Synowie pana Marcina/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

W Woli, w wielkim starym dworze, było gwarno i ludno.
Dwa obszerne pokoje przeznaczone dla gości, a prócz tego chiński domek w ogrodzie, pomimo opozycyi pana Eugeniusza, na ten sam cel wyprzątnięto.
Rozmaite rupiecie, narzędzia ogrodnicze, stare zaprzęgi i graty powynoszono na strych i do spichlerza. Ściany pokryto tapetami w chińskim guście, pozaprawiano olejną farbą podłogi, założono w oknach firanki, słowem, pani Felicya dołożyła wszelkich starań, aby z prowizorycznego domku, będącego raczej solidnie zbudowaną altaną, aniżeli domem mieszkalnym, uczynić miłą letnią rezydencyę.
Udało się to w zupełności; odświeżony na zewnątrz i wewnątrz, domek wyglądał jak pudełeczko, żaluzye nie pozwalały przedostać się do środka gorącym promieniom słonecznym; przy jednej ścianie urządzono werendę o płóciennych zasłonach, przyozdobionych girlandami z liści dębowych.
Nazwę „domku chińskiego“ usprawiedliwiały obicia papierowe o dziwacznym rysunku i barwach jaskrawych. Była tam pagoda na wyspie, opasły mandaryn, strzelający z łuku do ptaka rajskiego, palankin, a w nim dama o skośnych oczach, robotnicy zbierający herbatę. Mandarin, dama, rajski ptak, robotnicy, wszystko powtarzało się stokrotnie, aż do zawrotu głowy, ale pani Felicya była zachwycona... i przeznaczyła ten domek na mieszkanie dla swej najmilszej kuzyneczki, panny Wiktoryi, oraz jej ciotki.
Reszta gości mieściła się we dworze, w ogromnych, wysokich pokojach, samemi antykami umeblowanych.
Od wczesnego rana ruch robił się w domu; słońce nie budziło wprawdzie gości, gdyż przez okienice i żaluzye przedrzeć się do pokoju nie mogło, ale pani Felicya z córką już były na nogach, a cała służba żeńska w obrotach nadzwyczajnych.
Rozkazy, częstokroć sprzeczne z sobą, wprawiały w ruch przyśpieszony Marysię, Kasię i Agatę; dorodne te dziewoje biegały jedna za drugą, potrącały się nawzajem, przeklinając zapewne w duchu Warszawiaków, będących przyczyną tego zamętu.
O godzinie siódmej rano pan Eugeniusz powrócił z folwarku, aby wypić herbatę i zaraz na łąki pojechać; koń okulbaczony oczekiwał na niego przed gankiem, w tem przybiegła zadyszana pani Felicya.
— Dzień dobry, mężu! — zawołała — dzień dobry! Bój się Boga, znowuż wyjeżdżasz... Niepoprawny jesteś Geniu...
— Naturalnie, jadę na łąki...
— A goście?!
— A siano?! — odpowiedział pytaniem na pytanie.
— Przesada! Roch dopilnuje...
— A ty tu gości doskonale przyjmiesz i zabawisz... Pojadę, wrócę za dwie godziny i pogodzi się jedno z drugiem wybornie.
— Wolałabym jednak... ale mój mężu, posłańca konnego mi daj...
— Na co?
— Zabawny jesteś! Do Bud zaproszenie poślę, skoro są goście, niechże się bawią. Tam chłopcy jak słyszę, już przyjechali. Niechże się jaki fornal wybierze, ja za kwadransik liścik dam... Pozwolisz, że tu, przy twojem biurku napiszę... Dajże mi papieru i kopert...
— Dziesięć arkuszy, piętnaście? — zapytał z uśmiechem.
— Zawsze żarty cię się trzymają... Proszę o jeden... albo na wszelki wypadek, daj trzy... kto ma tyle na głowie co ja, omylić się może... Nie ma w tem nic nadzwyczajnego... Więc trzy...
— Oto masz całe pudełko papieru, kopert i wszelkie przybory do pisania, chłopaka zaraz ci przyślę... a teraz do widzenia, jadę do kosiarzy...
Pani Felicya zasiadła do pisania — szybko, nerwowym ruchem zapisała jedną stronę, podarła, zapisała drugą, znowu podarła, wreszcie gwałtownie szarpnęła za taśmę od dzwonka.
— Niech panienka natychmiast tu przyjdzie — rzekła do przybiegłej na odgłos dzwonka dziewczyny. — Panna Helena ma tu przyjść zaraz, rozumiesz?
Po chwili córka pani Felicyi zjawiła się przy biurku.
— Mama mnie woła? — rzekła.
— Ja myślę... Bóg wie gdzie biegasz i czem się zajmujesz, a gdy jesteś najbardziej potrzebna to cię niema. Całą służbę muszę alarmować i rozpędzać na wszystkie strony... Szukać panny, niby szpilki w stogu siana...
— Ależ mamo, robiłam to, co mi mama poleciła...
— Wykręty...
— Mamo — rzekła z wymówką — co też mama mówi...
— Wybacz, ale kto ma tyle na głowie... zresztą jestem trochę prędka, więc czasem wyrażam się ostrzej niżby należało, ale ty wiesz, że cię zawsze kocham... Otóż moja duszko, kazałam cię poprosić...
— Co mama rozkaże...
— Trzeba do Bud napisać list... poprosić żeby przyjechali...
— Bagatelka... zaraz to zrobię...
— Ja mam tyle na głowie... Napisz proszę, do pani Marcinowej, ale, żeby przyjechali koniecznie, całym domem, z chłopcami... Wiesz co słyszałam, że Leonek bardzo wyprzystojniał, uważasz?
— Cóż mnie to obchodzi, mamo...
— Nie zapieraj się; wiem ja dobrze, co się święci... Mówisz, że cię nic nie obchodzi, a zarumieniłaś się jak róża. Bardzo ci do twarzy te kolory... Spojrzyj w lusterko, a przekonasz się jaka jesteś ładna...
— Mamo, ja o to nie dbam...
— Hypokrytka! Doskonale zrobiła Władzia, że pojechała do Warszawy...
— Mojem zdaniem, zrobiła bardzo źle, jestem przekonana, że pożałuje kiedyś tego kroku...
— Nie przeczę, dla siebie samej zrobiła źle, ale dla nas wybornie, zwłaszcza teraz...
— Byłoby weselej...
— I niebezpieczniej; bo niepodobna zaprzeczyć, to prześliczna dziewczyna, uroda jej jest bardzo oryginalna... ty, Helenko i Wikcia mogłybyście źle na tem wyjść; bo chociaż taka Władzia, jako partya jest nic, ale uroda w oczach mężczyzn ma zawsze swoje znaczenie... Ja teraz jestem dużo spokojniejsza, szczerze ci to mówię..
— Mamo, list gotów — przerwała panna Helena — proszę przeczytać, czy tak będzie dobrze...
— Bez czytania wiem, że jest doskonale, twój przyszły mąż będzie miał kiedyś z ciebie znakomitego sekretarza...
— Niech jednak mama przeczyta, tem bardziej, że pisałam ten list w imieniu mamy...
Pani Felicya rzuciła okiem na pismo.
— Dobrze, bardzo dobrze... ani słowa nie trzeba dodać, ani słowa ująć... chociaż dodać zawsze można...
— Jeżeli mama każe...
— Nie, nie, włóż w kopertę i zaadresuj, chłopak czeka przed gankiem... Zapowiedz mu, żeby się śpieszył i po drodze nigdzie nie wstępował... Utrapienie z tymi gamoniami naszymi, ja jestem pewna, że on list zgubi, gotowa jestem trzymać wielki zakład...
— Nie zgubi, przecież mu się to nigdy nie zdarzyło...
— Ale może się zdarzyć... Czy ty nie znasz tych gapiów? Każdy z nich ma ręce drewniane, a głowę pustą jak beczka, jedno tylko posiadają rzeczywiście fenomenalne, to apetyt... Dziwię się, że nas jeszcze nie zjedli...
Tyradę tę przerwała służąca.
— Proszę pani — rzekła — panie już wstały. Czy zanieść kawę?
— Ależ naturalnie! Nieś w tej chwili... No, jeszcze tu jesteś? Ruszaj-że się! albo nie, zaczekaj, ja sama pójdę z tobą, gdyż jestem pewna, że zrobisz po cudacku...
— Alboż mi to pierwszyzna...
— Mamo — rzekła panna Helena, ja się tem zajmę...
— Już ja sama przyrządzę i podam; to obowiązek gospodyni... Ty, Helenko, zanieś im na dzień dobry ładny bukiet... zdaje mi się, że w twoim pokoju jest świeżutki... Ale — dodała, zwracając się do służącej — panowie jeszcze nie powstawali...
— Śpią, proszę pani, jak zarżnięte...
— Więc ja idę...
Pobiegła za służącą i po chwili śpieszyła znów do ogrodu... Dziewczyna na ogromnej tacy niosła dzbanuszki z kawą, śmietanką, cukier, masło, masę ciast, sucharków, bułeczek. Przed domkiem stała młoda osoba, zgrabna, wysmukła, ubrana w elegancki negliż. Czarne włosy piętrzyły się nad jej czołem, oczy błyszczały, usta rozchylone były w uśmiechu.
— Dzień dobry Wikciu, jakże spałaś? — zapytała pani Felicya.
— Przewybornie, kochana wujeneczko, doskonale. Tutejsze powietrze upaja poprostu...
— Tak ci się zdaje, a ciocia?
— Wstała w tej chwili i ubiera się...
— Gdzież mam podać kawę, w pokoju, czy w ogrodzie?
— Ależ naturalnie tu, wujenko... Kwiaty prześlicznie pachną, jest cień... rozkoszne miejsce... Niech wujenka pozwoli, ja pomogę nakryć...
— A nie, przyjechałaś na wypoczynek i na kuracyę.
— Wybornie... wypoczynek mi się należy dlatego, żem wcale nie pracowała, a kuracya dlatego, że posiadam wyjątkowe zdrowie...
— Jednak ciocia mówi, że niedomagasz...
— Ciocia! Ciocia żeby mogła, trzymałaby mnie na wacie w pudełeczku i za szkłem, ale ja się nie daję... jabym rada biegać, gonić się, tańczyć...
— Możemy to dziś urządzić...
— Naprawdę?
— Spodziewam się gości, poznasz dwóch młodzieńców, bardzo szykownych... Ostrożnie z serduszkiem.
— A na cóż ta ostrożność?
— Może je kto zabrać...
Panna Wiktorya rozśmiała się.
— Jeżeli mi się ktoś podoba, to niech zabiera...
— Oto jest rozumne zdanie... Podobasz mi się za to. Idzie i Helenka...
— Co za wspaniały bukiet!
— To na dzień dobry, dla ciebie — rzekła panna Helena.
— Dziękuję serdecznie, dziękuję! Jestem zachwycona Wolą i życiem tutejszem, istny sen na kwiatach...
— Przyjedź do nas podczas zimy, gdy śnieg grubą warstwą wszystko dokoła zaściele, a będziesz miała o wsi inne wyobrażenie. Nie chciałabyś pozostać tu za wszystkie skarby świata...
— A przecież wy mieszkacie...
— To co innego, my jesteśmy przyzwyczajone.
— Panienki — wtrąciła pani Felicya — gawędźcie sobie, a ja pójdę przywitać ciocię...
Owa ciocia, daleka kuzynka pani Eugeniuszowej, była osoba niemłoda, dość otyła, ale trzymała się jeszcze doskonale. Zamożna, prowadziła życie regularne i wygodne, nie znała ciężkich zmartwień i trosk, nie przestraszało ją widmo niepewnego jutra; dwa razy do roku trudziła się odcinaniem i wymianą kuponów, a po za tem myślała jedynie o swojem zdrowiu, wygodach i przyjemnościach.
Nazywano ją ogólnie panią prezesową, co pozwalało przypuszczać, że nieboszczyk jej mąż musiał być jakimś prezesem, nikt jednak nie wiedział dokładnie co to była za instytucya, której przewodniczył, oraz gdzie mianowicie i kiedy prezydował. Raz pan Eugeniusz, jedyny człowiek dobrze rzeczy pod tym względem świadomy, wygadał się przed panem Marcinem, że tytuł prezesa dostał się nieboszczykowi przypadkowo i tak jakoś do niego przyrósł, że już na żaden sposób nie było go można odczepić.
Rzecz się tak miała: Ś. p. pan Tomasz, właśnie mąż cioci Ernestyny, miał swego czasu dość duży majątek w zapadłej, bagnistej okolicy. Nie brakło tam grobelek, rowów, dołów, była nawet rzeczka, dość grymaśna o wiośnie, i kilka mostków. Otóż zdarzyło się raz, że taki mostek zawalił się pod ciężarem fury żydowskiej. Oczywiście, było to bardzo nie pięknie ze strony żyda, że taką ciężką furą jeździł, ale komunikacyę należało przywrócić; w tym celu ustanowiono komitet budowy nowego mostu, cztery sążnie długości mieć mającego, a pana Tomasza powołano na prezesa.
Most został według wszelkich prawideł sztuki ciesielskiej zbudowany, następnie według prawa natury zgnił i zawalił się, ale tytuł prezesa przy panu Tomaszu pozostał na zawsze.
Gdy ten umarł, wdowa majątek sprzedała i do Warszawy na mieszkanie się przeniosła, wraz z tytułem mężowskim, który jej dużo powagi nadawał. O prawdziwem godności tej pochodzeniu, wiedział tylko pan Eugeniusz i pan Marcin, i jako ludzie dyskretni, wiadomość zachowywali przy sobie. Tytuł prezesowej jaśniał nad panią Ernestyną, jakby nimb, wzmocniony urokiem kasy ogniotrwałej i listów zastawnych.
Kiedy matka panny Wiktoryi, a rodzona siostra prezesowej umarła, prezesowa wzięła sierotkę do siebie i zajęła się jej wychowaniem.
Panna Wiktorya miała po matce kapitał bardzo dobrze ulokowany i sperandę, że po najdłuższem życiu cioci prezesowej odziedziczy całe jej mienie; i nic też dziwnego, że młodzież bardzo skwapliwie garnęła się do niej w charakterze konkurentów, a jeden aspirant tak się szalenie zakochał, że na rachunek przyszłego szczęścia, dużo pieniędzy napożyczał. Panna posażna, już przez to samo, że posażna, ma w sobie dużo siły przyciągającej, cóż dopiero, gdy jak u panny Wiktoryi, wdzięk bogactwa łączył się z urodą naturalną, wesołe zawsze usposobienie z prostotą w obejściu...
Pani Felicya, wbiegłszy do pokoju prezesowej, zasypała ją gradem komplementów.
— Przecudownie wyglądasz! Jak róża w pełnym rozkwicie. Czy ci tu aby dobrze, moja duszko? Bądź szczera, nie krępuj się niczem, dysponuj jak u siebie w domu. Ja, Helenka, mój mąż i cała służba jesteśmy na twoje rozkazy.
— Ależ zapewnić cię mogę, że mi nic nie braknie...
— Nie politykuj, bądź-no szczerą...
— Chyba chcesz komplementów...
— Prawdy, tylko prawdy... Drżę z obawy, że może ci niewygodnie.
— Nie żartuj, taki śliczny domeczek, taka cisza, taki zapach. Przychodzi mi myśl, żeby kupić majątek i urządzić sobie taką rezydencyę, boję się tylko gospodarstwa, byłby to za wielki ciężar na moje wątłe barki...
— O naturalnie, na to trzeba mężczyzny, ale o cóż łatwiej jak o mężczyznę.
— Co mówisz kochanie, w moim wieku? Żebym była chciała wyjść za mąż powtórnie, uczyniłabym to dawniej; teraz byłoby to śmieszne.
— Nie rozumiemy się. Ja mówię o Wikci, może właśnie wyjdzie za wieśniaka i osiądzie w naszych stronach; w takim razie niewątpliwie i ty mieszkałabyś na wsi...
— Nie wiem, dalekie to jeszcze, w każdym razie i wątpliwe. Cobym uczyniła, nie mam pojęcia boć i miasto nie jest bez zalet, zwłaszcza gdy się kto przyzwyczai. Skąd przychodzi ci myśl, że Wikcia może wyjść za wieśniaka; czy powiedziałaś to tylko tak sobie, czy też...
— Bez przyczyny nie mówię... Zresztą zobaczysz...
— Zaciekawiasz mnie, intrygujesz...
— Bądź cierpliwą do wieczora; będziemy mieli gości; kto wie co z tego może wyniknąć. Dla mnie to wielka przyjemność patrzeć na zakochane pary, swatać, kojarzyć małżeństwa, tak to jakoś ożywia i zajmuje...
— Wierzę ci, ja sama mam tę słabostkę, a że Wikci dotychczas jeszcze nie wydałam, to tylko dlatego, że byłoby mi przykro rozstawać się z nią... Taka dobra dziewczyna!
— Kawa już podana, ostygnie, chodźmy...
Pani prezesowa wyszła przed domek, przywitała się z panienkami i zasiadła do stołu. Wnet też wszczęła rozmowę na temat, że świat wtenczas wydałby się jej zupełnie piękny, gdyby wieś dała miastu trochę swego powietrza, zieloności i kawy, a miasto udzieliło wioskom odrobinę teatru, trochę koncertów, tramwajów, statków parowych, dorożek, kolei żelaznych, wygodnych chodników i tym podobnych drobiazgów...
Wykład ten został przerwany przez jegomościa w jasnym garniturze i eleganckim kapeluszu.
— Dzień dobry pani prezesowej, moje uszanowanie paniom! — wołał zdaleka.
— Dzień dobry radcy...
— Już pan wstał? Co za ranny ptaszek!
— W istocie, jeszcze niema dziewiątej, brakuje pięciu minut. Zadziwiająca rzecz, jak wieś usposabia do rannego wstawania.
— Nie wszystkich — wtrąciła panna Wiktorya — tamci panowie zapewne zasypiają jeszcze snem sprawiedliwych.
— Młode pokolenie... to co innego, zupełnie co innego.
— Jak to pan rozumie?
— Nie jestem człowiek wiekowy, ale należę do innej, niż dzisiejsza młodzież, generacyi, więc też mam inne zasady. Oni są realiści, ja zaś idealista; oni mogą spać jak susły, pomimo że słońce cudownie świeci, kwiaty pachną, cała natura się uśmiecha; ja zaś nie mogę. Zresztą wybaczyłbym im obojętność dla kwiatów, słońca i natury, ale przyznam, że spać wówczas, gdy się wie, że w tak bliskiem sąsiedztwie są młode i piękne damy, to jest grzech śmiertelny, za który nie masz przebaczenia...
— Ślicznie pan powiedział — rzekła pani Felicya — ale za surowo, spoczynek potrzebny jest młodym ludziom bardziej, aniżeli...
— Chciała pani powiedzieć... starym... tak?
— Ależ... niech Bóg broni! Nie miałam bynajmniej podobnej myśli i wcale pana do kategoryi starych ludzi nie zaliczam...
— Naturalnie — wtrąciła prezesowa — pan radca doskonale wygląda, ażebyś wiedziała jak tańczy... znakomicie tańczy! Pamięta też pan na weselu Wicinowskich?
— Jak dziś, pani dobrodziejko.
— Mój Tomcio wówczas żył jeszcze...
— Tak, tak, żył kochany prezes i cieszył się doskonałem zdrowiem. Bawiliśmy się z ogniem, z życiem, z werwą...
— I teraz jeszcze pan potrafi to samo...
— Życie ludzkie, pani prezesowo, jest jak dzień; ma ono swój wschód, południe, zachód i oczywiście noc. Cała sztuka na tem polega, aby pogodne blaski wschodu zachować czyste i niezachmurzone do nocy. Ja już minąłem wschód i południe i jestem obecnie...
— Jest pan radca w epoce podwieczorku — rzekła panna Wiktorya.
— Słusznie powiedziane; ale niech mi pani przyzna, że czasem podwieczorek bywa przyjemniejszy, aniżeli śniadanie...
— Zwłaszcza dla tych, którzy są już oddawna po obiedzie.
— Wikciu! — odezwała się prezesowa — znowuż zaczynasz. Wyobraź sobie, Felciu — dodała, zwracając się do pani Eugeniuszowej — że ci państwo prowadzą z sobą nieustającą wojnę...
— Nie tracę nadziei, że skończy się ona kiedyś pełnym chwały pokojem — odrzekł stary kawaler.
— Chodź Helenko — rzekła panna Wiktorya — przejdziemy się trochę po ogrodzie... Pan radca bawić będzie ciocię i wujenkę...
Nie czekając odpowiedzi, wzięła swą towarzyszkę pod rękę i pociągnęła ją za sobą.
— Wyobraź sobie, Helenko — mówiła, gdy się już znalazły w cienistej alei — że ten dziwak jest moim chronicznym konkurentem...
— Twoim?
— Aż do znudzenia, dwa razy oświadczał mi swoją miłość, dwa razy odpowiedziałam mu wybuchem śmiechu...
— I nie obraził się?
— Ani trochę. Przyjął to z filozoficznym spokojem i powiedział, że trochę zawcześnie się wybrał, i że czekać będzie cierpliwie aż się moje serce odezwie. Niechże czeka, skoro tak sobie postanowił. Przed wyjazdem z Warszawy wspominał, że ma nadzieję, iż kwiaty, ptaszki i motyle prawdopodobnie przebudzą moje uśpione serce i miał zamiar szeroko na ten temat rozprawiać. Na szczęście, było u nas kilku panów i zawołano go do winta, żeby przebudzał ciocię, która ma zwyczaj zdrzemnąć się niekiedy przy kartach... Szepnął mi, że odchodzi z rezygnacyą, wtenczas jednak odchodził, jak sądzę, z przyjemnością, gdyż za wintem przepada i mógłby dwadzieścia cztery godzin przepędzić przy stoliku...
— Moja droga, ale któż jest właściwie ten twój zakochany radca?
— Mój? A prawda, mój, gdyż chodzi za mną jak cień, a w domu u nas jest prawie codziennym gościem. Ciocia lubi go, i ma do niego zaufanie... Załatwia dla niej różne interesa pieniężne, chodzi do banku, zmienia lub kupuje papiery; gdy są goście, należy do partyjki, gdy ich nie ma, grywa z ciocią w pikietę, kupuje bilety do teatru, na koncerty, jednem słowem, dla cioci jest generalnym pełnomocnikiem, a dla mnie generalnym konkurentem. Dziwię się, że go nie znasz...
— Ze słyszenia tylko, i to trochę; w domu u nas jest dopiero po raz pierwszy...
— I jakże ci się podoba?
— Bardzo przyjemny człowiek...
— Chcesz? Dam mu trzeciego odkosza, a wówczas z rozpaczy zwróci się do ciebie...
— Dajże pokój. Nie chcę pozbawiać wiernego przyjaciela. Czy on jest jaki wasz kuzyn?
— Podobno. Ciocia, jak ci wiadomo, zna mnóstwo rodzin, i jak zacznie kombinować różne koligacye, to zawsze jakieś powinowactwo znajdzie. Tak też i z nim; ciocia utrzymuje, że jest naszym kuzynem, ale dalekim. Przypuszczam, że w takim samym stopniu spokrewniony jest z wami i z całym światem...
— Jednem słowem, uniwersalny wujaszek...
— Tak... Zdaje mi się, że niegdyś był zakochany w cioci, ale nie przyznaje się do tego, ponieważ wzdycha teraz do siostrzenicy. Chociaż mówi, że jest dopiero w dobie podwieczorku życia, jednak naprawdę ma tyle lat, że mógłby być naszym dziadkiem. Niegdyś był w urzędowaniu, obecnie pobiera emeryturę. Częstokroć wspomina, że zawcześnie posadę opuścił, i że tylko połowę pensyi wysłużył, ale to nieprawda, bierze całkowitą emeryturę za czterdzieści lat uczciwego i nieskazitelnego przesiadywania przy biurku. Ma też swój dom na Lesznie...
— W każdym razie, na emeryta nie wygląda....
— Ratuje się sztuką. Kruczą czarność włosów i wąsików zawdzięcza jakiemuś smarowidłu. Prawdopodobnie musi to być szuwaks...
— Ej, Wikciu, ty go czernisz bez szuwaksu...
— Mówię tylko prawdę. Jest to śmiesznostka niewinna, nikomu nie szkodząca... Zacny radcunio wyobraża sobie, że jest młodzieńcem, więc muska się, czerni i stroi jak elegant pierwszej mody. Zresztą człowiek to nie zły i bardzo uczynny. Komu potrzeba jakiej przysługi, ułatwienia, ten idzie do pana radcy Lucyana jak w dym, i nigdy zawodu nie dozna. Ciocia utrzymuje, że gdyby radcy zabrakło, czułaby się pozbawioną prawej ręki... Zdaje mi się, że ktoś idzie za nami... Ah! naprawdę to on... Udawajmy, że go nie widzimy i przyśpieszmy kroku.
Zwróciły na lewo boczną dróżką i weszły w cienisty szpaler leszczynowy. Smukłe pręty, pozaginane odpowiednio, tworzyły sklepienie, przez gęste liście nie mogło przedrzeć się słońce, gdzieniegdzie tylko przez niedający się dostrzedz otwór dostawały się promyki światła i złociste plamy kładły na ziemię.
— Tego zakątka szczerze wam zazdroszczę — rzekła panna Wiktorya — chciałabym kiedy mieć taki... Musi być bardzo miło usiąść tu z książką lub robótką, a choćby tylko z myślami własnemi, pogrążyć się w tym cieniu, w tej ciszy, i marzyć... Czy ty lubisz marzyć, Helenko?
— Pytanie twoje tak mnie zaskoczyło znienacka, że nie wiem co ci odpowiedzieć...
— Bardzo prosta odpowiedź; lubisz albo nie lubisz...
— Czasem, trochę... Nie wyobrażam sobie, aby mógł istnieć człowiek nie lubiący marzyć. Miłe jest takie chwilowe oderwanie się od powszedniego życia, od codziennych zatrudnień i drobiazgów...
— Tak... tak... to jedna z najprzyjemniejszych wycieczek.
— Jakto wycieczek?
— Podróż w krainę nieznaną a szczególnie piękną, podróż, w której szybujemy lotem ptaka, właściwiej lotem błyskawicy, do zaczarowanych krain szczęścia... Czyż nie tak?
— Prawda, szczera prawda, moja kochana...
Były przy końcu szpaleru, gdy nagle, jakby z pod ziemi wyrósł, ukazał się przed niemi radca. Obie nie mogły się powstrzymać od lekkiego okrzyku...
— Przestraszyłem panie?
— No... nie... Sądzi pan radca, że jesteśmy takie lękliwe? — rzekła panna Wiktorya.
— Ja jednak najmocniej przepraszam...
— Skąd się pan tu wziął?
— Gonię panie od dziesięciu minut i przyznaję, że dogonić nie mogłem... Nie dlatego żebym nie potrafił szybko chodzić, ale byłyście panie zadaleko, chcąc więc dopiąć celu, udałem się krótszą drogą, przez przekątną i znalazłem panie... w kącie...
— A z jakiego powodu ścigał nas pan tak energicznie?
— Byłem wykonawcą woli wyższej. Mama panny Heleny i pani prezesowa poleciły mi, ażebym panie dogonił i poprosił, abyście raczyły wracać...
— Stało się co? — spytała panna Wiktorya.
— O nic niebezpiecznego... Całe towarzystwo zebrało się, układają porządek dzienny. Prezyduje pani prezesowa, ale rzeczywiście, bez udziału tak poważnego stronnictwa, jakie panie tworzycie, obrady nie mogą wydać stanowczego rezultatu...
— Potęgę i wpływy naszego stronnictwa stanowczo pan przecenia.
— Nie przeceniam, uznaję tylko jego siłę. Anglicy nie chcąc dopuścić kobiet do parlamentu, wiedzą doskonale co czynią. Stokroć łatwiej wojować z takim starym dziadem, jak naprzykład Gladstone, aniżeli z młodą i piękną kobietą. Gdyby ukazała się na mównicy, słuchanoby jej przez grzeczność i zatwierdzonoby jej wnioski także przez grzeczność, choćby to sprzeciwiało się interesom wszelkich stronnictw...
— Więc dlaczego pan taki niebezpieczny żywioł chce wprowadzić do naszego parlamentu domowego?
— Przedewszystkiem nie jestem Anglikiem i nie bardzo sympatyzuję z tą rasą, dusza moja jest bardziej południowa, powiedziałbym włoska...
— Proszę!
— Nie inaczej... Dusza włoska, temperament hiszpański, a serce...
— Afrykańskie może?...
— Sam nie wiem, jak je nazwać... Łatwo zapalne, gorące, a w uczuciach stałe. Gdy raz dla kogo uderzy, to już uderzać będzie aż do śmierci, do grobowej deski, bez wytchnienia, bez żadnej zmiany...
— Widzisz, Helenko, jaki pan radca wytrwały...
— Tak to się mówi...
— Tak się czyni... tak się postępuje, proszę pani... Tak, to tak, na zawsze; nie, to nie, również na zawsze... Takie są moje zasady, a byłem im wierny od najmłodszych lat życia...
— To bardzo ładnie z pańskiej strony...
— Niestety, nie zawsze bywam rozumiany i oceniony jak należy...
— Niech się pan pocieszy, że niesprawiedliwość ludzka nie pana jednego dotyka! trapi ona także i innych...
— A cóż mnie inni obchodzą?!
— Taki pan egoista?
— Przepraszam, ale gdzie idzie o moje najdroższe skarby, tam muszę być samolubem...
— Któż je panu zabiera lub narusza?
— Właśnie, że nikt, i to boli... bardzo boli, panno Wiktoryo. Wiadomo pani zapewne, że rany serca są najbardziej przykre.
— Czemu pan ich nie leczy?
— Złośliwość przemawia przez panią... Pani wie w czyjem ręku znajduje się lekarstwo, i pomimo tego...
— Dam panu plasterek angielski...
— Opowiem ja to wszystko pani prezesowej i jestem pewny, że usłyszy pani kazanie...
— Od cioci przyjmę z pokorą, ale oto jesteśmy u celu, gdzież nasze towarzystwo?
— Są wszyscy w dużym salonie... Proszę panie...
W ogromnej izbie, zwanej salonem, zebrali się już wszyscy goście pani Felicyi: prezesowa, siostra pana Eugeniusza z mężem, z dwiema córkami podlotkami, pan Jan i pan Julian, dwaj młodzi ludzie z Warszawy i jeszcze kilka osób z dalszej rodziny. Gwarno było jak w ulu, a wejście panien i towarzyszącego im radcy, powiększyło jeszcze ten rozgardyasz. Młodzież projektowała wycieczkę do lasu, zaś szwagier pana Eugeniusza, pan Wincenty, uparcie spoglądał na stolik do kart, kombinując, czy nie dałoby się złożyć partyjki. Widocznie kombinacya wypadła pomyślnie, gdyż odprowadził na stronę pana radcę i wszczął z nim przyciszonę rozmowę.
Radca się bronił.
— Dajże pokój, niepodobieństwo! — mówił.
— Dlaczegóżby?
— Moje miejsce jest przy damach, kart mam w Warszawie dość, a jeżeli przyjechałem na wieś, to nie po to, żeby siedzieć przy zielonym stoliku...
— Więc po co?
— Żeby użyć rozkoszy wiejskich i miłego towarzystwa.
— Ej ty pstry motylku, wyperswaduj-że sobie raz nareszcie wszelkie flirty i przyłącz się do nas, do starszych... Ja, ty, prezesowa, jeszcze ktoś czwarty, i już jest zabawa. Na wycieczki do lasu nie chódź, bo ci się reumatyzm przypomni i kwękać będziesz przy damach. No, posłuchaj dobrej rady i nie marudź... Prezesowa będzie ci szczerze wdzięczna, bo i jej przy takiej tuszy, włóczyć się po lesie, wielkiej przyjemności sprawiać to nie będzie...
— Chyba, że dla niej to poświęcenie uczynię, ale muszę się przed towarzystwem, a zwłaszcza przed pannami, usprawiedliwić...
— I co ci na tem zależy?
— A Wincusiu kochany, opinia! Przedewszystkiem opinia. Aczkolwiek nie jestem młodzik, ale nie chcę stanowczo być zaliczonym do kategoryi niedołęgów... Dziękuję uniżenie, mam prawo wymagać jeszcze czegoś od życia...
Szwagier pana Eugeniusza śmiechem wybuchnął.
— W istocie — rzekł — masz prawo wymagać od życia, ciepłego pieca, szlafroka, fajki na długim cybuchu i tabakierki, choćby nawet złotej... To ci się słusznie należy...
— Wicuś — rzekł radca z godnością — jeżeli masz zamiar traktować mnie w ten sposób, w takim razie kwita z przyjaźni; graj sobie z prezesową i z dziadem, czy z prezesową i dwoma dziadami, a ja uciekam z młodzieżą. Bywaj zdrów. Mówię to na seryo i stanowczo.
— Nie bądź-no taki zawzięty, kochany Lucyanie, idź do prezesowej i szepnij jej, że urządzimy partyjkę...
Radca usłuchał, wytłómaczywszy się poprzednio przed pannami, że aczkolwiek przepada za wycieczkami, i nie zna nic milszego nad towarzystwo młodych osób, jednak musi zrobić poświęcenie dla pani prezesowej, która chodzić na dalekie wycieczki nie może...
Towarzystwo opuściło dom i wszyscy udali się do lasu... Pan Eugeniusz powracając z łąk, widział zdaleka swoich gości, nie gonił ich jednak i nie zatrzymywał, śpieszył bowiem do folwarku, aby skorzystać z czasu i kilka pilniejszych spraw załatwić.
Zabiegł mu drogę Roch z wiadomością, że szkoda stała się w polu, wrócił więc aby ję zobaczyć i sprawcę wyśledzić. Pole było odległe, pod lasem położone. Pojechał, szkodę zobaczył, niszczycieli cudzej własności w pień przeklął i zawrócił do domu, gdy w tem usłyszał za sobą tentent galopujących koni. Zaciekawiony odwrócił się i zobaczył pana Marcina z synem starszym...
Powitał ich radosnym okrzykiem:
— Jakże się macie, kochani!
— Józio mnie namówił do dalszej konnej przejażdżki — rzekł pan Marcin — i zapędziliśmy się aż tutaj.
— To wybornie, a skoro tu już jesteście, nie puszczę was, zabieram do niewoli.
— Mieliśmy być dziś u państwa całym domem — rzekł młody człowiek — ale dopiero wieczorem. Matka się wybiera także.
— Więc doskonale, pani przyjedzie, a was zatrzymuję... A gdzież pan Leon, dlaczego wam nie towarzyszy?
— Nie wiem — odrzekł pan Marcin — proponowaliśmy, nie chciał. Obawiam się, czy ten chłopak nie chory...
— Niechże Bóg broni! a cóż mu dolega, na co się skarży?
— Wcale się nie skarży i zapewnia nas, że jest zupełnie zdrów, ale ja uważam w nim zmianę, której przyczyny nie mogę odgadnąć. Jest ciągle jakiś smutny, apatyczny, nic go nie zajmuje; po całych dniach siedzi w ogrodzie z książką w ręku i niby czyta, ale zauważyłem, że kartki książki nie są rozcięte... Doprawdy nie umiem sobie wytłomaczyć, co mu właściwie jest...
— Ja myślę, proszę ojca — rzekł pan Józef, — że to objaw naturalny, reakcya, która następuje zwykle po wielkim wysiłku. Chłopak miał egzamina ciężkie, męczył się, przesiadywał po nocach, truł się czarną kawą i bezsennością; stąd tak wyczerpał siły i teraz wpadł w apatyę. To przejdzie, ojcze... Przed dwoma laty i ja czułem się tak wyczerpanym i znużonym, jak on teraz. W takim stanie pożądałem tylko snu i odpoczynku, ciszy bezwzględnej, niemal cmentarnej. Leżeć jak kamień, nic nie czuć, o niczem nie myśleć, oto były moje jedyne pragnienia w owym czasie, niech się więc ojciec nie obawia, Leonkowi nie będzie nic. Wypocznie, przyjdzie do siebie i z zapałem korzystać zacznie z wakacyj, które mu się słusznie należą...
— Może masz racyę — rzekł pan Marcin.
— Ależ tak, niezawodnie — dodał pan Eugeniusz — nie męczcie go tylko pytaniami i nie zmuszajcie do wesołości... A pan do nas na długo, panie Józefie?
— Na sześć tygodni.
— Tylko?
— I to za wielkiem uproszeniem... Rzeczywiście oddalić się na dłużej trudno, przemysł ma to do siebie, że nie znosi urlopów, a człowiek pracujący przy fabryce, to niby kółko w maszynie, ciągle musi być na miejscu i obracać się...
— No, są kółka i kółka!..
— Chce pan powiedzieć, że są większe i mniejsze?
— Oczywiście...
— Prawda, ale każde musi spełniać, co do niego należy, inaczej maszyna stanie...
Pan Eugeniusz tak prowadził konia, że mógł swobodnie przypatrywać się młodemu człowiekowi.
Była to postać bardzo sympatyczna, dość wysoki, zgrabny, miał kształtną głowę, rysy twarzy regularne, oczy duże, pełne blasku i inteligencyi, ładnie zarysowane i trochę ściągnięte ku sobie brwi znamionowały siłę woli... Wargi i policzki otaczał delikatny zarost czarnej barwy.
Pan Eugeniusz patrzył na młodego człowieka i żałował w duchu, że niema syna.
— Macie sąsiedzie, dużo gości, jak słyszałem — rzekł pan Marcin.
— Jest kilka osób; cichy nasz dom ożywił się niezmiernie, a mamy też i pannę ładną, co się zowie, a bogatą! Panie Józefie, pilnuj się... Warszawianka śliczna, może łatwo głowę zawrócić, jeżeli tylko zechce...
— Jestem o to spokojny — odrzekł młody człowiek z uśmiechem.
— Proszę, jaka pewność, ale bo to podobno wy dzisiejsi nie wierzycie w miłość. Prawdaż to?
— Bynajmniej... Wierzymy we wszystko, w co i wy wierzycie...
— Doskonale, więc i w miłość?
— I w miłość także...
— W takim razie, nie rozumiem pańskiej pewności siebie. Na seryo mówię, że panna Wiktorya może zrobić wrażenie; ja sam, gdybym był ze dwadzieścia pięć lat młodszym, to kto wie, czy nie uległbym jej czarom... Zresztą zobaczysz ją niedługo i przyznasz mi słuszność...
— Nie wątpię o tem... Jakże się miewają panie?
— Doskonale. Zobaczycie je zaraz, ale pośpieszajmy, bom głodny jak wilk, a sądzę, że i wam po takim spacerze jeść się chce. Mnie to szkody narobiono w jęczmieniu, więc przyjechałem na pole obejrzeć...
Puścili konie ostrym kłusem, biegły one parskając. Kary, na którym siedział miody człowiek, rwał się do biegu, ale trzymany pewną i silną ręką na wodzy, musiał być jeźdźcowi posłuszny.
— Nie zapomniałeś jeszcze siedzieć na koniu? — rzekł pan Eugeniusz.
— Trochę z wprawy wyszedłem, ale trzymam się jeszcze jako tako.
— Wybornie, doskonale! Jeździsz tak, jak gdybyś przez całe życie tem się tylko trudnił...
Rzeczywiście, w tej pochwale nie było przesady. Młody człowiek trzymał się na siodle spokojnie i z wdziękiem, prowadził rwącego się bieguna ręką pewną, bez żadnego widocznego wysiłku. Pan Eugeniusz z prawdziwą przyjemnością przypatrywał się jeźdźcowi.
— Mam ochotę ściskać cię, panie Józefie! — zawołał.
— Za co?
— Za to, żeś taki... nasz!
— A jakiż mam być?
— Sądziłem, widzisz, że przy technologii, maszynach, a najbardziej przy Niemcach, z którymi ciągle przestajesz, zrobisz się sztywnym, takim jakby to powiedzieć... pod cyrkiel, do winkla i do pionu, a tu widzę z pociechą, że fantazya jest i żeś nie taki kanciasty, jak sobie wyobrażałem.
— Kanciasty! — rzekł pan Marcin z uśmiechem. — Kanciasty... sąsiad bo miewasz niekiedy szczególne określenia...
— Ale zrozumieliście obadwaj o co idzie. To dla mnie dość.
— Proszę pana — rzekł młody człowiek — ścisłość nie wyklucza fantazyi, a maszyna nie przeszkadza poezyi. Jedne i drugie mają racyę bytu.
— Tak! sto razy tak, kochany Józiu! Czy nie masz nic przeciwko temu, żeby cię stary przyjaciel twego ojca, jak dawniej, po imieniu nazywał?
— Zrobi mi to wielką przyjemność. Sam pan przyznał przed chwilą, że nie jestem kanciasty, i w ogóle nie zmieniłem się, a skoro tak, to pocóż zmieniać mi nazwę? Miło mi będzie pozostać dla pana zawsze Józiem, tak jak pozostanę nim dla ojca i matki...
— Dziękuję ci chłopcze; tak lubię, po dawnemu, bez zmian. A teraz śpieszmy do domu...
Po kwadransie szybkiej jazdy stanęli przed domem w Woli, oddali konie człowiekowi, który przybiegł ze stajni i weszli do pokoju pana Eugeniusza.
— Posiedźcież tu chwilkę — rzekł gospodarz — pójdę oznajmić towarzystwu, że jesteście.
Ojciec z synem zostali sami.
— Nie czujesz zmęczenia? — zapytał pan Marcin.
— Nie, ojcze, ani trochę. Owszem, bardzo mi dobrze. Podobno liczne towarzystwo tu zastaniemy...
— A tak, jest kilka osób, a przedewszystkiem owa panna Wiktorya, siostrzenica prezesowej.
— Podobno bardzo ładna...
— Rzeczywiście przystojna i majętna. Doskonała partya...
Pan Eugeniusz przerwał tę rozmowę, zapraszając gości do salonu.
W tymże samym czasie w Budach, pani Marcinowa wyszła do ogrodu, aby poszukać Leona. Była pewna, że go tam znajdzie, gdyż codziennie po kilka godzin pod lipami przepędzał. Serce matki zaniepokojone było poważnie ciągłym smutkiem syna.
Nie wiedziała czemu ma przypisać przyczynę tej zmiany jego humoru i usposobienia, rozmaite myśli przychodziły jej do głowy, nocami sypiać nie mogła, z obawy, czy syn jej nie chory, czy nie dotknęło go jakie zmartwienie, które przed rodzicami chce ukryć.
Wyszła z domu i udała się wprost pod lipy. Na ławce siedział Leon z książką w ręku i niby czytał; był tak zamyślony, że nie zauważył, że matka nadchodzi, dopiero gdy stanęła tuż przy nim, zerwał się z ławki.
— Przestraszyłam cię? — zapytała łagodnie.
— Ależ nie, mateczko, tylko nie wiedziałem, że tu jesteś.
— Przyszłam cię prosić na śniadanie, bo obiad będzie później, poczekamy na ojca i na Józia...
— Nie ma ich w domu?...
— Pytasz o to? Przecież proponowali ci abyś razem z nimi pojechał...
— Prawda. Przepraszam mamę, za moje roztargnienie...
— No chodź... Źle zrobiłeś żeś nie pojechał z nimi, byłbyś się trochę rozerwał...
— Kiedy nie mam chęci, mateczko... Mnie tu dobrze, w ogrodzie siedzę, wieczorem chciałbym w pole pójść...
— Przecież mamy dziś jechać do Woli...
— Żebym ja w domu mógł zostać, moja mamo kochana...
— Niepodobna; tak zapraszali serdecznie, i ja przyrzekłam, trzeba tam być koniecznie. Chyba, że jesteś chory, mój Leonku, to zostań; ale w takim razie, i ja nie ruszę się z domu...
— Nie jestem chory, nie dolega mi nic, i skoro mateczka życzy sobie żebym pojechał, pojadę...
Pani Zofia smutnemi oczami spoglądała na syna, kroczącego obok niej w milczeniu; gdy weszli do pokoju, usiadła na sofie i poprosiła go by zbliżył się do niej.
— Siądź-no tu — rzekła łagodnie — bliżej, tak jak niegdyś, kiedy byłeś jeszcze mały i miewałeś małe zmartwienia. Pamiętasz? Zawsze w takich wypadkach przychodziłeś do matki; aby się wypłakać, z trosk swoich zwierzyć; a matka zawsze znajdowała dla cię słówko pociechy, tak, że odbiegałeś od niej rozpromieniony, z uśmiechniętą twarzyczką. Umiałam niegdyś łzy twoje osuszać...
— Prawda, matko kochana, prawda... ale to już tak dawno...
— I cóż się w naszym stosunku zmieniło? Co nowego zaszło? Jesteś mojem dzieckiem jak dawniej, a ja nie przestałam być dla cię kochającą matką, któraby chętnie resztę życia oddała za pewność, że wam będzie dobrze na świecie... Mój Leonku, mój synu kochany, ją muszę wiedzieć dlaczegoś ty smutny, z jakiej przyczyny cierpisz? Wszakże nie popełniłeś, chyba nic takiego, cobyś przedemną starał ukryć, nie zbrukałeś honoru, obowiązku, sumienia...
— O nie! — zawołał młody człowiek — nie matko...
— A więc?
Zadawszy to pytanie, patrzyła mu w oczy, gładziła ręką jego włosy miękkie, obsypywała go pieszczotami, jak niegdyś malutkiego Leona, on ręce jej pochwycił i całował.
— Masz słuszność, mateczko — rzekł — powinnaś wiedzieć prawdę, wiem, że nie wyszydzisz mnie, nie wyśmiejesz, że zrozumiesz moją niedolę i że w twem dobrem, macierzyńskiem sercu znajdę współczucie...
— Tak, moje dziecko, znajdziesz je bezwątpienia, a ja szczęśliwą się czuć będę, że kochasz mnie, i że mi ufasz. Może to dobrze się stało, żeś nie pojechał z ojcem i z Józiem. Jesteśmy sami, nikt nam nie przeszkadza, możemy rozmawiać długo i swobodnie. Otwórz serce przedemną, jak przed najlepszym, najbardziej zaufania godnym przyjacielem... wyznaj mi wszystko...
Młody człowiek, z początku nie śmiało, urywanemi zdaniami, zaczął mówić o Władzi. Pani Zofia słuchała z dobrotliwym uśmiechem, nie przerywając ani jednem słowem. Była to jakby spowiedź długa, szczera, serdeczna, historya przyjaźni dwojga dzieci, zmieniająca się z biegiem czasu w tkliwe przywiązanie, wreszcie w gorącą młodzieńczą miłość. Matka słuchała z zajęciem wyznań synowskich, a w miarę jak je Leon rozwijał, przypominała sobie różne drobne szczegóły, do których w swoim czasie nie przywiązywała żadnego znaczenia...
— Że ja tego nie spostrzegłam — rzekła półgłosem.
— Sądzisz, mateczko, że ja spostrzegałem? To tak jakoś przyszło samo, stopniowo, niewiadomo kiedy. Kiełkowało w duszy, niby drobne ziarnko na roli, rozwijało się, rosło, a teraz napełnia wszystkie moje myśli, zabiera mi całą istność. Ja ją bardzo pokochałem, tak bardzo, że opowiedzieć tego nie potrafię... Miałem zamiary na przyszłość i sądziłem, że je urzeczywistnić zdołam. Śpieszyłem do domu z biciem serca, z utęsknieniem, nietylko do was, moi najdrożsi, ale i do niej. Marzyłem o dniach szczęśliwych, jakie mnie tu czekają, a tymczasem na samym wstępie taka okropna wiadomość! Czułem się spiorunowanym, zmiażdżonym, rozdeptanym jak najnędzniejszy robak. Gmach moich najdroższych marzeń runął odrazu, rozsypał się w gruzy i nie pozostało z niego nic... Oh, matko! taka teraz pustka, taka straszna pustka...
— Pomówmy spokojniej, Leonku, nie rozpaczaj. Powiedz mi, czy było między wami jakie porozumienie się, wyznanie?
— A na cóż? Gdym przyjeżdżał do domu, rozmawiałem z nią o wszystkiem, oprócz o miłości... Bez wyznań wiedzieliśmy oboje, że się kochamy, przecież nie mogło być inaczej. Ja widziałem uczucie w jej spojrzeniu, uśmiechu, w sposobie rozmawiania ze mną...
— Ale zastanów się, czy możesz być zupełnie pewnym, że ona cię kochała, jeżeli nigdy nie mówiliście o tem.
— Bo to było niepotrzebne, mateczko, myśmy to czuli... Zresztą, kiedy mówię matce wszystko, to i ten szczegół opowiem... Przed wyjazdem prosiła przez Łukasza abym o niej źle nie wspominał i pozostawiła kwiat na pamiątkę... I co ja mam myśleć o tem, jak to rozumieć, jak postąpić? Ja nie poprzestanę na tem pożegnaniu, ja widzieć ją muszę. Szukać jej będę i znajdę, choćby na końcu świata...
— Jeszcze jedno pytanie, moje dziecko... przez ciebie wielki żal przemawia, ja trzeźwiej na to patrzę, i dlatego o szczegóły zapytuję...
— Co mama chce wiedzieć?
— Jakie były twoje zamiary?
— Pragnąłem, aby została moją żoną, towarzyszką życia w dobrej i złej doli, aż do śmierci... Marzę o tem od lat kilku, gdyż bez niej nie wyobrażam sobie szczęścia... Nie przypuszczałem też ani na chwilę, że wy, rodzice moi, moglibyście mieć co przeciw temu. Jedno jej zarzucić można, że nie bogata, ale czyż ty, mateczko, wniosłaś ojcu jaki majątek... a pomimo tego był i jest z tobą szczęśliwy... Cobyście mieć mogli przeciw Władzi?
— Rodzice marzą zawsze o szczęściu dzieci — odrzekła pani Zofia z rozmysłem — ale gdy dziecko wyobraża sobie szczęście inaczej...
— Ja chciałem was prosić o jej rękę, nie teraz, ale po kilku latach, gdy stanowisko sobie zdobędę...
— Alboż nie zostaniesz przy nas na gospodarstwie? Przecież tak było ułożone...
— Nie, matko...
— Ależ dlaczego?
— Dla zasady, o tem pomówię z wami później, przy sposobności, a teraz, matko kochana, błagam cię o pomoc i o radę... Ja nie mogę żyć bez nadziei... ja popełnię jakie szaleństwo...
— Uspokój się, zaczekaj... Obmyślimy...
Leon zaczął ręce matki pocałunkami obsypywać.
— Jakaś ty dobra mateczko...
— Pomyślę, zastanowię się, co zrobić, ale trochę czasu na to trzeba, ufaj mi i nie nalegaj. Cierpliwości...
Dobra matka postanowiła już w duchu, co ma czynić, postanowiła, że pojedzie do Warszawy, rozmówi się z Władzią, wybada, jaka przyczyna skłoniła ją do opuszczenia domu opiekunów.
Leon, pocieszony nadzieją, pokrzepiony na duchu, odszedł, a pani Zofia długo jeszcze siedziała, pogrążona w dumaniach. Przypominała sobie własną przeszłość, dzieje szczęśliwej miłości i dobrego z mężem pożycia, starała się przypomnieć sobie każdy szczegół z czasów pobytu Władzi w ich domu.
Po południu pojechała z Leonem do Woli, na ową zabawę, która się przeciągnęła do późnej nocy.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.