Syrena (Czechow)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Anton Czechow
Tytuł Syrena
Pochodzenie Partja winta
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój”
Data wyd. 1926
Druk Sp. Akc. Zakł. Graf. „Drukarnia Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Mieczysław Birnbaum
Tytuł orygin. Сирена
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Syrena.

Po pewnem posiedzeniu zjazdu sędziów pokoju, sędziowie zebrali się w sali konferencyjnej, by zdjąć mundury, chwilkę odpocząć i udać się do domu na obiad. Przewodniczący zjazdu, okazały mężczyzna o puszystych faworytach, który przy każdej ze spraw tej wokandy zgłaszał sprzeciw, siedział przy stole i pospiesznie redagował votum separatum. Okręgowy sędzia Miłkin, młody, o sentymentalnej, melancholijnej twarzy, uchodzący za filozofa niezadowolonego ze środowiska i szukającego celu w życiu, stał przy oknie i ze smutkiem wyglądał na podwórze. Drugi okręgowy wyszedł już razem z jednym z honorowych. Pozostały jeszcze w sali honorowy, obrzmiały, sapiący grubas oraz podprokurator — młody Niemiec o zgorzkniałej twarzy — siedzieli na kozetce i czekali na prezesa, by razem z nim pójść na obiad.
Przed nimi stał sekretarz zjazdu Żylin, maleńki człowieczek z baczkami koło uszu, o słodkawym wyrazie twarzy. Uśmiechając się słodziutko i patrząc na grubasa, mówił półgłosem:
— Wszyscy jesteśmy teraz głodni, bo zmęczeni jesteśmy i jest już po trzeciej. Ale to, drogi panie, nie jest jeszcze prawdziwy apetyt. Prawdziwy, wilczy apetyt, kiedy człowiekowi się zdaje, że zjadłby rodzonego ojca, przychodzi właściwie dopiero po pracy fizycznej, naprzykład, po polowaniu z chartami, albo kiedy się odwali końmi ze sto wiorst bez wytchnienia. Ma też w tym wypadku duże znaczenie wyobraźnia. Przypuśćmy, że pan wraca do domu z polowania i pragnie z apetytem zjeść obiad. Nie wolno wtedy myśleć o rzeczach mądrych; rzeczy mądre i uczone zawsze apetyt psują. Sam pan wie z pewnością, że różne filozofy i uczone ludzie pod względem jedzenia — to najostatniejszy gatunek i gorzej od nich nie odżywiają się, za przeproszeniem, nawet świnie... Jadąc do domu, trzeba się starać, żeby mózg zajęty był wyłącznie buteleczką i zakąską. Pewnego razu w drodze, gdym zamknął oczy i pomyślałem sobie o prosiaku z sosem chrzanowym — dostałem takiego apetytu, że mnie o atak histerji przyprawił. Ano więc, gdy się wjeżdża na swoje podwórze, trzeba, żeby z kuchni dochodził zapach czegoś takiego, wie pan...
— Pieczone gęsi mają tę osobliwość — odezwał się sędzia honorowy, ciężko dysząc.
— Co znowu, drogi panie, kaczka albo bekas mogłyby dać gęsi dziesięć for. Bukiecik gęsi nie ma tej pieszczotliwości i delikatności. Najbardziej drażniąca jest młoda cebulka, kiedy się już, panie tego, zaczyna podsmażać i, rozumie pan, syczy, psia wiara, na cały dom. A więc gdy pan tylko wchodzi do domu, stół powinien już być nakryty: siada pan wtedy, odrazu zakłada pan serwetkę pod brodę i bez pośpiechu sięga pan ręką po karafeczkę z wódką. Nalewa ją pan, najdroższą, nie do kieliszka, a właśnie do jakiegoś przedpotopowego srebrnego kubka rodzinnego, albo do jakiegoś pękatego kieliszka z napisem, naprzykład: „in vino veritas“ i wypija ją pan nie odrazu; a najpierw pan wzdycha, ręce pan zaciera, spogląda pan obojętnie na sufit a potem, tylko bez pośpiechu, podnosi pan ją, niby wódeczkę, do ust i... natychmiast całym ciałem wstrząsa miły dreszczyk...
Na twarzy sekretarza malowała się słodycz i błogość.
— Dreszczyk... — powtórzył, mrużąc oczy. — Niezwłocznie po przełknięciu wódziuni, należy przekąsić.
— Panie — odezwał się prezes, podnosząc wzrok na sekretarza — proszę mówić ciszej! Dzięki panu już drugi arkusz papieru psuję.
— O! najmocniej przepraszam. Będę już cicho — powiedział sekretarz i ciągnął dalej półszeptem. — Ale przekąsić, drogi panie, trzeba również umiejętnie. Trzeba wiedzieć, czem przekąsić. Najlepszą zakąską, jeśli pan chce wiedzieć, jest śledź. Po zjedzeniu kawałeczka śledzika z cebulką i sosikiem musztardowym, tuż należy, panie dobrodzieju, przełknąć odrobinkę kawiorku bez dodatków, albo jeśli pan woli, z cytrynką. Następnie zwyczajną rzodkiew z solą, potem znów śledzika, a najlepiej, panie dziejaszku, solonych rydzyków, które należy pokrajać drobniuteńko, jak kawior, i, ma się wiedzieć, z cebulką i oliwą... To pycha! Za to wątróbka z miętusa — o, to tragedja!
— Mmm... tak... — potwierdził sędzia honorowy, mrużąc oczy. Na zakąskę niezgorsze są też... te... białe grzybki duszone.
— Tak, tak, racja; z cebulką, wie pan, bobkowym liściem i innemi specyfikami. Otwiera pan rondel, a tu bucha taka para, smak grzybowy... Nieraz aż na łzy się zbiera! Dalej, jak tylko z kuchni wnoszą kulebiak, należy niezwłocznie wypić po drugim.
— Boże Święty! — odezwał się płaczliwie prezes. — Przez pana już trzeci arkusz zepsułem.
— Do wszystkich djabłów, tylko o jedzeniu myśli! — mruknął filozof Miłkin, krzywiąc się pogardliwie. — Czy w życiu niema już istotnie nic poza grzybami i kulebiakiem?
— A no przed kulebiakiem, wypić... — kontynuował sekretarz, który uniósł się już do tego stopnia, że jak śpiewający słowik nie słyszał nic, prócz własnego głosu. — Kulebiak musi być bezwstydny, w całej swojej nagości, tak, żeby kusił. Mrugniesz na niego, oderżniesz porządną pajdę i pogmerasz nad nią palcami, ot tak, od nadmiaru uczuć. Zaczyna pan ją jeść, a masło kapie jak łzy, nadzienie tłuste, soczyste, z jajkami, podróbkiem, cebulą...
Sekretarz wywrócił białka oczu, a usta wykrzywił po samo ucho. Sędzia honorowy aż jęknął i mając w wyobraźni kulebiak, poruszył palcami.
— Tam do djabła... — mruknął okręgowy, odchodząc do drugiego okna.
— Dwa kawałki zjeść, a trzeci zatrzymać do barszczu — mówił dalej natchniony sekretarz. — Po zjedzeniu kulebiaku natychmiast musi być podany barszczyk, żeby apetyt nie przeszedł... Barszczyk musi być gorący, ognisty. A najlepiej, panie dobrodziejku, z buraczkami, na sposób ukraiński, z szynką i parówkami. Do niego podaje się śmietanę i zieloną pietruszkę z koperkiem. Przepyszny jest rozsolnik na podróbkach i młodych cynaderkach, a jeśli kto lubi zupę, to najlepsza z zup jest taka... zasypywana korzonkami i jarzyną: marcheweczką, kalafjorami, szparagami i temu podobną jurysprudencją.
— Tak, wspaniała to rzecz... — westchnął prezes, podnosząc głowę, lecz natychmiast opamiętał się i jęknął:
— Bój się pan Boga! W taki sposób ja do wieczora sprzeciwu swego nie napiszę! Czwarty arkusz psuję!
— Już więcej nie będę. Przepraszam — usprawiedliwił się sekretarz i mówił dalej szeptem: — Jak tylko skonsumowany został barszczyk albo zupa, niezwłocznie niech podają coś z ryb, panie dziejku. Z milczących ryb — najlepszy jest karaś zapiekany w śmietanie. Tylko, żeby nie trącił bagnem i żeby nabrał miękkości, trzeba go żywego przez dobę trzymać w mleku.
— Dobrze też jest zjeść sterled — wtrącił honorowy, przymykając oczy, ale natychmiast niespodziewanie zerwał się z miejsca i ze zwierzęcym wyrazem twarzy, ryknął w stronę prezesa:
— Piotrze Mikołajewiczu, prędko tam pan będzie gotów? Ja już dłużej czekać nie mogę! Nie mogę!!
— Dajże mi pan skończyć.
— To sam pojadę! Niech was wszyscy djabli!...
Grubas machnął ręką, chwycił kapelusz i, nie żegnając się z nikim, wybiegł z sali. Sekretarz westchnął i skłoniwszy się do samego ucha podprokuratora, ciągnął dalej półgłosem:
— Dobry jest też sandacz, albo karp w sosie z pomidorów i grzybków. Ale rybami człowiek się nie nasyci. To nie jest jedzenie fundamentalne. Punktem ciężkości obiadu nie może być ryba ani też sosy, a mięso. Za jakiem ptactwem pan najbardziej przepada?
Podprokurator zrobił kwaśną minę i westchnął:
— Na nieszczęście nie mogę panu współczuć: mam katar żołądka.
— Daj pan spokój! Te katary żołądka wymyślili doktorzy. Choroby tej dostaje się najprędzej od zbytniego liberalizmu i nadmiernej pychy. Nie zwracaj pan na to uwagi. Przypuśćmy, że panu się jeść nie chce, albo pana mdli, a pan nie zwracaj na to uwagi i jedz pan sobie. Jeżeli na ten przykład podadzą na drugie dropie, a do tego jeszcze dodadzą kuropatwę, albo ze dwie tłuściuchne przepióreczki — zapomni pan o jakimkolwiek katarze, przysięgam na honor. A pieczona indyczka? Bieluchna, tłusta, taka soczysta, panie dziejku, niczem nimfa...
— Taak... prawdopodobnie to jest smaczne — powiedział prokurator, uśmiechając się smutnie. Indyczkę coprawda zjadłbym.
— Boże! A kaczka? Pan sobie wyobrazi młodą kaczkę, którą chwycił jeszcze pierwszy przymrozek. Upiec ją tak na brytwannie razem z kartofelkami, ale tak, żeby kartofelki były pokrajane na drobne plasterki, żeby się dobrze przysmażyły, przesiąkły tłuszczem kaczki i żeby...
Filozof Miłkin zrobił zwierzęcy wyraz twarzy i chciał widocznie coś powiedzieć, ale znienacka mlasnął wargami, wyobraziwszy sobie prawdopodobnie pieczoną kaczkę i nie powiedziawszy ani słowa, gnany nieznaną siłą, chwycił kapelusz i wybiegł, jak opętany.
— Taak... Coprawda, zjadłbym również kaczkę — westchnął podprokurator.
Prezes wstał, przeszedł się i znów usiadł.
— Po drugiem daniu człek jest już syty i wpada w stan słodkiego zapomnienia — kontynuował sekretarz. — W takich chwilach dobrze jest na ciele i błogo na duszy. Na osłodę może pan jeszcze wypić ze trzy kieliszki przepalanki.
Prezes chrząknął i przekreślił rękopis.
— Szósty arkusz psuję — powiedział ze złością. — To trzeba nie mieć sumienia!
— Ależ proszę, proszę pisać, dobrodzieju — szepnął sekretarz — już nie będę! Ja pocichutku. Mówię panu sumiennie — ciągnął już szeptem ledwie dosłyszalnym: Domowego wyrobu przepalaneczka lepsza jest od jakiegokolwiek szampana. Po pierwszym kieliszku dusza ulata w przestworza, opanowuje człowieka jakiś miraż i zdaje się panu, że pan jest nie u siebie w domu w fotelu, a gdzieś w Australji na jakiemś posłaniu z najmiększych strusich piór...
— Ależ pojedziemy już Piotrze Mikołajewiczu — odezwał się prokurator, podrygując niecierpliwie nogą.
— Tak, tak — ciągnął sekretarz. — W czasie popijania przepalanki niezgorzej jest wypalić cygarko, puszczając kółka, a wtedy przychodzą do głowy najcudaczniejsze marzenia: Jak gdyby pan był generalissimusem, albo żonatym z najpierwszą pięknością na świecie, i jak gdyby piękność ta pływała przed pańskimi oknami w akwarjum ze złotemi rybkami. Ona pływa, a pan do niej:
— „Kochanie, chodź, pocałuj mnie!“
— Piotrze Mikołajewiczu! — jęknął podprokurator.
— Taak — mówił dalej sekretarz — pokurzywszy sobie, bierze pan nogi za pas i czemprędzej jazda do łóżeczka. Kładzie się pan tak na plecy, brzuszkiem do góry i dopiero pan bierze do rąk gazetkę. Bo jak już oczy się kleją i całe ciało zaczyna zapadać w drzemkę, przyjemnie jest poczytać troszkę o polityce: Tu Austrja chybiła, tam znowu Francja komuś niedogodziła, czy znów papież coś komuś naprzekór wyczynił — czytasz sobie i sprawia ci to przyjemność.
Prezes zerwał się, cisnął pióro o ziemię i oburącz chwycił kapelusz. Podprokurator zapomniał o swoim katarze i, mdlejąc z niecierpliwości, również się zerwał.
— Jedziemy! — krzyknął.
— Panie prezesie, a jakże to votum separatum? — zląkł się sekretarz. — Kiedyż to, panie dobrodzieju, będzie napisane? Przecież pan musi o szóstej godzinie do miasta jechać!
Prezes
machnął ręką i rzucił się ku drzwiom. Podprokurator również machnął ręką i, schwyciwszy teczkę, znikł razem z prezesem. Sekretarz westchnął, spojrzał z wyrzutem w kierunku drzwi i zaczął porządkować papiery.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Anton Czechow i tłumacza: Mieczysław Birnbaum.