ja do wieczora tak Ogrodzieniec wystrychnę, że się trzystu ludzi nie obawiam. Para szmigownic do bramy znajdzie się, pale u mostu podpiłować każę, ludzi kilkunastu zbiorę najlepszych, strzelców, bartników... pobereżników... Prochu trochę jest, strzelby się pozbierają...
Machnął czapką.
— No — ja za zamek do wieczora odpowiadam... A! niechby przyszli... niechby przyszli, tak bym ich tu oporządził, żeby starego Chrapskiego popamiętali...
— No, więc mianuję waści dowódzcą zamkowej załogi, smutnie uśmiechając się rzekła pani dając rękę do pocałowania ekonomowi — ale, mój Chrapciu, cicho... nie robiąc z tego niepotrzebnych plotek... rozumiesz...
Chrapski jak stał zawrócił ku narożnej baszcie dla obmyślania i przygotowywania do obrony, a panie weszły do zameczku. Naprzód sień była flisami szaremi wyłożona przestronna, z której wschody po obu stronach pięknie zatoczone wiodły na pierwsze piętro... Na dole były tylko składy, mieszkania dla służby i poczęści puste sale... Na górze wszystko utrzymano w porządku i choć się to postarzało miłym było dla oka. W całym pałacyku drzwi wszystkie białe ze złoceniami jeszcze dość świeżo wyglądały, ściany poopasywane były drzewem, poociągane materyami, ozdobne w lustra, obrazy, naddrzwi malowane, szklanne pająki i meble staroświeckie dobrze zachowane.
Można się tu było sądzić o sto lat cofniętym w czasy Kazimierza, Michała, Sobieskiego... Domcia skakała z radości szląc buziaki starym zapylonym portretom... Z głównego saloniku przedzielonego na dwoje słupami, z jednej strony widok był na Wieprz i łąki, z drugiej na lasy i wioskę... Przy oknie otwartym stał stoliczek nakryty do kawy, sucharki, śmietanka i wiejskie masełko i różne przysmaki, na które Osowiecka zebrać się mogła.
Ale z ciekawości oglądania zamku Domcia wyrzekła się chwilowo śniadania i kazała się prowadzić wszędzie...
Nie mogła się nasycić tym cackiem ze starych czasów, które w istocie z niepospolitym staraniem było wykończone. Niezapomniano nawet na dachu cysterny obszernej, której wody służyły do utrzymywania dwóch misternych wodotrysków. Jeden z nich bił w marmurowej wannie w salonie, drugi w kamiennej sadzawce w podwórcu, przyozdobionej figurami... Co chwila jakaś niespodzianka wykrzyk wyrywała z ust Domci... która każdy kącik obejrzeć chciała... Naostatek i kaplicę. Ta połączona była z zamkiem galeryą oszkloną, a że kapelan był przy niej utrzymywany świeżą jeszcze wydawała się przy swej starości. Pozostała bowiem nietknięta z dawnego zamku i sama jedna zachowała znamiona gotyckie... Oryginalność jej stanowiło, iż cała spierała się na jednym potężnym słupie, który rozpromieniał się w sklepienie... Wąskie okna ją oświecały... Z obu stron jakby snem ujęte, na sarkofagach marmurowych spały zbrojne figury mężów i w mniszych osłonach z różańcami kobiety. — Najstarszy z przodków z nogami na lwie spartemi z płyty piaskowca wyrzeźbiony, stał u drzwi na straży...
Tu Domcia uczuła powagę i świętość miejsca spływającą na serce... Umilkło jej szczebiotanie, klękła przed ołtarzem pomodlić się.
Ze starego obrazu patrzała na nią Matka Boska w białym kwefie, z dzieciątkiem Jezus na ręku... czule jakoś a smutno i zdało się Domci że jej mówiła... — Zacznie się życie obowiązków, skończy się żywot pusty... Domci łza w oczach zakręciła się, ale otarła ją żywo i wstała wracając do matki...
— A moja ty najdroższa mateczko, zawołała rzucając się jej na szyję — co to za cudowne gniazdko kamienne... niech mnie mama je daruje... a ja tu całe życie gospodarować sobie będę... To coś tak pięknego jak tylko w książce lub na obrazku być może.
— Moja Domciu, westchnęła matka, darować ci nie mogę Opola, bo nie jest mój — jest twoim, ale właśnie chciałam prosić ja ciebie, abyś mi go do mego życia — pożyczyła... To miejsce dla mnie stósowniejsze niż dla ciebie... cisza i spokój. Ty, po kilku dniach wielkiej uciechy, umarłabyś tu z tęsknoty...
— No — no — moja mateczko — jakoś się pogodzimy... i o to pieścidełko nie pokłócim...
Matka pocałowała ją w czoło...
Przez okna na podwórze wychodzące widać było, iż pan Chrapski do serca wziął swe posłannictwo... Znalazł on pomocnika już i ze skarbca dobywał oręż, który dawno świata nie widział. Już za Sasów powoli szmigownice zardzewiały lub służyły do wiwatów na rezurekcyą, a za Stanisława Augusta od Barskiej stara broń nietkniętą leżała. Prawdą a Bogiem owe muszkiety, flinty, arkabuzy odwieczne nie na wiele przydać się mogły. — Najczynniejszy ze starych wojennych był moździerz, bo hukał przy bankietach. Co do zbroi te powoli z użycia były wyszły, tak samo jak łuki, które w początku ośmnastego wieku dla parady jeszcze noszono.
Chrapski zobowiązawszy się słowem, że zamku ustrzeże, wziął, jak mówił, na pazury aby przed nocą wszystko było gotowe Leśników zwołano, strzelców zebrano i sam dowódzca miał do nich przemowę stósowną... malując im niebezpieczeństwo pani i panienki które od napastnika jakiegoś uciekać musiały. U ludu taka przemoc obudza zawsze oburzenie, a że panią Bożeńską lubiono bardzo, zaklęli się wszyscy że jej bronić będą — bądź co bądź. Strzelcy sami najzdatniejszą młodzież wybrali ze wsi, i ku wieczorowi w bramie formalną urządzono kurdygardę... Most był strzeżony, szmigownice wytoczone, broń ponabijana, a mądry człek konnych ludzi rozstawił po gościńcu wiodącym do Opola tak, że gdyby nieprzyjaciel się zbliżał, mogli zaraz dać znać do zamku. — Teraz już wzdychał tylko stary żołnierz do Matki najświętszej żeby przyszli, tak był pewien swego. Zrobił ślub że funtową świecę postawi u Dominikanów, byle tylko nieprzyjaciel nadciągnął. Najwięcej się obawiał tego, że gotowi byli stchórzyć i nieprzybyć. — Dla tego przygotowania taił... i starał się jak najmniej je rozgłaszać, nakazując tajemnicę.
Tak dzień spłynął, a nawet noc na czuwaniu, przy pokrzepiającym piwie i wódce których pani Bożeńska nie żałowała. Domcia biegała po zamku, matka wzięła się do zagospodarowywania... Następny dzień zszedł podobnie, a za nim drugi i trzeci...
Im dłużej to trwało tym w początku groźne niebezpieczeństwo zaczynało coraz mniej prawdopodobnym się okazywać. Domcia sobie mówiła... Nie będzie śmiał... matka także, a nieszczęśliwy Chrapski powiększał coraz wagę świecy ślubowanej do Dominikanów żeby się to, uchowaj Boże, tak na niczym nie skończyło... Chciało mu się i prochu powąchać i swych wojennego rzemiosła wiadomości dowieść w praktyce.
Ta głucha cisza i nieświadomość tego co się tam działo w Żmurkach, co ze stryjem Starostą, z panem młodym, zmęczyła w końcu do tyla wdowę, iż postanowiła wysłać kogo na zwiady. Domcia to aprobowała bardzo, bo by się rada była także dowiedzieć co o Horwacie, albo go nawet i ściągnąć dla narady. Powołano tedy Chrapskiego, żeby obmyślił kogo słać, takiego coby, nie już przez złą wolą, ale przez dobroduszność nie zdradził. Padł los na Joachimka siostrzeńca pana Chrapskiego, młodego bardzo roztropnego chłopaka, który po całych dniach z kurdygardy na biegającą po zamku Domcię oczy wytrzeszczając, gotów był jej sprawom choćby życie poświęcić. Ofiarował się czy w ogień czy w wodę. Więc p. Bożeńska napisała przez niego list do Starosty, nie mówiąc gdzie była, ale oznajmując mu tylko że się znajdowała w miejscu bezpiecznym a prosząc o zawiadomienie i dobrą radę co czynić miała, ażeby się od p. Zbisława uwolnić. Posłańcowi dla ostróżności zalecono, aby w razie silnego natarcia skłamał iż panie schroniły się do Lublina.
Wyjechał tedy na szpiegi poseł opatrzony dobrą instrukcyą od wuja, a wijatykiem brzęczącym od obu pań, które go w tę drogę pobłogosławiły.
Gdy tu tak oczekują wieści ze świata, tymczasem p. Zbisław rozpuszcza swe gońce szukając także wiadomości o zgubionej żonie, a miły Staszek Horwat kręci się na swoję rękę.
Niepostrzeżony, niepozorny ten chłopczyna, znajdował się ze swemi przyjaciołmi w miasteczku w czasie ślubu i protestu p. Strukczaszego, śledził ruchy swojego przeciwnika i udało mu się urządzić tak że w gospodzie odjął mu środki dalszego ścigania obu pań, o których i on też nie wiedział gdzie się znajdują, ale się obawiał Zbisława, aby na nich gwałtu się jakiego nie dopuścił...
Dopiero ułatwiwszy się ze Zbisławem, któremu konie i rzeczy zabrane odesłał do domu, pomyślał Staszek o dochodzeniu, gdzie się p. Bożeńska z córką znajduje...
W Żmurkach nie umiano mu nic o nich powiedzieć, trzeba było brać na rozum, śledzić samemu i unikać spotkania z p. Zbisławem i jego bandą, wiedział bowiem, że w razie zetknięcia się z niemi na sucho by mu to nie uszło.
W tym celu odłączywszy się od swoich, porzuciwszy nawet sługę, zmieniwszy konia, starał się i twarz tak zamaskować, aby go nie łatwo poznano. Chłopak był ładny, delikatny, blondynek jasny, wyszwarcował się więc i wysmarował na cygana, wąsiki oczernił i podprawił dłuższe, z tą nową postawą przebrany w suknie prostsze puszczając się na zwiady. — Miał on swych przyjaciół w Żmurkach, którzy wiedzieli że u Domci był w łaskach, ci nie mogąc dać mu wskazówki, dokąd panie pojechały, zaręczyli wszakże iż się udały drogą ku Lublinowi. Staszek natychmiast dotarł aż do Lublina, schodził miasto, spenetrował klasztory i utwierdził się w przekonaniu, że tam ich nie było.
W czasie dawniejszych swych bytności w Żmurkach, zasłyszał był nieraz o zameczku w Opolu — tknęło go to, że bardzo mogły się tam schronić. — Ludzie zakochani miewają przeczucia szczęśliwe i instynkt jakiś mówił, że tam ich szukać było potrzeba. Wyruszywszy więc z Lublina, nie wiele się namyślając rozpytał o drogę do Złotego Opola i wprost nią pojechał. Sam jeden był, konno, ale na wszelki wypadek miał i szablę którą zręcznie władał; i pistoletów parę w olstrach i na sznurze przez plecy jeden jeszcze pod ręką... Nie wyglądał wszakże ani na wielkiego wojaka, ani na niebezpiecznego człowieka, bo był mały, drobny, a choć umalowany na ciemno, twarzy nie nadał marsowego wyrazu. — Za to bardzo się w nim było łatwo szpiega domyślać, który wietrzył pole. — Droga do Ogrodzieńca stała pustką... rzadko kto nią się zapuszczał w lasy.
W pierwszej karczemce, w której popasał, zastał Horwat chłopka śniadającego chlebem i słoniną. Przy nim stał konik bez siodła, ale workiem ze strzemionami sznurowemi okryty. — Traf chciał żeby się u niego zaczął rozpytywać o drogę. Dobrze padł, był to bowiem człowiek przez Chrapskiego postawiony tam na straży, który jak tylko posłyszał obcego dopytującego o Opole i Ogrodzieniec... ni to ni owo odpowiedziawszy i zbywszy go mruczeniem, chleb i słoninę za pazuchę schował, dopadł szkapki i pokłusował w las, do drugiej stacyi dając znać iż — przednie straże nieprzyjacielskie nadciągają. Ludzie znużeni długim a próżnym oczekiwaniem, w mgnieniu oka, jeden drugiemu podając wieść, pobiegli aż do Opola...
Staszek nie domyślając się niczego, wybrał się z popasu zwolna, a już na zamku wiedziano o nim.
Chrapski słowa nie mówiąc kobietom, aby je nie przestraszać, załogę swą zebrał, mowę do niej palnął gęstą, wódki dystrybucyą uczynił, (bo bez tego nic) — broń kazał opatrzyć, Panu Bogu podziękował, ofiarę świecy do ołtarza uroczyście ponowił i oczekiwał z bijącym sercem godziny stanowczej, w której by się mógł, jak należy popisać. — Nie wątpił bynajmniej że za tą przednią strażą, nadciągną wkrótce ufce nieprzyjacielskie, lano więc ołów i rznięto siekańce do garłaczów.
Wśród tych żwawych przygotowań, przyszło mu na myśl, bardzo szczęśliwie, (bo to był człowiek gorącego serca, mimo nie pierwszej młodości), że takiego człowieka wysłanego pojedyńczo nazwiady wyśmienicie było można pochwycić i z niego wyciągnąć potrzebne wiadomości o sile nieprzyjacielskiej. Uderzony tym szczęśliwym pomysłem, Chrapski nic nikomu nie mówiąc, samoczwart wyruszył zbrojno z zameczku i zdążył na kraj lasu, nim się tam dostał Horwat.
Ten najspokojniej w świecie małym truchcikiem sobie drogą leśną posuwał się ku Opolu, gdy jak piorunem rzuciło się nań czterech ludzi. Chciał się w początku bronić, pewien będąc że to Zbisia zasadzka, ale — siła złego, czterech na jednego, i to jeszcze wcale się niespodziewającego. Nim za pistolety mógł chwycić, Chrapski go już trzymał w żelaznych rękach, wołając: — A tuś! a tuś jegomość... Milczeć bo w łeb strzelę...
— Coś za jeden?
— Na miłego Boga — czego chcecie odemnie...
— Coś za jeden i co tu robisz?...
— Dla czego się mam tłumaczyć?
— Mów, bo my wiemy co cię tu prowadzi — ptaszeczku!
Napadnięty tak, gdy mu i mówić nie dawano i sam nie wiedział co odpowiadać, nie rozpoznając w czyje się ręce dostał — obudził jąkaniem się jeszcze większe podejrzenie pan Horwat... Działo się to nie daleko od wsi i zamku, do którego ciągnąć go zaczęto, obstąpiwszy do koła...
Poznał tedy dopiero że to chyba ludzie z Opola być musieli i począł się tłumaczyć że do pani Bożeńskiej jedzie.
— E! he! mnie ty nie oszukasz! rzekł Chrapski... daremne kłamstwo! ja z waszeci prawdy dobędę! My wiemy o waszych zamiarach... Nie podszywaj się asindziej w cudzą skórę, to darmo...
Staszek się klął na matkę Najświętszą, Chrapski ani chciał słuchać, szło mu o własną cześć, nie przypuszczał omyłki.
— No — dość — zawołał groźno — wszystko się wyjaśni... teraz milczeć, ani pisnąć i — z nami.
Wzięli go tedy między konie, dowódzca polecił milczenie wszystkim i przebiegłszy z Horwatem, który jeszcze się z przygody uśmiechał, kawałek drogi do zamku wiodący, doprowadził go do kurdygardy. — Tu w bramie pochwycili go na ręce ludzie i wparli do ciemnej izby. Wjazdowa brama z obronnej niegdyś przerobiona, miała takich komnat wiele pustych, a z jednej z nich wnijście do lochu na prochy znać lub dla więźniów dawniej przeznaczonego. Chrapski nic nie chcąc mówić o tym paniom, natychmiast loch otworzył i więźnia, mimo jego protestacyi i powoływań się do pani Bożeńskiej, na klucz w ciemnicy zamknął...
Dopełniwszy tego znakomitego czynu dopiero pot z czoła otarł, piwa się napił i siadłszy na ławie, począł myśleć co począć dalej. — Nie miał najmniejszej wątpliwości że szpiega złapał. — Czujność w bramie została podwojona, ludzie szeptali między sobą, wrota zaparto... Chrapski rozmyślał ciągle jakby tu prawdy dobyć z niegodziwego szpiega.. Wahał się między morzeniem głodem a chłostą.
Tymczasem Staszek Horwat rzucony do zatęchłego, ciemnego lochu, w niemożności tłumaczenia się, gdyż go słuchać nie chciano wypierającego się wspólnictwa ze Zbisławem, jak osłupiały siedział pod kraciastym okienkiem, z którego widok smutny, przedstawiał mu fossę zamkową, pełną wody spleśniałej... okrytą zielonym kożuchem porostów i cuchnącą... Pobyt w pustym loszku, gdyby się miał przeciągnąć, wcale pocieszającym nie był... powietrze przesiąkłe wilgocią, smród, zimno, kamienie mokre i przelatujące szczury — noc czyniły straszną. A tu ani głosu ludzkiego słychać nie było, tylko głuchy stukot w kurdygardzie krzątającej się załogi. Sam nie wiedział co ma począć.... Chrapski nareszcie namyśliwszy się dobrze, zszedł powoli do więzienia, i zabierając się do indagacyi usiadł na przymurku...
— Słuchaj pan, rzekł nieco uspokojony zebrawszy myśli Horwat, z gorliwości wielkiej popełniłeś jegomość omyłkę, której później żałować możesz... Powiadam wam, że jestem Stanisław Horwat, przyjaciel pani Bożeńskiej i dawny pretendent do ręki p. Domicelli... właśnie chcąc je bronić od tego napastnika Zbisława Wierzchowskiego, jechałem do Opola. Zlitujże się waćpan...
— Ta! ta! ta! — odrzekł Chrapski zawsze trwając w swej myśli uparcie — co mi tam asindziej będziesz plótł takie androny... Lepiej prawdę śpiewaj... kto cię wysłał? ilu was jest? kiedy na zamek uderzą!!
— Ale — słuchajże waćpan — zawołał oburzony Horwat — prowadź mnie do swej pani, ta mnie zna... ja ci odpowiadać nie myślę...
— Na mnie zdano załogę zamkową i pieczę... ja nie potrzebuję straszyć kobiet i do nich się odwoływać, ja co wiem to wiem... odparł Chrapski.
— Waćpan tego żałować będziesz...
— A ja wam powiadam że wy też pożałować możecie uporu. U mnie skruchą i pokorą wszystko zrobić można, ja nie jestem żaden okrutnik, ale sprawę wojenną i wybiegi nieprzyjacielskie znam...
Horwat był do najwyższego stopnia zniecierpliwiony i po troszę wylękły.
— Słuchaj waćpan — dodał — daj mi krucyfiks to ci nań przysięgnę że nie kłamię.
— Ale tak! zapewne... albo ja nie znam przysiąg jezuickich! potym cię rozgrzeszą żeś życie salwował!! Jam na świecie bywał.
— Daj mi waćpan napisać trzy słowa do panny Domicelli — rzekł w gniewie Horwat — przekonasz się... Nie bądźże szalonym!
— Szalonym! tak! jeszcze mnie będziesz...
Chrapski spojrzał, chciał dalej rozmowę ciągnąć... ale w tejże chwili, na wale naprzeciw okna fossy ukazała się Domcia z bukietem kwiatów i więzień w mgnieniu oka uchwycił się za kratę i zawołał:
— Panno Domicello! niech mnie pani ratuje... Horwat! Horwat! Ja tu...
Szczęściem dla utrapionego więźnia, głos jego usłyszanym został. Domcia zrazu nie mogła pojąć zkąd wychodził, zatrzymała się... Chrapski dopiero pomiarkował, słysząc go odwołującego się do pani, że straszliwego bąka ustrzelił. Palnął się po łysinie.
— A któż tam was już pozna i zrozumie! zawołał — no, nie krzycz pan, czas wojenny, prawo wojskowe.. to darmo... człowiek... homo, omylić się może!!
Horwat już nic nie odpowiedział, milczący rzucił się ku drzwiom otwartym i wschodkami do kurdygardy, drugiemi właśnie wbiegła w tej chwili przestraszona Domcia... i załamała ręce, zobaczywszy ulubionego, czarnego, osmolonego... w ladajakiej opończy wyłażącego z lochu... Chrapski stał mrucząc że temu wszystkiemu wojenne prawa były winne...
Skończyło się śmiechem... nie można wszakże zaprzeczyć iż dowódzca zamkowy straszliwie zawiedziony, wiele od tego wypadku stracił energii, co na dalszy tok naszej historyi wpływ wywarło niemały.
Nim się pan Horwat przebrał i odmył, Domcia z wielką radością pobiegła o nim oznajmić matce. Chociaż przejednana ze Staszkiem p. Bożeńska nigdy go bardzo nie lubiła, można to było poznać i teraz po twarzy, po której przebiegł wyraz jakby nieukontentowania.
— A! wolałabym była żeby nie przyjeżdżał — zawołała żywo — sama możesz to zmiarkować, że nam tu go przyjmować nie wypada... Dopóki rozwodu nie będzie, jesteś zamężna... wszyscy wiedzą, że on się starał o ciebie, ludzie będą pleść...
— Niech sobie plotą — odparła Domcia — niech sobie plotą...
— Przepraszam cię, ja nie chcę żeby na moję Domcię pletli... ja mu tu ani godziny być nie dam...
— Ale moja mamo...
— To nic nie pomoże... nie pozwolę...
— Mameczko! kochanie! poczęła się wdzięczyć córka... jeszcze go Chrapski do lochu wsadził. — Czyż to może być, żeby go tak bez litości odprawić? Mama wie, że ja go bardzo, bardzo... lubię.
— O tym na nieszczęście wiem, odpowiedziała matka — ale nie przeszkadzając wcale, sprzeciwiam się stanowczo pobytowi jego tutaj.
— On się zasmuci! on się pogniewa...
— Jeśli ma rozum to nie, a jeśli go niema...
Domcia z niecierpliwością ruszyła ramionami.
— Mamciu... jesteś niedobra!
Matka ją pocałowała w czoło.
— Dziecko, ty jesteś głupiuchna...
— Ale Mamo...
— Ale Domciu... niepozwolę...
Domcia wybiegła zapłakana ale odważna... W pierwszym pokoju stał nieszczęśliwy Staszek pokorny, pocieszający się nadzieją, że mu tu wolno będzie pozostać.
— Panie Stanisławie — zawołała przybiegając Domcia — uzbrój się w męztwo, Mama nie pozwala abyś tu bawił dłużej, każe ci jechać... Mówi że tak wypada... że trzeba. Prosiłam jej... błagałam, nic nie pomogło..... Jedź pan, jedź wprost do stryja, naradź się z nim... niech nam rozwód dadzą... a ja — podała mu rękę, jestem twoją...
Staszek pocałował rękę, oczy podniósł.
— Ale choć dziś...
— To — schowaj się pan sobie gdzie, szepnęła Domcia... ja oficyalnie pozwolić na to nie mogę... ale...
Schyliła mu się do ucha i poszeptała coś żywo... Staszek drugi raz w rękę pocałował, westchnął, położył na sercu dłoń i powoli wyszedł.
W dziedzińcu spotkał się z Chrapskim, który bardzo miał na sercu żeby się z nim przejednać... Staszek nie był od tego... poszli więc razem po cichu z sobą gadając i znikli... Domcia zdala na nich oknem patrzała...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.