Szaławiła/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Szaławiła
Podtytuł Staroszlachecka powieść
Wydawca T. Rakowicz
Data wyd. 1870
Druk J. Buszczyński
Miejsce wyd. Toruń
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tych czasach przytłumionego już w Polsce życia politycznego, zwichnionego bytu wewnętrznego, potwornych stosunków, które szlachcie odjęły dawną jej rolę i zatrudnienia, cała żywotność i siła jej, rzuciła się na różne tego rodzaju ekscessy, oryginalności, wybryki próżniacze... Starosta Kaniowski, Gozdzki i inni mnogich mieli naśladowców. — Życie przyjemnie płynęło na awanturach długo bezkarnych, a człowiek od nich pewnego nabierał blasku.
Na takiego Szaławiłę wykształcił się Zbiś Wierzchowski, i już zadłużony, zrujnowany dyszał niemal ostatkami, gdy mu się trafiło bogate owe ożenienie... wyfrymarczone u stryja.
Na Wierzchówce też znać było i rządy i sposób życia jej dziedzica — i przeszłość niezatartą po ojcu...
Majątek był piękny, ale dwór stary i opuszczony; dopiero za młodego pana dobudowano mu fantastyczne skrzydło z kolumnami, które że były tylko tynkowane a często do nich z pistoletów strzelano, w znacznej części ze zwierzchniej powłoki poopadały. — Z gruntu nowe i wspaniałe stajnie żółto z białym pomalowane świeżej wyglądały i pokaźniej od samego dworu.
Zresztą największą ozdobą miejsca były stare lipy, grusze, które zielonością osłaniały nieład, jaki tu panował. Była chwila, w której Zbiś myślał sobie dwór nowy murować; założono nań fundamenta, podprowadzono ściany na parę łokci, ale cegły zabrakło, pieniędzy nie było, fantazya w inną stronę pierzchnęła i w tej nowej ruinie gnieździły się psy myśliwskie a wszelkiego rodzaju śmiecia i plugastwo. Dwór Szaławiły był liczny ale dorywczo pozbierany i kompletowany dziwnie, a nieustannie się zmieniający. Niektórzy uciekali, innych wyświecano z bata klaskając za nimi, niedołęgów było wiele... a darmozjadów najwięcej. Ale każdy z tych sług, dworzan, popychaczów miał jakiś słynny przymiot, którym się odznaczał, jakąś swą specyalność, co mu rozgrzeszenie win wyjednywała. Ten gwizdał cudownie, ów się na koniach znał, inny wabił doskonale lub dojeżdżał umiejętnie. Jeden nawet z głosem tenorowym i repertuarem piosnek dramatycznie odśpiewywanych żył tylko z tego talentu na dworze Szaławiły. Znał on się dobrze na pochlebcach i pochlebstwach, śmiał się z liziłapów, ale miał do nich słabostkę i trzymało się go dużo takich, co mu tylko podkadzać mieli obowiązek. Żeńskim gospodarstwem zarządzała córka ekonoma, panna piękna, dorodnego wzrostu, śmiała i energiczna, która — jak utrzymywano — tak dalece była w łaskach pana, iż nimi ojca poszlakowanego nieraz o jawne ze śpichrza pożyczki i nie przebaczone pijaństwo, umiała utrzymać przy obowiązkach. W istocie rządził pono włódarz włościanin jeszcze z ojcowskich czasów do popychania gospodarstwa nawykły.
Pan młody z towarzyszami bardzo licho poprzyodziewanymi, na furach chłopskich ruszywszy do dnia gdzie ich tak sromotnie ze wszystkiego obrano, mieli tyle w drodze niepowodzeń z końmi, ludźmi, popasami, burzą, co ich dwa razy wstrzymała po karczmach przez długie godziny, iż drugiego dnia dopiero, ale zawczasu jeszcze, spodziewali się stanąć w Wierzchówce. Tymczasem w wozie jednym przeładowanym znać, oś pękła, wlokąc się na przedłużonym drągu, stracono dużo czasu, potym na przyprawianie osi... potym na przekąsywanie, tak że do Wierzchówki wypadło aż pod noc przybyć. Znając stan swej śpiżarni i gospodarność sług, pan Zbisław przewidywał, że ten powrót syna marnotrawnego żadnym tłustym baranem uświęconym nie będzie. Nie trafiło mu się jeszcze nigdy w życiu przybyć do domu bez awantury i przymusu do surowego obejścia z delinkwentami złapanymi na uczynku..... Choć go się nawet spodziewano... zawsze ktoś pobroił i coś znalazło się nie po myśli. Wprawdzie tym razem dwór się mógł spodziewać przyjazdu pana młodego z żoną, ku czemu i dyspozycye wydane i przygotowania powinny być były poczynione. Na ten cel starego siwego lokaja — kredencerza, który niegdyś po wielkich dworach sługiwał, przyjął był sobie Zbisław... ale mimo to sam on drzał na myśl jak zastanie w domu. Ekonomówna klucznica straszliwie była samowolną, a ożenienie pana mające rządom jej absolutnym prawdopodobnie położyć koniec wcale jej nie smakowało... Mogła się więc przez zemstę dopuścić Bóg wie jakich nadużyć...
Wieczór był po burzy jeszcze parny, mżył deszczyk drobny i cichy, noc była czarna... gdy się Wierzchówka ukazała podróżnym znużonym, ochrypłym, ziewającym od niewygodnego snu na wozach. Zbiś jeden oka nie zmrużył, ten powrót bez żony i bez butów, i bez szabli i bez worka dolegał mu, przeczucia jakieś dziwne dręczyły... Na zwrocie ku dworowi, który spodziewał się ujrzeć ciemnym i we śnie pogrążonym, jakież było zdziwienie jego, gdy we wszystkich oknach postrzegł światła, a z kuchennego komina dobywający się dym czerwony świadczący, że tam nie na żart coś się przygotowywało. Miałżeby kto zdradzić ich przybycie? było to niepodobieństwem, cóż to się tam więc w pańskiej niebytności działa... Zmarszczył brew Szaławiła i skoczywszy z wozu równemi nogami zawołał — stój!
Ci co spali pobudzili się, drzymiący poczęli wołać: — Co? czego? co tam takiego? — Stój! powtórzył gospodarz — cicho... We dworze dzieje się coś, czego nie rozumiem, nasi ludzie pozwolili sobie... ale — zjedzą... pieczonego... trzeba ich pochwytać na uczynku... Panowie bracia — wysiadamy...
Bolesne westchnienia wyrwały się z piersi, ale ze Zbisiem nie było sposobu, jak sobie co powiedział — stać się musiało...
Zakomenderował ludziom, aby nie poruszając się z miejsca pozostali gdzie ich wstrzymał — wyłamał na wszelki wypadek kij z płotu i syknąwszy na towarzyszów, znajomą sobie dróżyną po za psiarnią począł ich prowadzić tak, aby nie z przodu od ganku, ale od ogrodu dwór opasać mogli. Milczeli wszyscy... sapali otylsi... droga była po deszczu i śliska i nie bardzo bezpieczna, dzikie agresty i bzy utrudniały ją miejscami.
W miarę jak się zbliżano ku dworowi, śmiechy i hałas wychodzące zeń przez parę okien otwartych... dawały znać, że tam w istocie działo się jakieś licho niezrozumiałe... Zbisław z gniewu wczesnego wargi sobie do krwi kąsał... Główne światło wychodziło z izby jadalnej obszernej, od której dwa okna ku ogrodowi zwrócone, były na pół otwarte... Do nich z ostróżnością wielką zbliżył się Zbisław i jego towarzysze... Widok był zaprawdę ciekawy, a zrazu nikt dobrze sobie z tego nie zdawał sprawy, co to być mogło...
Na wielkim stole dębowym w pośrodku izby leżał ogromny stos różnych jakichś rzeczy, sukni, odzieży, futer i drobnego cennego sprzętu. W rogu stołu kilka butelek wina i szklanek kilka świadczyły, że tę tajemniczą sprawę zapijano...
Nieco opodal imbryk od kawy i cukiernica, i talerze porozsuwane z jadłem, mówiły o tym, że się ktoś sobie posilał... Na kominku, że po deszczu powietrze było chłodne, a drewek olszowych nie brakło, palił się ogieniek niebieskawy... przy nim para garnuszków się jeszcze przygrzywała.
Wśród tych przyborów dziwnych, na wygodnym fotelu rozparta z ręką na stole, siedziała wspaniale odegrywająca widocznie z niejakim wysiłkiem i przesadą rolę wielkiej damy kobieta lat około trzydziestu, słuszna, brunetka, mająca w sobie coś nader rezolutnego i męzkiego. Strój jej był zaniedbany. Nogi wyciągnąwszy wygodnie dumała, pogardliwie spoglądając na resztę towarzystwa. To się składało z bardzo młodego chłopaczka przystojnego, białego, który stojąc nieco opodal, patrzał w oczy kobiecie i uśmiechał się w pół dziecięco, nieśmiało, a razem jakoś zuchwale. Strach i zbytnia odwaga, istot słabych cechy, na przemiany go opanowywały. Bliżej krzesła stał mężczyzna w sile wieku, barczysty, zbudowany herkulesowemi kształty, w odzieży zaniedbanej, z wąsem do góry nasrożonym, z czupryną podgoloną... Przy nim w różnych postawach ożywionych, skłopotanych, zlęknionych kilku młodych ludzi, dworzan i służby, a na uboczu trochę szpakowaty mężczyzna, jeszcze krzepki, z twarzą spokojną, zamyśloną i nieco pogardliwie przypatrującemi się tej scenie oczyma.
— Djabeł sam wie, co to wszystko ma znaczyć, mówił barczysty Koniuszy, szarpiąc wąsy. Ja asaństwu powiadam, że on nie żyje... Jego musieli zabić! Ja go znam, jeżeli tam przyszło do bitki, jak ono jest to jest, nie dał się. Musiała być liczba większa z tamtej strony i zasiekli... A co w tym dziwnego? Ani noga nie uszła widać... To uparta bestya...
— Ale ani kropli krwi na odzieży nie ma? odezwał się drugi...
— No, to cóż dziwnego? rzekł Koniuszy, tego odzienia, w którym się bili i pozabijali nie odesłano... Widać tylko resztę co przy nich była... nie chcąc uchodzić za rabusiów do Wierzchówki wyprawiono...
— Ale któż to przywiózł? spytała panna, bo gdym ja nadbiegła... już wszystko było na stole a ci ludzie odchodzili... Cóż oni mówili!
— Nie chcieli gadać, odezwał się Koniuszy, tylko gdym zapytał — Cóż, pozabijali ich, czy co? jeden mi odpowiedział — Ani noga nie uszła...
— Dowojował się — dodała panna — ja jemu zawsze mówiłam, że jeśli tak będzie postępować... to go djabli wezmą...
— Panna Karolina to mówiła — przerwał Koniuszy, ja mówiłem, wszyscy mu to gadali — ale co temu Szaławile było rady dawać? czysto groch na ścianę.
— Dobrze mu tak... odezwał się z boku inny.
— Należało mu, dorzucił inny — oj! należało. — Mało to on ludzi nakaleczył, kobiet nabałamucił... łez ludziom wycisnął? Pan Bóg cierpliwy ale sprawiedliwy.
— Ale co tu robić? rzekł Koniuszy, panno Karolino... co tu poczynać?
— Ja się nikogo nie pytam... i mnie się też pytać nie ma o co? Zobaczemy kto do majątku przyjdzie... ma jakichś dalekich krewnych...
— Myśli panna Karolina, że tu kto co przed wierzycielami uchwyci... pójdzie to na subhastę... długów więcej niż włosów na głowie... bo to szalało, waryowało a rachunku nie było za grosz...
— Co asan teraz mówisz, a niby to nie korzystałeś? i nie pomagałeś jak i drudzy? ozwała się panna Karolina ruszając ramionami.
— Moja panno — zawołał z oburzeniem Koniuszy, jeśli kto korzystał to pewnie wy więcej niż my... a czy sprawiedliwie, nie chcę o tym mówić, boś go panna Karolina za nos wodziła i zwodziła poza nosem.
— Milczałbyś! uderzając ręką w stół, ozwała się panna...
Stary, siwy, mężczyzna stojący na uboczu, ruszył ramionami.
— Nie ma tu pono co robić — mruknął, ale kto zasługi opłaci?
— A co, to my czekać będziemy aż tam co kapnie z łaski sukcessorów! zawołał Koniuszy. — Bylibyśmy głupi... ja biorę co napadnę z domu i stajni i jutro mnie tu nie ma. Niech wiatra w polu szukają... E! prawda panno Karolino...
— Nie bardzo ja tu asanu dam gospodarować — ponuro odezwała się kobieta, ja tu przecież z ręki jego byłam gospodynią... nie dam nic wziąść.
— A sama wezmę! hę? — Niedoczekanie wasze! krzyknął Koniuszy...
— Myślisz, że ja się ciebie zlęknę? marsowo patrząc, zawołała panna. Mnie tu ludzie posłuchają, a was...
— No, no? czy myślicie wojnę prowadzić — rzekł śmiejąc się barczysty... z tym nam wszystkim źle będzie i wam nie lepiej. — Zgodą może się wyłatamy prędzej, panno Karolino...
Wypił szklankę wina dla rezonu.
— Niech który idzie do piwnicy i przyniesie jeszcze tego starego — zawołał — Co mamy sobie żałować? hę? pana djabli wzięli i poją go teraz smołą wrzącą, jak zasłużył... psia wiara! my winem się pokrzepmy, potym do sprawiedliwego podziału remanentów i — gdzie pieprz nie rośnie...
Panna Karolina na niego spojrzała.
— Ja nie dam ruszyć nic...
— Ej! Karolciu! życie moje! rozśmiał się Koniuszy — daj pokój ze mną wojować... bo jak ja zacznę gadać... a dużo wiem... będzie źle... dali pan będzie źle..
— Zobaczemy komu będzie dobrze a komu źle — zawołała panna Karolina, myślisz że ja się gadania i czernideł boję. Ja o to nie dbam! niech ludzie sobie mówią co chcą.
— No — no — a ja powiadam, że na zgodzie i my i wy lepiej wyjdziecie... Chcecie wszystko zagarnąć i posprzątać, nim przyjadą krewni. Ja się zgadzam na to, ale żebyście wy sami mieli korzystać... nie pozwolę. Juściż mnie od tego nieboszczyka łotra... świeć mu lucyper smołą nad jego duszą — coś się należy.
— Tak to gadasz teraz, a lizałeś mu się póki żył? mruknęła panna Karolina.
— A kto się nie lizał? hę? z nim nie było żartu... jakby się jemu nie lizał, toby był dostał tak... że nie rychło by się wylizał potym z tego. To był zbój...
— Et! et! dalibyście znowu pokój, jeszcze trup nie zastygł może, a tak wymyślacie — przerwał inny. — Był popędliwy ale serce miał, a żeby nie te juchy przyjaciele co go otaczali, jeździli, popychali do wszystkich ekscessów. Tych to by bez sądu na gałąź!
— Jedli, pili, obdzierali i bałamucili..... dodała Karolina — już to, to prawda.
— E! e! cienkim głosikiem ozwał się młokosik... niby to on potrzebował, żeby mu bębenka podbijano? Albo to mu kto zrównał we wszystkich ekscessach! On wszędzie był pierwszy... A tak do biednego człeka porwać się, a chlasnąć, a skrzywdzić, to mu było jak kawałek chleba z masłem zjeść.
Siwy mężczyzna stojący z boku zbliżył się do gwarzących.
— Moje państwo — odezwał się spokojnie, jam tu nie dawno, nie znam dobrze jego, ale co was tom dziś się znać nauczył... Wstydzilibyście się umarłego szkalować, z którego łaski żyliście...
— Co to z łaski? odwróciła się panna... albośmy to mu nie służyli wiernie...
— Wiernie! rozśmiał się stary po swojemu, ruszając ramionami... a za nim ze śmiechem i wielu innych powtórzyli — Wiernie!
— Panna mówi o wierności! dodał Koniuszy...
— Plećcie sobie! mnie wszystko jedno — ja o was nie dbam, wstając z fotelu ozwała się z powagą panna Karolina... Ja tu pani póki kogo innego nie będzie...
— A kogo sobie teraz panna za adjutanta wybierze? szepnął, śmiejąc się barczysty Koniuszy... bo już ja nie w łaskach... Zerknął na młodego chłopaczka — Czy Wicuś?
— Mnie tu każdy posłucha! komu każę... słyszysz! rozgniewana krzyknęła panna..... a ty...
— At! żarty! rzekł spokojnie Koniuszy nie zważając na fochy. — Mości panowie — dodał głośniej nalewając wina do szklanki — mam propozycyą do zrobienia... Wino dobre, my tu panowie, napijmy się za zdrowie na tamtym świecie — nieboszczyka pana Zbisława... niech go djabli za uszy dobrze trzymają, aby do nas więcej nie wrócił.
Śmiechem przyjęto ten toast... a przytomni nie dla konceptu, ale dla wina pochwycili za szklanki.
Można sobie wyobrazić jak przyjemnie z za okna słuchać było gospodarzowi tych mów pogrzebowych. Nie rozumiał on dobrze powodu, z jakiego go tu już za nieboszczyka miano, ale gniew i oburzenie miotały nim... Hamował się tylko ażeby jeszcze coś posłyszeć więcej, a kij ściskał w ręku, nastawiając ucha, jak gdyby się chciał zapewnić, że będzie miał czym po karkach pojechać.
Panna Karolina stała jakoś zamyślona...
— A co? panienko? ozwał się rozochocony Koniuszy, już jeśli kto to panna byś powinna po nim nosić żałobę.. hej! hej!
Karolka ruszyła ramionami.
— Co asan myślisz — odezwała się z kolei głosem bardzo uspokojonym — a czym on dla mnie był?
— Ej! bardzo miłościwym panem!
— Ale — ale! kończyła panna... u niego złe i dobre było jak wiatr w polu, co kręci się sam nie wie dla czego? Ja po nim bardzo płakać nie będę!
P. Zbisław za oknem wargi zakąsił. Zaczęli mówić inni, i zbliżać się do tego stołu na którym złożone były jakieś rzeczy, nie dobrze dające się rozeznać z daleka... Każdy chwytał co napadł i poczynano rozrywać, powstał hałas, panna Karolina rzuciła się także niby broniąc swej własności, gdy Zbisław wytrwać dłużej nie mogąc, pochwycił za uszak od okna i wskoczył z kijem do sali.
Piorun by straszniejszego nie wywarł skutku... Myślano że z głębi nocnych ciemności mściwy upiór przyszedł z piekła wymierzyć karę... Co żyło rzuciło się krzycząc ku drzwiom, cisnąc tłumnie z przerażeniem, tylko stary siwy mężczyzna przy kominie pozostał prawie spokojny, a panna Karolina prędko się opamiętawszy powróciła, usłyszawszy grzmocenie kijem i krzyki, które dowodziły, że Szaławiła powrócił zdrów i cały. Koniuszy nie czekając zapłaty umknął, chłopaków kilku wcisnęło się do kąta.
— A! trutnie jakieś! zawołał Zbisław, takeście to mnie kochali! tak to mnie żałowaliście? Czekajcież... dam wam co należy...
Za panem domu oknami poczęli się drapać Tomaszewski, Żubr, Zabrzeski, Barański; cała szereda towarzyszów równie zagniewanych na służbę jak sam gospodarz...
Młóćba po grzbietach, której towarzyszyły jęki, uniewinnienia, prośby... trwała krótką chwilę. Panna Karolina pewna znać że się jej nic nie stanie, patrzała spokojnie na popłoch, jakby sobie nic do wyrzucenia nie miała.
Tak samo przypatrywał się stary kredencerz. Towarzysze Zbisława dopiero teraz zobaczyli że na stole złożone rzeczy były ich własnością skradzioną w gospodzie. Ale z kąd się one tu wziąć mogły? Ciekawość nakazywała rozpytywać... Wstrzymał się więc Zbisław kij rzuciwszy i wezwał starego przed swój trybunał.
— Mości Szkliński — zawołał, gadajcie mi co to jest? kto wam powiedział żem zabit? kto tu te rzeczy przyniósł? kto je na złodziejach odzyskał?
— A to właśnie nad wieczór się stało, proszę pana, jacyś ludzie nieznajomi, rzekł zwolna Szkliński, przybyli z wozem, za wozem prowadząc konie... Na wozie były o to te rzeczy i pieniądze i broń... Tyleśmy dopytać mogli, że panów na weselu miano pozabijać...
— Ale cóż to za jedni, przerwał Zbisław, bo nam konie i wszystko to pokradziono...?
— Kto ich wie co byli za jedni! odparł stary, ja tu mało kogo znam, koniuszy pono rzeczy przyjmował...
— I ślicznieście mnie żałowali! krzyknął Zbisław.
— Jam się tu do niczego nie mięszał — ja obcy... dodał Szkliński.
— A panna Karolka! hę! rzekł grożąc Zbisław.
Ta się uśmiechnęła — Dałbyś pan pokój — jam śpiewała ze strachu przed tą gawiedzią bo wiedziałam że się panu nic nie stanie... a przecież broniłam pańskiej własności.
Głową tylko pokiwał gospodarz... towarzysze rzucili się do stołu, szukając każdy swoich rzeczy i odzieży.
— Panno Karolino! rzekł Zbisław, nie żałowaliście sobie jedzenia i picia, dajcież i nam... proszę się zakrzątnąć, bośmy jak psy głodni — Chłopcy... do służby, gałgany.
Hej — dodał jeszcze — Koniuszego jeśli nie miał czasu drapnąć, przytrzymać, jego, rzeczy, konie, wszystko... Mamy z nim dawno na pieńku... I niech mi tu, jeśli go złapią, przyniosą maźnicę z dziegciem lub smołą, ja mu sprawię djabelski podwieczorek...
Więc po wybuchu pierwszych gniewów, wszyscy już niemal poczynali się śmiać... nawet Zbisław. Do Koniuszego tylko miał największą złość i na tego się z maźnicą odgrażał, ale tego już w żadnym kącie dworu nie znaleziono. W pomoc córce rozbudzony przywlókł się Ekonom, czerwony ze snu i od gorzałki, chwiejący na nogach, ale z bizunem przez plecy i w gotowości do usług. — Stanął w progu submitując się — wysłał go pan po fury, na których przybyli i w pogoń za koniuszym...
Tym czasem raźno przysposabiała się wieczerza. — Ze stołu sprzątnięto rzeczy, w kuchni prażono i prażono, a butelki na przenosiny przysposobione, koszami poczęli przynosić chłopcy...
Po pierwszych kieliszkach anticipative skosztowanych przed wieczerzą, humor wrócił jak za najlepszych czasów.
Kłuła tylko tajemnica tych rzeczy pokradzionych tak dziwnie i wróconych.
— Ono to z tego wszystkiego widać, rzekł lakonicznie Żubr... iż to była podła jakaś intryga...
— Ale czyjaż? podchwycił Zbisław, czyja?
— To się okaże — dołożył Tomaszewski, to się wyświeci. — Oczewista rzecz iż kradzież w karczmie miała tylko na celu, aby pogoń za waszą jejmością strzymać.
— A oczewiście, dodał Barański — tym sposobem nas sparaliżowali... a ona już do tej pory niewiedzieć gdzie...
— Ej! gdyby tylko powrócił Dygowski, możeby języka przyniósł — rzekł Zbisław... ale któż to znowu zarządził tak mądrze? Juści nie stryj, bo ten za mną, nie żona moja i nie jej matka, bo to nie kobieca sprawa, nie Strukczaszy, bo on tu obcy i to nie na jego robotę wygląda... więc kto u stu katów?
Spojrzeli po sobie.
— Któż to wiedzieć może! westchnął Barański — to się odkryje.
— To się odkryć musi — zawołał pięścią w stół bijąc gospodarz — a co się zwlecze nieuciecze i że winowajcy skórę wytataruję... możecie mi wierzyć, panowie a bracia...
Na tej obietnicy skończyło się przecież... Zasiedli do stołu wśród gwaru i sprzeczek, bo każdy co innego mówił, domyślał się i projektował.
Było tam i śmiechu i kłótni dosyć... a gdy od stołu wstali myśląc o pościeli już na dworze świtało. Poszli spać śpiewając, z dobrą myślą, a nazajutrz, tak się sen udał że potrwał do południa. Ziewając jeszcze o dwunastej wyszedł gospodarz w ganek zobaczyć co się dzieje na świecie, patrzy — jedzie fura z chłopem wprost przed dwór — i, co śmieszniej, chłopska fura nie miała prawa nawet na dziedziniec wjechać wedle starego obyczaju... a ta wprost przed dom się wysworowała. Patrzy Zbisław i poznaje na niej Dygowskiego. Dopieroż krzyk, rzucili się sobie w objęcia... Ponieważ szukał ich naprzód na gościńcu w gospodzie, wiedział więc już o kradzieży przyjaciel, ale o owym odniesieniu rzeczy do domu, nic a nic. Gdy mu powiedział Zbisław począł dobrze głową kiwać.
— Chodźmy no — do izby, zawołał, na dworze gadać nie zdrowo... a mam ci wiele, wiele do powiedzenia, bom się porozpytywał u ludzi o różne rzeczy i przesznurkowałem okolicę, a nikt się nie domyślał kto i po co, więc też mi mówił każdy co miał na sercu bez ogródki.
— Tylko, słuchaj — dodał Dygowski zrzucając siermięgę, chodźmy we dwu gdzie do kąta, aby nas tak bardzo nie słyszano... bo się to rozbębniać nie powinno i zostać między nami. Kocham ja i Barańskiego i Tomaszewskiego i Żubra, ale i oni gęby mają, weszli tedy do osobnej izby pana Zbisława Kawalerskiej jeszcze, obszernej, trochę ciemnej, bo o jednym oknie, zarzuconej bronią, gratami, papierami, wszelaką rupiecią. Tu kazano przynieść śniadanie, które czulsza po wczorajszym wypadku sama panna Karolina, wystrojona a śmiała jak zawsze raczyła im podać...
Zbisław przed Dygowskim zrazu zmilczał o przygodzie z ludźmi, wzięli się do wódki, piernika i wędliny.
— Słuchaj że, mój panie młody — odezwał się siadając na ławie Dygowski... tu się rzeczy wcale inaczej święcą niż ja sądziłem z tego co ty mi opowiadałeś; ty sam niewiesz co się z tobą działo i dzieje... ty sobie lekceważyłeś amory twojej jejmości ze Staszkiem Horwatem, mając go za niewieściucha, a to on ci wszystkiego piwa nawarzył...
— A no! a no! z między zębów rzekł Zbisław — ja mu nawarzę też, ale nie piwa! nie piwa! tylko... juszki!
— Słuchaj wprzódy — słuchaj cierpliwie —
— Juściż, odparł gospodarz, mam cierpliwość od pięt do rękojeści szabli...
— Wziąłeś się do tego szatanka Domci, choć to niby już żona twoja, wcale niepotrzebnie. To była dziewczyna przebiegła, filut... i jak mała tak sprytna... Niema wątpliwości żeś ty się jej niepodobał, bo się szalenie kochała i kocha w Staszku Horwacie... tylko że on, choć ma sperandy, golissimus i coś mu tam zarzucają, że Rusin czy co... a dosyć że i matka go nie chciała i stryj nie życzył uparłszy się... a panna sobie powiedziała, że jego będzie... I pono nawet potym matkę przeciągnęła na swą stronę, a tyś tylko stryja ubiegł...
W tym wszystkim są pokątne Staszka roboty... Czyż ty wiesz że on w Hrubieszowskie jeździł przez braci Strukczaszego namawiać aby ślubowi twemu przeszkodził? Domcia twoja a bodaj matka wiedziały dobrze... Na ciebie nagadali żeś zbój, że taki owaki, chciały się baby wycofać, ale się lękały awantur, więc to były rzeczy umówione, iż Strukczaszy przyjedzie przed ślubem i ślubu nie dopuści. Tymczasem licho nadało że się stary przypóźnił...
Twoja Domcia i jej mama ciągnęły za ślubem jak mogły do samego wieczora i przerachowały się... To też trzeba było widzieć, jak im było przy tym ślubie... Gdy dopiero przybył Strukczaszy z protestem, w to im było grać, żona ci się nasrożyła i pierzchnęła, a teraz gdzieś już daleko umknęła i pewnie do rozwodu podadzą... To rzecz niezawodna mój Zbisiu, bom się duchownych pytał, że taki ślub jak twój najłatwiej rozerwać..... Gdyby Strukczaszy o dwadzieścia cztery godziny spóźnił, już by co innego było...
Zbisław głową pokiwał.
— No, kiwaj czy nie głową, wiesz moje przyjacielskie zdanie, rzuć do licha tę, która ciebie nie chce, pluń na to wszystko i daj pokój.
Gospodarz się rozśmiał.
— Czego ty się śmiejesz? spytał Dygowski.
— Z tego jak ty mnie doskonale znasz, zawołał Zbisław. Jak to ty mnie możesz taką rzecz mówić? Żebym ja moję Domcię, bo — dalibóg, moją jest i być musi, dla tego iż się temu Staszkowi Horwaciukowi ubrdało za nią latać. Dałbyś pokój bredni, a powiedz tylko gdzie się to ten Staszek gnieździ, kędy to przeciąga? gdzie legowisko tego zwierzątka, żebym też miał przyjemność albo go na kapustę ukwasić, albo mu kulą napędzić rozumu do głowy?
Dygowski popatrzał nań i pokręcił wąsami...
— Ja cię dobrze znam, rzekł — ale ty jesteś wprost drapieżny zwierz, a chcesz o lepszą iść z lisem, z takim człeczkiem co idąc ślady zaciera, co go nigdzie nie widać a wszędzie go czuć, co się wśliznie w każdy kąt i ani go na szable wywołać, ani do pistoletów zaprosić, bo to ci się zawsze wywinie. Widzisz, bratku, nawet że tu się do niego nie ma o co czepiać — jego tu ani a on słychu... ty o nim musisz nic nie wiedzieć... tymczasem będzie ci szyć buty jak najbezpieczniej.
— Ale cóż to za jeden ten twój cudowny, niewidomy Staszek Horwat? zapytał Zbisław, pogadajmy no — ty o nim pewnie będziesz więcej niż ja wiedział?
— Trochę, może, odpowiedział Dygowski — jać go spotkałem i znam... acz osobiście nie wiele, ale teraz pytałem o niego na wszystkie strony. Rodzina stara, szlachecka z Rusi, a że u nich tam byle szlachcic to z kniaziów, więc bodaj i oni by chcieli mitrą się stroić — ale o to mniejsza, polski szlachcic żadnej mitrze nie zazdrości, bo może królewskiej korony dostąpić. Rodzice znać majątek znaczny stracili, Staszek się został sierotką, a że niegdyś wielkie fundacye Jezuitom uczynili, więc ci teraz panicza wzięli na opiekę. Staszek też miał stryja bogatego i ciotkę... Więc to się po pańsku chowało... wypieszczone, wycacane, delikatne, ładne, grzeczne, rozumne i miłe... puścili go potym w świat szukać sobie szczęścia, scilicet żony bogatej. Chłopiątko popadło do Żmurek, pannie się podobało, zakochało, matce nie, a stryjowi ani było mówić o tym... Ale choć bodaj odprawiony z kwitkiem, Staszek się nie zraził wcale... wracał, obchodził, zajeżdżał im w drogę, z panną bodaj czy nie pisywali do siebie... kiedyś wreszcie się zjawił. Po za plecyma twemi szło dalej, choć matka i stryj byli przeciwni... potym Domcia matkę na swą stronę przeciągnęła, a znaszże dobrze stryja! Mówią po świecie że to chytra też sztuka... Teraz bodaj on ciebie opuści, a przejdzie do przeciwnego obozu, — tyś go pokwitował z kilkoletniej dzierżawy części żoninego majątku, on teraz potargował się bodaj z Domcią i wymógł na niej, że owo pokwitowanie ona utrzyma, jeśli waści popierać nie będzie. Bożeński chytra sztuka, w oczy tobie nie przyzna się do zdrady, ale woli synowicy pomódz, niż gołemu jak ty...
— Ale ja jestem mąż! mąż! stokroć powtarzam, krzyknął Zbisław — i ja prawa moje utrzymać potrafię.
— A, no — to ci szczęścia życzę — skonkludował Dygowski — nie mam co mówić dalej.
— Owszem, mów — a naprzód gdzie się baby schować mogły? nie doszedłeś? Czy pojechały do Lublina? czy na wsi są? gdzie? jak je dostać...
— W tym sęk — odparł Dygowski — szukałem, szpiegowałem, dowiadywałem się — napróżno. — Niema sposobu... jak w wodę wpadły... Stryj klnie się, że nie wie, a kłamie, ludzie przysięgają że nie domyślają się nawet, a wiedzą... Nie ręczę, żeby tu koło nich i Staszek nie był, bo jego wszędzie tropy widziałem.. ale na oko wziąć — ani sposób...
Gospodarz począł chodzić mocno zamyślony, czoło tarł, nogi mu i usta drżały, ale nawykły do impetycznego działania, nie miał wyobrażenia co robić... od czego zacząć.
— To prawda, dodał po chwili, żem ja głupi jak tylko nie o wybitą chodzi. — Ale dajże mi ty tego ptaszka, tego Staszka, a zobaczysz jak ja ci go oporządzę... tylko mi go daj!
— Zkądże ja ci go wezmę! odpowiedział Dygowski zapijając wódką sprawę... Gotówem ci służyć... ale tu ani wiem porównie z tobą... od czego zaczynać.
Gospodarz pomyślał jeszcze.
— E — odezwał się — nie ma nic gorszego, jak gdy głupi człowiek jak ja na rozum chce brać — miałem szczęście i będę je miał jeszcze, potrzeba się na nie trochę spuścić...
Odpasiemy się w Wierzchówce... a potym rozjedziemy wszyscy po okolicy, wrzekomo niby nic, każdy będzie na swoję rękę polował... Zobaczysz... Wiesz to błoto pod szarudziną? hę? Raześmy tak wystrzelali na nim kaczki, że tylko jedna została... ani sposobu było jej dostać... kręciła się po małych wyżawach, między kępinami... ani weź! Wiesz, cośmy zrobili — poszło nas dziesięciu każdy swoim szczęściem w błoto po pas za tą jedynaczką... Nawinęła się i w łeb palnęliśmy. Otóż idźmy no tak obławą luźną za Staszkiem i moją kochaną żonką, toć ich wytropiemy... I jednemu w łeb palnę, a drugą wezmę jak swoję...
Słuchaj Dygowski, pięć wsi i miasteczko, samej suchej arędy kilkanaście tysięcy... ej! to byśmy u mnie w Żmurkach zahulali... a że jabym ciebie wyswatał... no! to ci daję słowo.
Dygowskiemu aż oczy zabłyszczały.
— Ale mów co robić, ja twój! zawołał.
— Czekaj — wszystko się znajdzie..... rzekł Zbisław... namyślę się.
Tymczasem już pan Zygmunt Tomaszewski, Barański, Żubr powstawali i używając świeżego powietrza w jednych koszulach przechadzali się około dworu... Ranek zszedł na przekąsywaniu, o zwykłej godzinie dano do stołu... po obiedzie wzięła się, jak zwykle pijatyka, strzelanie. Na dziedziniec powyprowadzano konie, więc próbować czyja szkapa lepsza i kto lepiej dosiędzie, a potym po studencku i po kawalersku mienianie z dodatkami, sprzedaże... od żłobu do żłobu... kto kogo okpi, to chwała Bogu. A śmiech i zapijanie przy tym. Ani się spostrzeżono jak przyszedł wieczór. W pośród tych zabaw pan Zbisław zamyślony choć się od nich nie odrywał, pił, półgębą śmiał się, a na wąs motał.
Potym przyszła wieczerza suta... którą sprzątnięto przy pomocy wina i wódki... i dopieroż do kart na całą noc siedli. Król Faraon już był naówczas w wielkiej w Polsce modzie, uczyć się go nie trzeba, na lewo, na prawo, rzecz prosta, a satysfakcya wielka... Grało się z wesołością huczną aż do dnia, przy punczu zwłaszcza, który panna Karolina arte preparować umiała.
Nazajutrz zaspano na dzień, ale znać w nocy namyślił się gospodarz, bo przy śniadaniu odprawiwszy sługi precz... prosił o głos i tak się odezwał:
— Przeżyliśmy z sobą wiele złego i dobrego, zjedliśmy jeśli nie beczkę soli, to sporo chleba i pieprzu... i winaśmy wypili nie mało, znamy się na wylot... dla tego ja o was, moi mili panowie a bracia, najmniej nie wątpię. Dajcież mi dziś dowód żeście mi wierną bracią...
— A cóż to ty do nas kazanie będziesz prawił? odparł Barański — prosto z mosta mów czego chcesz...
— Toć wiecie moi mili, zakpiono ze mnie i z was, dodał Zbisław — a krwawo! Że nas od ołtarza rozerwano — jak sobie chce..... ale to okradzenie w gospodzie, to krwawy żart... Ludzie się śmieją! Jak tu się nie chcieć odwdzięczyć? Hę? musiemy. Ino, porozumiejmy się... kupą gonić niewiedzieć za czym i kogo, nie idzie. — Ja sobie myślę żebyśmy się rozsypali, każdy na swoję rękę pracując... tak się prędzej czego dojdzie... Kto łaskaw jeden ze mną zostać... proszę... reszta się rozjedzie cicho... Jeszczem w życiu nie złamał słowa, a klnę się szlacheckim, że kto mi wynajdzie albo Staszka albo żonę, a ukaże, dam co zechce... a kto mi pomoże do odzyskania jejmości, folwark w dzierżawę trzyletnią...
— Co ty nas masz za płatnych zbirów? zawołał śmiejąc się Barański — goli jesteśmy, to prawda, ale więcej się zrobi! dla waszecinej przyjaźni, niżeli dla głupiej kalety.
Podał mu rękę. — Nie pleć stary... porozumiejmy się i jedźmy na to polowanie, ja takie polowańka na ludzi lubię...
Więc, słuchajcie no...
— No, tak, alboś to ty sam rozumny? zawołał Tomaszewski — rozbierzemy między siebie okolicę, ażeby się w jednych miejscach nie plątać i w drogę...
— Dokądże wy — Zbisiu?
— Ja? pojadę z Żubrem do księżnej — księżna mnie zaprosiła i będę jak pająk w środku sieci czatował, a ztamtąd robił wycieczki. Jeśli który zwierza zoczy, niech mi daje znać nie spuszczając go z oka — będę w mig na zawołanie.
— Ja będę się kręcił około Żmurek, rzekł Dygowski, okolicę znam, a starostę Bożeńskiego mieć muszę na oku...
— Ja pojadę do Lublina — odezwał się Tomaszewski...
— Ja? ja? dodał Barański, myślę że około Horwatowego stryjaszka nie zawadzi aby kto był, pojadę w tę okolicę.
— No, a Zabrzeskiemu pozostaje do Warszawy wprost ruszyć i tam śledzić.
— Tak! odparł z westchnieniem powołany. — Bardzo was lubię kiedy rozebrawszy między siebie co łatwiejsze i co tańsze, mnie z łaski swej dajecie Warszawę.
To mówiąc wydobył dwie białe płócienne kieszenie kontusza i pokazał je zgromadzonym.
— Z takim zapasem do Warszawy? hę? rozśmiał się i siadł.
— To prawda, rzekł Barański... ale ja ci powiem Zabrzeski, ty nie masz głowy... Ja raz pół roku jak obszył, nie widziałem złamanego szeląga w sakiewce, podróżowałem parą koni z ludzi dwojgiem, miałem się dobrze, nawetem się podpasł i jeszcze mi się kłaniano.
— A to jak? zapytał Zabrzeski.
— Mój Boże — odparł pierwszy, ja do ciebie nie mam pretensyi żebyś bez grosza do Warszawy jechał i tam fortunę zrobił, na to trzeba większej głowy niż twoja, ale w domu, tu, na wsi, mam za cztery litery, kto — będąc szlachcicem potrzebuje pieniędzy na drogę.
Poczęli się wszyscy śmiać, a Barański mówił dalej.
— Toć żadna sztuka... ruszył ramionami. Patrzę gdzie się kurzy z komina i jadę po naszemu mówiąc, jak w dym... Zajeżdżam... pytam, anim go kiedy w żywe oczy widział, ale to nic. Szlachcic szlachcicowi krewny przez kogoś zawsze, byle kolligacye znał. Bez tego ani rusz... Sakiewki ja nie potrzebuję, ale znać muszę kto kogo rodzi... Tom jak w domu... Barańska była za tym, ów rodził się z Barańskiej... tamten był z babką, ów z prababką w powinowactwie i jestem jak w domu.
— Tak — a gdy pana w domu nie ma, to co? spytał Tomaszewski.
— Na pana poczekam bom chory... a jużci gościowi co czeka najskąpszy włódarz da dla koni po garncu owsa i krupniku zgotować każe... Dalej po dworach idą plebanie. Ksiądz samotny nudzi się... zawsze rad... Po miasteczkach są klasztory... Słowem z głową i z kredką przejedzie się Polska z końca w koniec, a jeźli się jeszcze gra dobrze, można poryzykować coś na szczęście i wygrać.
— Toć choć ludziom po gościnie odjezdne dać musisz — rzekł Tomaszewski.
— Tabaki! rozśmiał się Barański...
— No — ale do Warszawy ja się nie ofiaruję tą metodą jechać — rzekł z kolei Zabrzeski — jak wola wasza.
— Ale któżby tego po waszmości wymagał, ozwał się gospodarz — a co myślicie na drogę potrzeba — dam...
— My się tam porozumiemy..
Stanęło tedy, że się nazajutrz wszyscy rozjadą, ale nie mówiąc nic nikomu, cicho, sza, niby zdesperowawszy o powodzeniu...
Zbisław brał się też na sztukę...
Wieczorem dla rozjezdnego, nie można było na sucho skończyć... pito niemiłosiernie. A że dzień był duszny, a noc jasna, beczułkę zaniesiono pod lipy, w chłodek i tam się już rozpasawszy dokazywano... W słowach jednak było pomiarkowanie wielkie, bo Zbisław już ludziom nie wierzył, więc pletli co ślina do ust przyniosła... ale o ożenku, o żonie, o Staszku ani słóweczka...
Zabrzeski dostawszy zapomogę nazajutrz do świtu puścił samowtór do Warszawy, inni też każdy w swą stronę. Gospodarz najpóźniej z panem Janem Żubrem, wybrał się dosyć pokaźno i pięknie na dwór swej protektorki, a panna Karolina została z ojcem na gospodarstwie w Wierzchówce.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.