Szaławiła/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan młody milczał przez całą drogę, pani młoda odsunąwszy się w kątek drugi powozu i zagarnąwszy sukienkę aby się o niego nie otarła, patrzała w okno przeciwne i panna służąca z kolei spoglądała to oknem, to na panią, to na tego straszliwego Zbisia z kresą przez łeb czerwoną, która z pod czapki niedbale na ucho zarzuconej wyglądała. Kiedy niekiedy z okrążających powóz przyjaciół mignął który u drzwiczek pasując się z koniem lub chcąc do Zbisława przemówić. Ten wychylał się, uśmiechał, zagadał i znowu następowała uroczysta cisza.
W drodze potrzeba było konie popaść już pod wieczór, ale Domcia z powozu wysiąść nie chciała. Panna służąca została z nią, Zbisław poszedł do towarzyszów trochę się pośmiać, wypić i pogwarzyć. Był, mimo przykrego położenia w wyśmienitym humorze, a Żmurki uważał już za swoję własność prawie. Dla tego z popasu zaraz pchnął chłopaka konno z dyspozycyą aby wieczerza była na osób dwadzieścia gotową.
Służąca która z Domcią jechała, panna Filipina Jeziorańska, wychowana z nią razem i kochająca ją serdecznie łzy miała ciągle na oczach a oburzenie w sercu na tego utrapieńca, jak zwała p. Zbisława. Jego wesołość, obojętność, pewność siebie, nie mogły się jej w głowie pomieścić. Ruszała ramionami i zżymała się, patrzała na Domcię i podziwiała jej męztwo, a gdy Zbisław wysiadł poczęła ją całować po rękach dodając odwagi.
— Niech pani się nie lęka, niech pani nie desperuje... bo się rozchoruje...
— Nie mam czasu chorować, odparła Domcia odważnie, nie bój się o mnie. Teraz gra między nami, zobaczemy czy to tak łatwo przyjdzie jak wkraść się na zamek...
— A! szepnęła Filipina, jak się dowie ten nieszczęśliwy Horwat, gotów to życiem przypłacić.
— Ja zaraz napiszę do niego — odparła cicho Domcia, ty mi w Żmurkach ułatwisz przesłanie listu — jego tam wszyscy nienawidzą... Horwat powinien środki obmyśleć aby mnie ratować... ja nie chcę z nim żyć — a jeśli będę zmuszona do studni się rzucę...
— Ale moja dobrodziejko, moja pani, najsłodsza! najdroższa — ani myśl o tym.... wyratujemy się...
— I pamiętaj Filipinko, na rany Chrystusa cię zaklinam, żebyś odemnie krokiem nigdy nie odstąpiła i nigdy mnie z nim samą nie zostawiała...
— A jeśli mi każe wyjść?
— Ty mu powiesz że jesteś moją nie jego sługą a masz rozkaz odemnie byś została.
— A! pani! co to będzie! co to będzie!
— To nie może potrwać długo — bo Horwat mnie uwolni, albo ja sama do niego ucieknę... Ja żyć z nim nie mogę, ja żyć z nim nie będę...
— Cicho! cicho! oto idzie!
Filipina rzuciła się w głąb powozu, Domcia w drugą i zamilkły, Zbiś wszedł, siadł, spojrzał i wychylił głowę do przyjaciół... Pojechali.
Wkrótce noc zapadła, ale po staroświecku zapalono kagańce, aby drogę oświecić choćby wioski i stogi popalić... podróż odbywała się z tą samą szybkością bo koni nie oszczędzano... Już było późno dosyć gdy powóz wtoczył się przez bramę murowaną na dziedziniec w Żmurkach.
Było dawnym obyczajem iż państwa młodych przybywających po raz pierwszy do domu witano nie tylko oracyami — bo te były niezbędne we wszystkich życia wypadkach, ale chlebem, solą i cukrem na tacy podaną, życząc im temi symbolicznemi znakami dostatku i słodyczy, w przyszłym pożyciu. — Szło znać o to panu Zbisławowi, ażeby ceremoniał ten został zachowany gdyż przykazał aby w ganku nie zapomniano przynieść na tacy powitania... A że ze Zbisiem żartować było niebezpiecznie, gdy wysiadali wyszła stara klucznica niosąc owę sól na srebrnej misy, chleb i cukier... Mruczała wszakże tak coś pod nosem iż dosłyszeć było trudno co mówiła, a trzęsła się cała.
Domcia popatrzywszy na nię, nie tknąwszy soli ni chleba — odeszła na bok, ale Zbisław przyjął powitanie i dał parę dukatów.
Nim się z tym ułatwił, Domcia skorzystawszy z chwili wolnej, wbiegła sama do znanego dobrze domu Filipinę prowadząc za sobą, dopadła swego panieńskiego pokoju i na klucz się w nim zamknęła.
Całe towarzystwo tymczasem wpadło do oświetlonych rzęsiście pokojów, dosyć hałaśliwie i poczęło składać powinszowania tryumfatorowi.
— Tak! tak! wszystko to dobrze, rzekł w ostatku Barański — ale summa summarum czego żeś dopiął? żona bryznęła i zamknęła się na klucz... i ani paluszka nie da pocałować!
Zbiś na którego oczy szyderskie wszystkich były zwrócone, odrzekł powolniej niż zwykle.
— Widzicie moi drodzy, zestarzałem się, spoważniałem i myślę szaławilski mój system całkiem odmienić. Nic by łatwiejszego nie było nad wydobycie Domci z jej pokoju i przyniesienie jej tu na rękach, ale krzyczałaby na gwałt, na gbura... tego ja nie chcę. Trzeba się jej dać wysapać — nie życzy sobie mojego towarzystwa? — no to ja się bez niego obejdę — pójdę, zapukam, spytam, odmówi — będziemy się zabawiali sami.
— A potym? spytał Barański.
Zbiś wąsa pokręcił.
— Słuchaj Barański, pamiętasz ty mojego kasztanka białogrzywego!
— Pamiętam.
— Aleś ty go widział ujeżdżonym?
— Jak dziecko.
— A wiesz ty jakem ja sobie z nim rady dał?
— Naprzykład?
— Koń był do pięciu lat nie brany nawet na uzdę, bujał... bo to taka rasa, że się późno składają, i zawczasu ich nie biorą, aby nie zeszkapiały. — Kasztan gdym go wziął był rozbujały jak szatan... Ani przystąpić, ludzi bił, kąsał, wiszczał, kładł się — nie było sposobu... Trochem go zmorzył głodem i bezsnem... ale zawsze jeszcze był dziki... Ledwie nieledwie mu na łeb zarzucili tręzlę... potym jakoś niejakoś przyszło do tego, że się dał osiodłać, ale gdy podpinano popręgi, dwóch ludzi do lazaretu poszło. Myślę sobie już go nie dam nikomu tylko sam dosiędę...
Tak się stało... Co ze mną robił — niech ludzie powiedzą, kości mi pogruchotał, kładł się, przewracał, dęba stawał... a ja go batem a batem a batem i — nic nie pomogło... Jak dziś pamiętam był stary kawalerzysta Ściborski na tej hecy, patrzał, pluł i wąsa kręcił. Aż mnie znudziło patrzeć na jego pogardliwą minę. — Czego ty kpisz? spytałem. — Boś waćpan do konia kiep — rzekł lakonicznie. — A jakże sobie mam poczynić? spytałem. — Jak — odparł Ściborski — naprzód bizun rzuć, lejce puść, głupstwa mu robić nie daj, ale nie bij, wiesz czym się konie najsroższe ujeżdżają? cierpliwością... Nie chce iść? daj mu stać! Niech stoi godzinę... Chce się położyć? niech leży, ale ty nad nim na siodle... chce dęba... pozwól... Jak się wyszali, a zobaczy że nie przelewki, pójdzie ci jak baranek.
Otóż mój Barański jak ja kasztanka ujeżdżałem i był mi potym najulubieńszym z koni, chodził za mną jak pies, jadł cukier z rąk, po twarzy mnie lizał, głos mój znał...
To mówiąc i niedokończywszy pan Zbisław urwał, ukłonił się słuchającemu go kołu i zniknął. W istocie poszedł on do pokoju żony która z panną Filipiną była hermetycznie zamknięta. Zapukał.
— Kto tam?
— Ja.
— Kto taki! spytała służąca.
— Waćpanna powinnabyś znać mój głos — gospodarz przecie...
Milczenie.
— Proszę mi otworzyć.
— Panią głowa boli — pani śpi... pani nie pozwoliła wpuszczać nikogo.
— Ani mnie? spytał Zbisław.
— Nikogo.
— Gdy się pani obudzi proszę jej powiedzieć, że przeszkadzać nie będę i zasyłam — Dobranoc...
Pan Zbisław nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, odszedł.
Bawiono się tedy siarczyście jak gdyby nic, a choć z pana młodego słomianego śmiali się trochę, on to wesołą twarzą przyjmował — i nic.
Gdy wszakże po kielichach wesołości trochę miarę przebierać zaczęto, a hałas się wziął kawalerski, uczynił następną uwagę.
— Panowie a bracia! nie raczcie zapominać że to nie w Wierzchówce u kawalera, ale w Żmurkach u poważnego, żonatego obywatela jesteście, któremu jejmość słaba, więc trochę ciszej a skromniej nie zawadzi...
Tomaszewski który był trochę podpiły, uraził się pierwszy.
— No, no, patrzcie go jak mi spoważniał raptim; i będzie nas teraz decorum uczył... nas! nas! cośmy mu żonkę wyrwać z rąk macierzyńskich dopomogli.
— Słuchaj Tomaszewski, pij spokojnie a zwady nie poczynaj — odparł Zbiś.
— Ale bo i tyś dobry — zaczął Żubr, ja ci jestem corde et anima oddany a i mnie to kole... Co to my studenci czy co?
— Obrażasz się...
— Nie tylko ja? ale spojrz? Barański, Dygowski, Zabrzeski wszyscy nosami kręcą, nie licząc innych. Piękny z ciebie gospodarz! co masz do ochoty zagrzewać, to nami i tu komenderować myślisz.
— A co to ma być! stoby djabłów zjadł! krzyknął jeden wywracając ławę... Czy to my na jego chleb, wino i dach głodni — panowie, komu honor miły... za mną.
— Mości panowie! zagrzmiał Zbiś — bez urazy... nic złegom nie rzekł, a com powiedział, trzymam...
— I my cośmy odpowiedzieli trzymamy... Za mną! bywaj zdrów!! Bywaj zdrów...
Zbisław patrzał na to milczący, ale się nie zmięszał, podparł się na łokciu i poglądał szydersko.
— Jeśli myślicie panowie a bracia, że was będę przepraszał albo li prosił, to się mylicie. Nie obraziłem nikogo, żądając spokoju dla żony chorej — a kto się niesłusznie uraził — Bóg z nim...
Już była większa część powstawała od stołu, a tu właśnie przynieśli świeże wino, radzi byli żeby się submitował i przepraszał, ale ten uparty był — ani się podniósł — podzieliło się więc towarzystwo na dwa obozy, na tych którzy natychmiast Żmurki mieli opuścić i łagodniejszych, co już łapy szerokie podawali gospodarzowi.
Tomaszewski wstał, wąsy utarł, serwetę rzucił, pasa obciągnął i rzekł:
— A no, nie ma tu co popasać... dopóki nas potrzebował, wszystko mu było dobre... teraz już my mu ciężarem, więc się pozbyć trzeba... Ot co — mam tego za cztery litery kto zostanie.
Łagodniejsi powstali.
— Słuchaj no, Tomaszewski — zawołał Barański, jam wolny szlachcic, ja niczyjego despotyzmu nie cierpię. Jak mi ty mówisz że masz za cztery litery kto zostanie, ja ci mówię bez liter, że mam za kpa, kto z tobą pójdzie! Ot co!
Wielki wszczął się certamen.
— Tu się bez szabli nie obejdzie, dorzucił Tomaszewski — to darmo, sprawa gardłowa.
— Moi panowie, ozwał się gospodarz, bardzo was proszę mi mojego pierwszego dnia w Żmurkach nie zakrwawiać — byłby zły omen — Chcecie się posiekać — i owszem, służę, ale nie dziś i nie tu.
— Cóż to tu, kościół? spytał Tomaszewski — ludzie i w kościele się przecie biją?
— A u mnie nie... to nie karczma! krzyknął Zbisław — kto łaskaw zostanie, kto krzyw niech z Bogiem rusza, kto ma obrazy niech poszukuje — i kwita.
— Ja odkładanego nie lubię — rzekł wstając Barański — chodź, Tomaszewski, poświecą nam, wybijemy się w bramie, albo na podwórzu.
— Chodź!
— Chodź...
Gdy się ruszyli i w gospodarzu krew zagrała przypasał szablę wziąwszy z kąta.
Stała się tedy rzecz ciekawa, bo już byli po dobrych kielichach i w głowach szumiało, a bez bzdurstwa się obyć nie mogło. — Któryś zaintonował że trzeba Tomaszewskiemu z Barańskim kondukt zrobić, wziął jeden na szablę serwetę białą nakształt chorągwi i skoczył przodem, drudzy się poustawiali w ordynek i od ganku śpiewając Miserere, prowadzili ich tak do bramy. Środkiem Żubr napiąwszy się opończą szedł niby celebrujący. Tomaszewski z Barańskim po osobno ale na jednej linii postępowali z dobytemi szablami, a na ochotnika młodzież pozapalawszy kagańce towarzyszyła pochodowi. — Było to i śmieszne i straszne i smutne... Gospodarz protestował żeby w bramie się u niego, ani w dziedzińcu nie bili... wystąpili więc aż na gościniec. Tu zrobiono koło wielkie, oświecone kagańcami, a Tomaszewski z Barańskim podnieśli szable...
Cisza jak mak siał. Gospodarz z daleka się przypatrywał dosyć nierad, ale co miał począć.
— Nie przeprosisz, rzekł Barański.
— Ani myślę, odparł Tomaszewski, bij się...
— No, to bijmy się.
Ciekawa rzecz była patrzeć jak ku sobie skoczyli. Niełatwo dla obu nieprzyjaciela zmódz bo się znali na wylot, wiedział każdy z nich jak drugi chodził i co miał za obyczaj przy spotkaniu, więc na niespodzianego wziąć nie było podobna.
Zaczęli się składać, ale żaden drugiemu szkody nie zrobił... wyglądało to na zabawkę. Żubr niecierpliwy stojąc krzyknie:
— Czy żarty? czy komedye?
W tym Barański jak zamachnie nagle z całych sił i tnie Tomaszewskiego w łeb, przekroił mu skórę i nadwerężył kość... ten zachwiał się tylko — Jezus, Marya... i Józef nie domówiwszy padł na wznak.
Otóż tobie zabawka! rzucili się wszyscy ku rannemu, a ten księdza wołał niezrozumiale i zdawało się że ducha wyzionie... Szczęściem ludzie doświadczeni podnieśli go, zaraz skórę zalepili włosy obciąwszy i na rękach do oficyn zanieśli. Tak się owa wieczerza zakończyła, a o włos że jeszcze nie krwawiej — o czym mało kto wiedział.
Ledwie się do Żmurek dobili a Domcia do swojego pokoiku wpadłszy zamknęła, wyszła za jakąś potrzebą, czy na zwiady panna Filipina... Posznurkowała po domu, tu, owdzie i wróciła do pani z jakąś nowiną szeptaną cicho a ostrożnie, która zdała się obie przerażać. Domcia chodziła długo, namyślała się, szepnęła służącej, ta wyszła, i wróciła jeszcze raz i pobiegła znowu... Słowem że długo temu końca nie było...
Gdy pan Zbisław pod drzwi podchodził jeszcze się te jakieś konszachty odbywały... Szpiegowano potym kiedy do stołu usiędą... postawiono dziewczynkę na straży aby oznajmywała gdyby Zbisław szedł... i Filipina znowu wymknęła się, a gdy wróciła, Domcia zbliżyła się do okna od ogrodu... Po cichuteńku otworzyło się okno.... Z przeciwległej gęstwiny wyszedł ktoś ostrożnie i ku domowi się zbliżył.
Był to Staszek Horwat. Przypadek chciał że go spoczywającego tu zachwycił przyjazd państwa młodych niespodzianie... Biedaczysko drżał ale kochał i Domcia dowiedziawszy się o nim przez Filipinę kazała mu koniecznie pod okno przyjść rozmówić się z sobą.
— To szczęście że waćpan tu jesteś! szepnęła — widzisz co się dzieje... Ten zbójca wdarł się na zamek, zmusił mnie jechać z sobą...
— A pani zgodziłaś się!
— Musiałam dla oszczędzenia matki, ale żyć z nim nie chcę i nie będę, żoną jego nie jestem... Rób co chcesz... ale potrzeba mnie z rąk jego uwolnić — pojadę do Lublina do Brygitek i rozwód rozpocznę... Daj znać stryjowi...
— Starosta wam nie pomoże...
— Dla czego? spytała Domcia.
— Bo już mu ten zbój dał naukę. Sądząc że on o waszym schronieniu wie i że naciśnięty wydać musi, pochwycił go z własnego domu i więził póty, póki się nie przekonał że mu nic powiedzieć nie mógł. Starosta ledwie się z rąk jego wyrwawszy, przysiągł mu że się do niczego mięszać nie będzie.
— No, to się obejdziemy bez stryja. Na was wszystko.
— Ale jakże tu począć?
— Jak? albo to moja rzecz! zawołała Domcia — to wasza! wy obmyśleć musicie i wykonać. Filipina poczciwa ułatwi porozumienie.
Jeszcze rozmowa ta przedłużała się cichemi szeptami, gdy powracającemu z pojedynku gospodarzowi nadbiegł jego chłopak postawiony na straży koło domu donieść, że u okna jejmości ktoś bodaj czy nie z panią po cichu rozmawia.
Zbisław nakazał milczenie, skinął na dwóch czy trzech swoich, dał rozkazy, i poczęli obchodzić dom tak, ażeby podejrzanego owego pochwycić. I byli by go wzięli na pewno, gdyby Filipina stojąca z tyłu za panią, przemykających się osób w krzakach nie postrzegła, uderzyła tedy na trwogę. Horwatowi nie trzeba było dwa razy tego mówić, rzucił się jak oparzony. A w tym rozległo się zewsząd
— Łapaj złodzieja! kto żyw! komu Bóg miły, łapaj!
Na ten odgłos z domu, z kuchni wybiegli ludzie i dawaj gonić. — Puścił się Horwat tak szczęśliwie że ich wyminął, a wielkim trafem miał konia okulbaczonego za płotem, którego mu chłopiec zapłacony ze wsi trzymał.
Rznął się więc przez krzaki do konia na prost, słysząc pogoń za sobą i wołanie. Ani się oglądał. Dopadł płotu i przesadził jednym susem, ale, djabeł nadał, koń był nie w tym miejscu ale o dobre staje. Biegiem więc kryjąc się po pod płot że było ciemno co tchu do konia dążył. Za nim też zwinny kuchta tak że go prawie za poły deptał. Już tchu mu zaczynało braknąć, gdy koń zarżał, wyrwał się na kulbakę, a tu kuchta go za nogę. Żeby nie nahajka którą miał i ciął nią przez głowę, byłby na miejscu porwanym został.
Ale nim się z bolu opamiętał nieszczęśliwy, Horwat już cugle zebrawszy przez rów przesadził i puścił się na pole. Tu myślał że bezpiecznym będzie, i omylił się, bo kilku konnych ze dworu na wrzawę poleciało po za opłotki, na przełaj gonić owego złodzieja. Wzięli go mimo nocy na oko, bo na tej płaszczyźnie pod czyste niebo cieniem się im na ziemi majaczał. Tu jakby zająca poczęli go ujeżdżać.
Konia miał dobrego i gdyby nie jego rozum i nogi, niezawodnie by został przytrzymany. Wiedział on dobrze o tym że w niebezpiecznych razach lepiej się zdać na koński instynkt niż na ludzką rachubę, ścisnąwszy szkapę, cugle puścił i — co Bóg da!
Koń czując się gonionym wyciągnął się jak struna, tuż, tuż, słychać tentent i sapanie dojeżdżających, to się szkapa znowu odsadzi i tylko wołanie z tyłu... a co zwolni biegu zmęczony karoszek, znowu na kark nalecą... i znów weźmie się a odsadzi... Horwat wcale nie wiedział ani dokąd jechał, ani co się z nim stanie... koń z nim w gąszcze poszedł dróżyną. Z tyłu jeszcze słychać było pogoń długo, długo, aż nareszcie ucichło zupełnie i nieszczęśliwe konisko padło na drodze.
W tej pogoni pan Zbisław nie długo się nużył, oddawszy ją na ludzi wrócił do domu, a wróciwszy choć pora była bardzo późna, poszedł wprost do pokoju żony.
Na pozór był spokojniuteńki, ale w nim wrzało. Zapukał raz — nic. Drugi — cicho, za trzecim panna Filipina — Kto tam?
— Ja — otwierać proszę.
— Pani chora, śpi.
— Otworzyć mi zaraz, zawołał Zbisław, muszę dwa słowa pomówić, i to zaraz. Dwa słowa, więcej nie chcę nic.
— Nie otwierać — odezwała się Domcia, tupiąc nóżką, gdyż stała jeszcze nie rozebrana.
— Otworzyć!
— Pani nie każe.
Zbisław, który miał siłę niezmierną, a gdy był gniewny jeszcze się w nim podwajała, ujął klamkę, wstrząsnął drzwiami nie czyniąc hałasu, zamek oderwał i wszedł. Domcia z Filipiną krzycząc schroniły się pod okno.
— Proszę się nie obawiać, jam przyszedł tylko najspokojniej w świecie przemówić. Pod oknem waszym nie kto inny był jak Horwat. Możesz moja pani żono i mnie nie kochać i jego woleć nademnie, możesz szukać rozwodu, gdy zapragniesz, ale domu swojego i mojego podobnemi konszachtami ja walać nie pozwolę, to zapowiadam i dotrzymam. Horwatowi gdy go złapię w łep nie wypalę, to by było za wiele honoru dla niego a dyshonoru dla mnie, ale mu dam sto odlewanych batów, z których lizać się będzie pół roku.
Domcia z gniewu płacząc milczała... Cóż mu miała odpowiedzieć.
— Wolno pani mnie nie przyjmować, rzekł Zbisław, ale nie wolno — dopóki się zowiesz żoną moją przyjmować innych, choćby w oknie. Ponieważ mam wiadomość że panna Filipina ułatwiła porozumienie...
— To nie prawda! krzyknęła Domcia.
— Ja to wiem i prawda być musi — odparł Zbisław. — Przyślę pani inną sługę, abyś nie myślała że ją chcę pozbawić opieki i świadka — ale panna Filipina zaraz, w tej chwili wyjedzie do domu.
Domcia rzuciła się obejmując ramionami przyjaciołkę.
— Waćpan jesteś tyran... wie pan.
— Ale o tym potym... niech się panie pożegnają i rozkaz mój będzie spełniony. Około okien postawię wartę... Dobranoc...
To mówiąc, odszedł i na tym się owa tego dnia scena małżeńska skończyła.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.