Synowie pana Marcina/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Synowie pana Marcina
Podtytuł Powieść wiejska
Data wyd. 1896
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Mosiek wracał z wyprawy dumny, z podniesionem czołem, niby tryumfator po walnem zwycięztwie.
Wszystko załatwił doskonale, dał dowód, że ma nie od parady głowę na karku, że może prowadzić interesa... Nie były one, co prawda, trudne i nadzwyczajne, ale kto inny może nie wywiązałby się tak doskonale z zadania.
Zsiadł z bryczki, wszedł do pokoju pana Marcina śmiało i rzekł:
— Pan dobrodziej myśli, że ja nic nie załatwiłem, a ja załatwiłem wszystko; pan dobrodziej myśli, że źle i nieakuratnie, tymczasem najlepiej i najakuratniej...
— No, do rzeczy, mój Mośku, do rzeczy...
— Zaraz... po kolei... Naprzód, ja miałem pojechać do Woli, żeby się dowiedzieć, czy pan Sakowski powrócił z Warszawy. Inny traciłby na to czas, chodził do kuchni, pytał ludzi, bałamucił, ja nie! Ja odrazu tylkom spojrzał, poznałem, że pan Sakowski już jest.
— Proszę, jakim sposobem?
— Stał na dziedzińcu i bardzo krzyczał na fornala, że konia okulawił... Ja przyszedłem do pana Sakowskiego, powiedziałem, jaki mam interes, a on kazał się pięknie panu dobrodziejowi pokłonić i powiedział, że dzisiejszego dnia po południu sam tu przyjedzie. Czy to źle załatwione?
— Dobrze, cóż dalej?
— Dalej... pojechałem do Klonowicy, do tartaka, tam też odrazu zmiarkowałem, że Dawid ma wielkie zmartwienie...
— Jakie?
— Zrobił się feler, nieszczęście. Popsuło się coś w tartaku, piły połamały się... Brzydkie zdarzenie, wypadek! Zanim zobaczyłem Dawidowę, to już mi robotnicy powiedzieli, że Dawid pojechał do miasta poprzedniego dnia i, że lada chwila wróci, przywiezie nowe piły i majstrów. Kto inny nie czekałby na Dawida, ja czekałem; kto inny nie doczekałby się, ja się doczekałem. Za parę godzin Dawid już był, a tymczasem pańskie konie wypoczęły. Ja powiedziałem Dawidowi co trzeba, i może jeszcze dziś, a najdalej jutro, jak tylko ten feler w tartaku naprawią, Dawid będzie u pana dobrodzieja.
— To dobrze, a na stacyi Mosiek był?
— Ja nie byłbym na stacyi?! Jabym nie przywiózł dwóch paczek? Co pan dobrodziej mówi? Żeby były nie dwie, ale cztery, sześć paczek, to teżbym potrafił przywieźć. Miałem z tem dosyć kramu; pan naczelnik stacyi pił herbatę w telegrafie, pan kasyer siedział w bufecie, a pan ekspedytor cokolwiek spał, więc ja czekałem... potem zaraz przyszedł pociąg towarowy, bardzo wielki pociąg! i drugi też towarowy, jeszcze większy... Te dwa pociągi trochę stały, trochę się mijały. Przyczepiali wagony, odczepiali wagony, zabawiło może trzy kwadranse, może godzinkę, pociągi odeszły. Ja odebrałem te dwie paczki i zaraz, nie bałamucąc, przyjechałem tu. Ostrożnie je wiozłem; żeby tam było szkło, to też by się nie stłukło. Jedną paczkę trzymałem na jednem kolanie, drugą na drugiem, nie jak towar, ale jak dzieci, na moje sumienie!
— No, dość już, dość — rzekł pan Marcin — dziękuję bardzo; a to — dodał, sięgając do portmonetki — przyjmij za fatygę.
Mosiek skłonił się.
— To bagatela — rzekł — usłużyłbym chętnie bez żadnej pretensyi, ale skoro pan dobrodziej daje, to trzeba brać.
Wypowiedziawszy tę sentencyę, Mosiek oddalił się, pełen otuchy. W istocie szczęście zaczęło się do niego uśmiechać; Dawid obiecał, że jeżeli interes przyjdzie do skutku, to Mosiek nie będzie miał powodu do płaczu, a skoro się zacznie cięcie i obróbka drzewa w lesie, to znajdzie kilka przyczyn do radości.
Dawid tak powiedział, a jego słowo szanowane jest, można się na niem opierać. Mosiek nie wie jeszcze dokładnie, ile zarobi, ale nie wątpi już, że założy sklepik, i że będzie miał na stare lata odpoczynek, jedwabne życie. Będzie kupcem, przestanie włóczyć się po wioskach, i znosić niewygody tych podróży. Niema jeszcze w ręku dotychczas nic, szczęście wymarzone nie spotka go zaraz, lecz nadzieja jest też coś warta, daje ona albowiem człowiekowi pewną fanaberyę, reparuje i łata popsuty honor, każe nosić głowę do góry i budować zamki na lodzie, co jest, jak wiadomo, bardzo przyjemnym gatunkiem architektury.
Mosiek spieszył do domu z wielką energią, z ożywieniem, ładne myśli napełniały jego głowę. W najbliższej wiosce odpoczął, posilił się u znajomego żydka i razem z nim, do współki, kupili bardzo tanio ośm gęsi, co go wprawiło w jeszcze lepszy humor i bardzo słusznie. Przecież wyszedł był z domu tylko z kijem w ręku i mglistym, nieokreślonym projektem w głowie, powracał zaś z gęsiami i z nadzieją...
Niezadługo po odejściu Mośka, przed dworem w Budach zatrzymała się bryczka i wysiadł z niej jegomość niemłody, w granatowej czapce na głowie i wytartej burce na ramionach.
Rysy twarzy miał wyraziste, nos orli, oczy ciemne, groźnie z pod brwi krzaczastych patrzące, duże siwe wąsy i takaż hiszpanka nadawały całej fizyognomii jakiś zaczepny, awanturniczy charakter. Pozory często mylą; myliły też i w tym razie, a każdy, kto znał bliżej pana Eugeniusza Sakowskiego, wiedział, że to człowiek spokojny, który nigdy nikomu wody nie zamącił.
Przed laty piętnastoma nabył on w sąsiedztwie Bud folwark Wolę, osiedlił się w nim i gospodarował. Z panem Marcinem łączyły go stosunki przyjaźni; jeden drugiego często odwiedzał, a w razie potrzeby dopomagali sobie nawzajem...
Gdy bryczka zatrzymała się przed dworem, pan Marcin na ganek, na powitanie gościa, wybiegł.
— Kochanego pana Eugeniusza, nie spodziewałem się dziś! — zawołał.
— Ja też, szczerze mówiąc — odrzekł przybyły — nie miałem zamiaru odwiedzać dziś drogiego sąsiada, ale zostałem zaalarmowany.
— Czem?
— Ano, przez ciebie, panie Marcinie. Żyda przysyłasz, dowiadujesz się czy jestem w domu, sądziłem więc, że się coś ważnego stało... no, i jako mnie widzisz, jestem; ale — dodał — chyba przecież złego nic nie ma... Zdrowiście tu wszyscy?...
— Dzięki Bogu, a u pana?
— U mnie także; jejmość moja na to, żeby chorować, jest za tęga, Helenka za młoda, a ja sam, choć reumatyzm daje mi się we znaki, takem się już do niego przyzwyczaił, że...
— No, chodźże, kochany sąsiedzie, pod dach, panie moje wiedzą już, żeś przyjechał, i za chwilę poproszą do stołu...
— Zacności są te nasze kobiety, zawsze bowiem zgadują, kiedy się komu chce jeść...
Weszli do pokoju pana Marcina, zasiedli na sofie i zaczęli gawędzić.
— Przedewszystkiem — rzekł gospodarz — muszę wytłumaczyć, dlaczego dowiadywałem się, czy sąsiad już powróciłeś, oto miałem zamiar odwiedzić cię...
— A ja uprzedziłem tę intencyę.
— Ślicznieś zrobił, dziękuję serdecznie; długo bawiłeś w Warszawie?
— Cały tydzień. Nachodziłem się, natargowałem, aż mnie gardło rozbolało. Nasze maszyny będą na stacyi za tydzień, przyjedzie też i monter do ustawienia. Dyabelnie to drogo kosztuje, ale może się opłaci... Rachunki pokażę, jak sąsiad do mnie przyjedziesz; wypadnie ci coś dopłacić jeszcze...
— Widziałeś kogo ze znajomych?
— A jakże! Byłem u szwagra mego na wieczorku. Zebrała się tam gromadka ludzi, czystej krwi filistrów Warszawskich, wszystko eleganckie, gładkie; a wygadane, każdy prawi jak z książki, i nie ma chyba na świecie rzeczy, na którejby się nie znał... Była mowa o sprawach ogólnych, o położeniu ekonomicznem, o rolnictwie i przemyśle. Powiadam ci, kochany sąsiedzie, jak zmiarkowali, żem ze wsi, dopiero wzięli mnie w obroty. Aż mi pot na czoło wystąpił. Najrozmaitsze zarzuty sypały się jak grad, a wszystko na tę nieszczęsną szlachtę: „safanduły, niedołęgi, niezaradni, nie rozumieją swego położenia, żyją nad stan, płacą haracz lichwiarzom, urządzają dewastacye, a w końcu, wyrzuceni z majątku idą na bruk miejski, aby powiększać liczbę owych ptaszków, co to nie sieją, ani orzą, a chcą żyć wygodnie, a nawet z komfortem... z powietrza. Na wołowej skórze nie spisałby tych inkryminacyj...
— A cóż sąsiad na to?
— Słuchałem...
— I nie znalazłeś nic do powiedzenia w obronie oskarżonych?
— Przedewszystkiem pozwoliłem im wygadać się do woli; niektórzy aż pochrypli. Dopiero, gdy zdawało mi się, że już wytrzęśli wszystkie worki swoich argumentów, grzecznie, pokornie, cichutko poprosiłem o głos... Ten i ów wzruszył ramionami... ma się rozumieć... cóż bo można powiedzieć przeciw znanym i uznanym pewnikom!
— Alboż to pewniki?
— Według nich, pewniki niewzruszone, jak dwa a dwa cztery, ale przez grzeczność słuchali. Naprzód zapytałem, co właściwie rozumieją pod wyrazem szlachta. Oczywiście, odrzekli, posiadaczy ziemi, folwarków, w ogóle tak zwanej większej własności; upartych konserwatystów, nie rozumiejących ani ducha czasu, ani jego potrzeb... To jest szlachta. Odrzekłem na to: jesteście w błędzie, w okolicy bowiem, w której mieszkam, są tylko dwa folwarki należące do szlachty, mój i mojego sąsiada, pana Marcina; trzeci szlachcic ma swoją własność, tak już daleko, że go do sąsiadów moich liczyć nie mogę. Grunta, które niegdyś rzeczywiście do szlachty należały, obecnie w znacznej części są w posiadaniu kolonistów, bądź miejscowych, bądź niemców, a kilka folwarków, które nie zostały w swoim czasie rozkolonizowane, znajdują się w ręku ludzi, ze stanem szlacheckim nie mających nic wspólnego. W jednym przepędza letnie miesiące jakiś ex-fabrykant, i bawiąc się w pana dziedzica, traci to, co zarobił na mydle i świecach, drugi należy do spekulanta, który kupił go dla zysku i jest w tej własności, jak na popasie; przehandluje ziemię i pójdzie dalej szukać takiegoż towaru do nabycia, w trzecim siedzi pan Jankiel Katz, ex-lichwiarz, obecnie obywatel ziemski. Synowie Katza, to już bardzo cywilizowani panicze, trzymają zbytkowne konie, powozy i bawią się tak wesoło, że kapitały ojcowskie niby lód na słońcu topnieją. Gdzież więc panowie widzicie jakąś kastę w sobie zamkniętą, jakiś stan odrębny, i na jakiej zasadzie, wszystkich posiadaczy folwarków szlachtą zowiecie?! Garstka, która przy własności swych ojców pozostała, rwie się do pracy, zabiega, oszczędza, kształci dzieci i przysposabia je do zawodów praktycznych. W warsztatach, w fabrykach, w handlu, możecie spotkać bardzo stare herbowe nazwiska... Skądże się one tam wzięły? Oczywiście przynieśli je tam młodzi ludzie z naszej sfery, wychowani w twardej szkole życia, rozumiejący dobrze i ducha czasu i jego potrzeby. Garną się oni do pracy, na równi ze wszystkiemi... Czyż nie tak?...
— I jak gorliwie... jak chętnie!
— Więc w konkluzyi ostatecznej powiedziałem tak mniej więcej: — Moi wielce szanowni panowie, od czasu, gdy na szyldach sklepowych, rękodzielniczych, fabrycznych coraz częściej widzieć można stare herby, a pod strzechami dworków wiejskich coraz więcej słychać „majufes,“ „Wacht am Rhein,“ lub wesołe kuplety operetkowe, świeżo importowane z miast, przez nowych dziedziców, którym nagle wioska zapachniała, to możem już o odrębności stanowej przestać mówić; i tę tak zwaną „szlachtę“ ze szczególnej opieki wypuścić. Dalibóg wielki czas na to! Ludzie mogą sobie tworzyć różne teoryjki, ale życie nie stosuje się do nich; ono płynie silnym, wartkim prądem, obala przesądy, wygładza nierówności, stwarza nowe kierunki i dążenia. Mało mnie to rozczula, że wielki finansista, siedząc w swym gabinecie i bawiąc się cyframi, przepowiada nam upadek, niby Jonasz grzesznej Niniwie... Nie wierzę takiemu Jonaszowi i nie uznaję jego proroctw, gdyż wiem i bez niego, że w życiowej walce każda jednostka słaba i niedołężna upaść musi, a silna i wytrwała nie zginie, więc gdy czuję w sobie moc ducha, gdy wierzę w siły własne, umiem pracować i wytrwać, to śmieję się z Jonasza... Czy przy warsztacie, czy na roli, czy w naukowej pracowni, siła ducha podtrzyma tego, kto ją posiada... Zapaliłem się oto, i powiedziałem mieszczuchom verba veritatis...
— Jakże to przyjęli?
— No... jużcić nie mogę powiedzieć... grzecznie dość, uprzejmie, z słodko-kwaskowatym uśmiechem. Dyskusya przeciągnęłaby się dłużej, ale mój szanowny szwagierek, także typowy mieszczuch, wygodnicki, sybaryta, a przytem winciarz żarliwy, rozbił towarzystwo, zabrawszy dyskutujących do zielonych stolików. Ja nie grywam, przyłączyłem się więc do grona kobiet i podziwiałem prawdziwie warszawskie grymasy, co mnie znowuż o mało do pasyi nie doprowadziło...
— Dlaczego?
— Nie wyobrazisz sobie, kochany Marcinie, czego się tym ludziom zachciewa?
Nie dokończył zdania, gdyż we drzwiach ukazała się pani domu; osoba szczupła, wątła, czarno ubrana, bardzo sympatyczna i widocznie piękna niegdyś.
Zerwał się pan Eugeniusz na jej powitanie.
— O czem tak panowie rozprawiacie? — spytała.
— A, o różnych rzeczach, pani dobrodziejko.
— Widać zajmujący był przedmiot, gdyż widzę, że pan Eugeniusz jest bardzo ożywiony...
— Gniewał się na Warszawiaków — wtrącił pan Marcin.
— Za co?
— Za grymasy, pani dobrodziejko, za grymasy.
— Grymasy?
— A tak, proszę sobie wyobrazić, że jedna z pań obecnych na zebraniu u mojej siostry, utyskiwała na dorożki warszawskie, dowodząc że są one szczytem niewygody i zabytkami barbarzyńskich czasów...
— Do pewnego stopnia miała słuszność...
— Tak, i ja przyznaję... Niechby narzekała, że są ciasne, niewygodne, brudne, to wszystko, pani dobrodziejko, rozumiem, ale... ale gdy oburza się, że podczas zimy jest w dorożce zimno... to już przepraszam!
— Któż broni tej damie wziąć futro! — wtrącił pan Marcin.
— Ależ ona żąda, żeby w każdym powozie publicznym był piec, czy kaloryfer. Może jeszcze kuchnia angielska z fajerkami i szabaśnik do pieczenia ciasta... Do czego to dochodzi! Toć i my, mówię o wieśniakach, także jesteśmy ludzie, a możemy bez żadnych grymasów trząść się na bryczkach po najgorszych drogach... Nie mówię o mężczyznach, ale w taki sam niewygodny sposób jeżdżą przecież nasze matki, córki i żony, i nie obrażają Pana Boga dzikiemi pretensyami... Dalibóg, że jestem oburzony...
— No, chodźcie panowie do stołu — rzekła pani Zofia — boście zapewne bardzo głodni...
— To swoją drogą, pani dobrodziejko, a tamto swoją; człowiek gdy głodny to i zły, a jak się wyzłości i wygniewa... to znowuż apetytu nabiera.
— Masz słuszność, panie Eugeniuszu — rzekł gospodarz — a tak się dobrze składa, że możesz faktycznie dowieść prawdziwości wygłoszonego przed chwilą aforyzmu.
— Jakto?
— Stół zastawiony czeka, a wspomnienia Warszawy dają do gniewu powód...
— No chodźcież panowie, proszę bardzo — rzekła pani Zofia, otwierając drzwi do sąsiedniego pokoju... Czem chata bogata; siadajcie. Jakże pańska żona, panie Eugeniuszu?
— Moja żona, pani dobrodziejko, zawsze jednakowo, jak zwykle, gniewa się; ze służbą wojuje, z mężem wojuje...
— No, z mężem chyba nie...
— Takby się zdawało... Jakiż cel wojować z człowiekiem zawojowanym?... ale dla wprawy... a może z zasady „sztuka dla sztuki...“
— Nie obmawiaj pan poczciwej kobiety... a cóż porabia Helenka?
— Ukłony zasyła, rączki pani kazała ucałować, a co robi? Albo ja wiem... oprócz zwykłych zatrudnień, ma jakąś nadzwyczajną robotę krzyżową, strasznych rozmiarów dywan, czy coś podobnego... Nie jestem dokładnie poinformowany, to tylko wiem, że przywiozłem z Warszawy ogromną pakę włóczek, i że ma być wielka sesya z powodu tego dywanu... Komitet damski, do którego należeć ma pani dobrodziejka i panna Władysława; ma się rozumieć, pani w charakterze prezesa... Ale gdzież to się panna Władysława obraca?
— Zajęta jest chwilowo, wkrótce nadejdzie...
— Właśnie proszony byłem przez Helenkę, żeby oświadczyć pannie Władzi...
— Co mianowicie?...
— Ba! żebym to ja wiedział! Coś mi Helenka mówiła, nawet dość długo i szczegółowo, ale zapomniałem na śmierć.
— Dobry pan jest do komisów!
— Właśnie że dobry; bo odrazu postanowiłem, aby zamiast powtarzać niedokładnie zlecenia córki mej do panny Władysławy, zaprosić państwa do nas na jutro, to się panienki porozumieją bezpośrednio i zapewne lepiej aniżeli przezemnie... Czy mogę się spodziewać, że moja prośba będzie wysłuchaną?
— Z wielką przyjemnością, przyjedziemy... Sądzę, że nie masz nic przeciw temu, Marcinie?...
— Nic a nic... Jestem do waszej dyspozycyi.
— Trzymam sąsiada kochanego za słowo i jutro czekamy. Tylko przyjeżdżajcie wcześniej, teraz wieczory długie, najodpowiedniejsza pora do gawędy. Ja bo jestem zwolennikiem dawnych zwyczajów. Kominek, pani dobrodziejko, miłe towarzystwo, pogawędka to, według mnie, najpiękniejszy urok późnej jesieni i zimy. Powiedziałbym, że to gospodarskie wakacye. Kart niecierpię, szachistą nie jestem, ale gdy mam dobre towarzystwo, gronko ludzi swoich, życzliwych, rozumiejących się nawzajem, to siedziałbym i gawędził, choćby do rana. W braku towarzystwa z gazetą lub z książką posiedzenia odbywam...
— Musiało panu być przykro bez kominka w Warszawie?
— Mnie było tam przykro z rozmaitych powodów, bo szczerze mówiąc, miasta nie lubię...
— I mieszczuchów, prawda?
— No, nie... dlaczegóżby znowu?... Ludzie to pożyteczni, pracowici, wielu jest zasłużonych na różnych polach, ale ich tryb życia, różne wymagania, zamiłowanie wygód, to nie w moim guście. Nie potrafiłbym przystosować się do miejskich obyczajów, robić nocy z dnia, dnia z nocy; bawić się w tłoku, słuchać różnych dzwonków, patrzeć wciąż na zegarek i na każdym kroku sięgać do kieszeni. To też ile razy przyjadę do Warszawy, jestem zły, kwaśny, nie swój; dopiero gdy opuszczam hotel, zaczynam przychodzić do siebie, w wagonie czuję się nieco rzeźwiejszym, a gdy już przyjadę na stacyę, gdy wlokę się do domu swemi końmi, po naszych piaszczystych drożkach, wtenczas jest mi zupełnie dobrze, oddycham pełną piersią i dziękuję Bogu, że się bieda skończyła. Tak, kochany panie Marcinie, w wiadomym interesie raz jeszcze trzeba będzie do Warszawy się udać i oczywiście jeden z nas dwóch pojedzie... ale to nie ja... o nie!
— Niech sąsiad będzie spokojny — rzekł pan Marcin — ja bo uprzedzenia do miasta nie mam. Nie jeden rok przepędziłem wśród murów i jakoś wytrzymało się... podaję więc, tem bardziej, że nietylko ten interes powołuje mnie do Warszawy...
— Mieliście państwo jakie wiadomości od chłopców?
— Prawie co tydzień są listy — odrzekła pani Zofia, a twarz jej na wspomnienie dzieci ożywiła się bardzo — dobrzy oni są, pamiętają o rodzicach, wiedzą, ze dłuższe milczenie byłoby dla nas przyczyną niepokoju i zmartwienia... Dobre dzieci, bardzo dobre...
— A pani dobrodziejko, protestuję, w imię sprawiedliwości...
— Jakto?
— Alboż to dzieci? To ludzie już, i chociaż pani mama, nie mówię komplementu, tylko szczerą prawdę, młodo jeszcze wygląda, ale synom tytuł mężczyzn słusznie się już należy... Jeszcze parę latek, a pójdą o własnych siłach, pożenią się... Trudna rada, pani dobrodziejko, trzeba się będzie z losem pogodzić i tytuł babci przyjąć.
— Żebym chociaż doczekała tego szczęścia — szepnęła z westchnieniem.
— A dlaczegoby... czy to tak długo?
— Eh sąsiedzie — rzekł, śmiejąc się pan Marcin, nie szafuj tytułami tak hojnie, sam bowiem prędzej możesz dziadkiem zostać, niż ja. Helenka to już panna na wydaniu, a że ładna, dobra i nie biedna, to ani się spostrzeżesz, jak ci ją z domu zabiorą...
— Owszem, owszem, byle szczęśliwie... Okulary już mam, bo mi są do czytania potrzebne, a tabakierkę kupię sobie przy pierwszej bytności w Warszawie.
— Na co?...
— Nie wyobrażam sobie dziadka bez tabakiery i okularów, a skoro przepowiadacie mi państwo... więc chcę być przygotowanym na tę ewentualność.
— Leonek pisał do nas przed tygodniem — rzekła pani Zofia — i przysłał dwie paczki książek... przywieziono je dziś z kolei; właśnie Władzia wybiera je i chowa do szafy.
W sąsiednim pokoju, pochylona nad stołem zarzuconym książkami stała Władzia. Brzydka przed laty poczwarka przemieniła się we wspaniałego motyla; z niezgrabnej, chudej dziewczyny, o zjeżonych włosach i ruchach wiewiórki, wyrosła okazała panna, jaśniejąca blaskiem niepowszedniej, bardzo oryginalnej urody.
Wysoka, silnie zbudowana, przytem nader kształtna i zgrabna, była uosobieniem siły, zdrowia i pogodnego humoru. W dużych jej oczach malowała się szczerość, z pełnych, purpurowych ust uśmiech prawie nigdy nie schodził. Ciemno-kasztanowate włosy niegdyś takie niesforne i wichrowate, pokonane zostały przez własny swój ciężar; wprawdzie nie leżały one gładko nad czołem, owszem, piętrzyły się falowato, jak gdyby karbowane, lecz splecione w gruby warkocz, nie mogły już tak się buntować, jak niegdyś.
Panna Władysława wyjmowała książki z paki pospiesznie, każdą jednak przeglądała, jak gdyby szukając czy między kartkami nie znajdzie jakiej zakładki, zasuszonego listka, lub kwiatu. — Poszukiwania nie były bezowocne, z grubego tomu bowiem wypadła na stół fotografia Leonka, z lakonicznym napisem „dla Władzi.“
Długo wpatrywała się w nią z uśmiechem, a potem schowała ją do stolika, wydobyła resztę książek i weszła do stołowego pokoju...
— A nareszcie! — zawołał pan Eugeniusz, — przecież raczyła nam się pani ukazać, a już doprawdy traciłem nadzieję...
Miałam ważne zajęcie.
— No proszę... zapewne włóczkowe?
— I takiem nie gardzę, robiłam jednak co innego...
— A cóż mianowicie?
— Pełnię obowiązki bibliotekarza domowego, a że właśnie nadszedł świeży transport książek; więc...
— A jest tam co dla mnie? — zapytał pan Marcin.
— Kilkanaście; na każdej napisano ołówkiem „dla ojca,“ ale i bez tego napisu poznałabym, są bowiem takie poważne, że aż się zimno robi na sam widok okładki. Ekonomia, rolnictwo i trzy grube księgi niemieckie o fabrykacyi oleju.
Pan Eugeniusz rozśmiał się.
— Tak, panno Władysławo — rzekł — nie wszystko na świecie jest poezyą, trzeba szanować i prozę.
— To też ja z największym szacunkiem położę te księgi na stole wujaszka.
— Panie też czytujecie dzieła, na sam widok których zimno się człowiekowi robi.
— My?
— Alboż nie?! Ja bo dostaję febry, spojrzawszy na artykuł o modnych fatałaszkach...
— Nikt pana do czytania nie zmusza, tego rodzaju literatura należy wyłącznie do nas i byłoby dziwnem, gdyby się panowie do niej wtrącali...
— Zgadzam się chętnie na to zdanie, a zarazem dodaję, że przywiozłem z Warszawy dla Helenki najświeższe publikacye z tego zakresu, i że jutro ma być u nas z tego powodu wielka sesya, na którą panią w imieniu córki mojej zapraszam. Ciocia pani przyrzekła mi już, że przyjedzie.
— Ach to doskonale! Dawno już nie widziałam Helenki, a tak wiele mam jej do powiedzenia...
Przed odjazdem, pan Eugeniusz jeszcze do pokoju gospodarza wstąpił i przez dłuższą chwilę z nim rozmawiał. Ściemniło się już dobrze, kiedy opuścił dworek pana Marcina.
Ledwie że ucichł turkot jego bryczki, gwałtowne ujadanie psów oznajmiło przybycie nowego gościa. Był to we własnej osobie dzierżawca tartaka z Klonowicy, Dawid Mucha, ten sam, do którego Mosiek jeździł z poleceniem.
Dawid przybył na biedce dwukołowej i wygramolił się z niej z trudnością. Był to żyd dobrej tuszy, wysoki, z siwiejącą brodą i nadzwyczaj poważny. Wszedł, ukłonił się i rzekł lakonicznie:
— Jestem...
— Bardzo dobrze — odrzekł pan Marcin.
— Interes?
— Drzewo.
— Dużo?
— Cała poręba.
— Na morgi?
— Na kubiki...
— Cena?
Pan Marcin wymienił cyfrę. Dawid pogładził brodę, pomyślał i po chwili rzekł:
— Możemy gadać, to jest krótka rzecz...
Nie była ona jednak tak krótka, jak się Dawidowi zdawało, gdyż pan Marcin trzymał się przy podanej cenie, i również bardzo chłodno, bez żadnego nacisku, sprzedaż traktował... Dawid głową kręcił, namyślał się, liczył, zapisał cały arkusz rachunkami, chciał odchodzić, ale widząc, że go nie zatrzymują, pozostał. Pokazało się, że zanim do Bud przyjechał, w lesie już był, przeznaczoną na cięcie porębę obejrzał i wartość jej obliczył.
Kilka godzin trwał targ, wreszcie przyszedł do skutku. Napisano kontrakt, ułożono warunki wypłaty. Dawid dał zadatek i, jak gdyby po wielkiem zmęczeniu się odetchnął...
— Ciężko... — rzekł.
Pan Marcin uśmiechnął się.
— Może herbaty? — zapytał.
— Jeżeli łaska...
— Cóż nowego na świecie, panie Dawidzie?
— Stara bieda! panie dobrodzieju.
— Ale przecież... Jeździsz pan po świecie, ludzi widujesz, mogłeś co słyszeć...
— Pewnie.
— A cóż?
— Nie ma co powtarzać... paskudne gadanie jest. Podobno z okowitą ma być znowuż inaczej. Ten interes dla nas dziś nie wiele wart, a po zmianie nie będzie nawet nic.
— Pan przecież drzewem handlujesz.
— To także nie wiele warto...
— Nie gadaj... dorobiłeś się ładnego grosza... Może nie?
— Nie zaprzeczam... grosz ładny, tylko...
— Tylko co?
— Za mało go jest, tartak stary, ciągłe się psuje, ciągle reparacya, tego więc znów za dużo jest... Nigdy porządnej proporcyi nie ma.
— A jakże ze zbożem?
— Nic dobrego.
— Nie ma widoków?
— Są... paskudne... Teraz na zboże nikt nie patrzy, nie wiem co dalej będzie... Handlarze zbożowi pokapcanieli, młynarze też nie mają słodkiego życia... Bardzo brzydkie widoki, nie ma o czem gadać...
— Owszem, jest... trzeba myśleć jak się ratować.
— Co nasze myślenie pomoże?
— Zawsze coś...
— Nie, panie... na zły czas jest tylko jedno lekarstwo: dobry czas; skoro zły mija, to dobry nastaje. Zawsze tak bywało na świecie, proszę pana, i nie napróżno ludzie mówią: „czas płaci, czas traci.“ Dziesięć, piętnaście lat temu, zboże miało ładne czasy, teraz ma ono całkiem brzydkie lata; drzewo tak samo. Ja pamiętam, jak na dębinie i na sośninie wyrastali wielcy kupcy i bogacze, a teraz co wyrasta? Żołędzie i szyszki. Deski leżą, schną jak pieprz, a amatorów na kupno brakuje; chyba jeżeli komu gwałtem potrzeba... przez to i tartak ma złe czasy. Mógłbym jeszcze wyliczyć dziesięć, dwadzieścia, sto interesów, które były dobre, a teraz się popsuły...
— Zapewne...
— A co na to robić? Krzyczeć gwałtu, nie wiele pomoże, rzucić interes, który dawniej był dobry, rzucić dlatego, że teraz jest zły, to też nie jest mądra kombinacya...
— Więc cóż?
— Czekać, niech złe minie...
— A skąd pan wiesz, że minie?
— A skąd pan dobrodziej wie, że nie minie? Wszystko ma swój czas; co się zaczęło musi się skończyć. Teraz naprzykład, jest wieczór, ale wiemy, że za parę godzin będzie noc, a jeszcze za kilka — dzień, teraz mamy początek zimy, ale wiadomo, że za kilka miesięcy zrobi się wiosna... więc komu wiosna potrzebna, ten musi na nią czekać. To jest bardzo proste wyrachowanie...
— Chcesz pan powiedzieć, że potrzebna jest we wszystkiem cierpliwość...
— W każdym interesie, w każdym handlu.
Może to i racya...
— Wielka racya, wypraktykowana... ale — dodał — na mnie czas i trzeba jechać do domu. Zrobiliśmy interes...
— Życzę zarobku...
— Będzie, ale nie wielki, bardzo mały... cóż robić? trzeba czekać, może się trafi większy...
Dawid pożegnał Pana Marcina, wgramolił się na biedkę i powlókł wprost do Klonowicy. Pan Marcin zaś rozłożył księgę rachunkową i zaczął pisać.
Do pokoju cicho, dyskretnie wsunęła się Pani Zofia.
— Czy nie przeszkadzam? — zapytała.
— O nie; siadaj, proszę cię.
— Sprzedałeś porębę?
— Jak corocznie...
— Korzystnie?
— O tyle o ile, zdaje się, że kto inny nie dałby więcej, a tu przynajmniej mam pewność, że pieniądze w swoim czasie odbiorę. Potrzebuję ich bardzo, przychodzi czas, że Józiowi trzeba dopomódz, niech już rozpocznie życie samodzielne...
Pani Zofia westchnęła.
— Zdaje się, że to tak niedawno — rzekła..
— O czem mówisz?
— Niedawno nasze dzieci były jeszcze dziećmi, a dziś już ludzie. Tyle lat upłynęło, a zdaje mi się, że wczoraj uczyłam tych chłopców pacierza.
— Masz słuszność, Zosiu, czasem, zwłaszcza w zmartwieniu i w smutku, bywa taki dzień, że się rokiem wydaje, a później, gdy lata przejdą, gdy człowiek obejrzy się po za siebie i odtwarza w pamięci tysiące dni przebytych, to widzi jak one krótko trwały. Zwykła to rzecz, moja droga, i ostatecznie nie ma czego żałować. Co do nas należało, pełniliśmy chętnie i gorliwie, wedle sił naszych i możności, przygotowaliśmy dzieci nasze do życia, według naszego zdania, dobrze, a czy naprawdę dobrze — czas pokaże.
— O nie mów tak, nie wątpij o naszych kochanych chłopcach, ani o ich przyszłości, ja słuchać o tem nie mogę.
— Różnie bywa...
— Nie nie, jeżeli mnie kochasz, przestań o tem mówić, bo po co ta niepewność i niedowierzanie?
— Więc już nie mówię — odrzekł z uśmiechem.
— I nie wątpisz... ja wiem, przekonana jestem, że nie wątpisz... Nasze dzieci zawodu nam nie zrobią. Wszak poświęciliśmy na to młodość, siły i tyle lat pracy, żeby ich na dobrych ludzi wychować, to się więc zmarnować nie może... Przypomnij sobie tylko, co zajmowało nas od chwili gdy te dzieci na świat przyszły...
— Oczywiście, dzieci...
— One, tylko one, jedynie i wyłącznie niemal — stały się one zadaniem i celem naszego życia.
— Masz słuszność — odrzekł pan Marcin z uśmiechem — ty dla nich zapominałaś nawet o mnie...
— A nie... tak nie mów...
— A jednak... pewne obrazy coraz bardziej zacierały się w twojej pamięci... Coraz rzadziej śmiałaś się z adwokata, twego ongi nieprzejednanego wroga, a następnie przyjaciela...
— Niech spoczywa w pokoju...
— Coraz rzadziej przychodził ci na pamięć pałac twoich arystokratycznych kuzynów i ów prześliczny las, najpiękniejszy ze wszystkich, jakie w życiu mojem widziałem, i ten milutki dworek na polance w otoczeniu lip, buków, jesionów i...
— Nie krzywdź mnie taką mową; są chwile, których nie zapomina się nigdy i bądź pewny, że nie zatraciłam z nich ani jednego szczegółu, zbyt trwale zapisały się one w sercu, w duszy, w pamięci i tam już do ostatniej chwili życia pozostaną...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.