Syn pana Marka/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syn pana Marka
Podtytuł Szkic z życia wiejskiego
Pochodzenie „Ognisko Domowe“, 1875, nr 25-33
Redaktor Bronisław Przyrembel
Wydawca Bronisław Przyrembel
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Opisanie Wólki — rodzice bohatera — sprowadzenie tego ostatniego z miasta.

Jesteśmy na wsi. Przed nami rozległa przestrzeń, w której zieleni się łąka upstrzona tysiącami różnobarwnych kwiatków, kołyszą się jak fale łany złocistej pszenicy, bieleją chatki wieśniacze, a cały ten obrazek ujęty w ciemną ramkę jodłowych borów, wprawdzie przetrzebionych dobrze, ale jeszcze imponujących zdaleka ogromem i zielenią.
Zresztą, gdzie dzisiaj znajdziesz owe lasy gęste, w których żubry sypiały pod masztowemi sosny, a modrzewie i buki splatały konary w siostrzanym uścisku...
Popłynęło to wszystko powoli, potrochu, a poczciwa stara Wisła wydźwigała tych olbrzymów na barkach srebrzystych, oblała ich łzą pożegnania, i mrucząc na nieoględność ludzką, rzuciła na Bałtyk.
Już wieczór, wracają ludzie z pola — kudłate psisko zagania owce, wozy turkoczą, dziad dzwoni w kościele w sygnaturkę, nie wiele większą od dzwonka u sanek, a domorosły artysta wygrywa na ligawce melodye nieuczone, ale smętne i łzawe jak historya doli kmiecej.
Jeszcze gdzie niegdzie słychać gwary, wreszcie wszystko usypia i nastaje cisza, którą przerywa szczekanie psów, lub turkot oddalonego młyna.
I noc zakrywa przed naszemi oczami ten miły i swojski krajobraz. Ale noc ta jest łagodna, cicha, księżycowa — i czytelnik nie narazi się na zaziębienie ani na katar, jeżeli raczy przejść się myślą po piasczystym gościńcu dla powzięcia wyobrażenia o posiadłości pana Marka Chojnowskiego, właściciela Wólki i białego dworku pod lasem.
A zatem idziemy.
Zamiast jednak zastanawiać się nad głębokością piasku, pokrywającego gościniec, lub zamiast liczyć lipy, które wbrew obyczajom narodowym, dorosły do wcale pięknych rozmiarów, pogawędzimy sobie o samym właścicielu Wólki.
Trzeba wam wiedzieć, iż takich panów Marków niewielu już można naliczyć. Jeszcze jakiś czas, a będziecie ich znali tylko z rysunków Kostrzewskiego, lub pamiętników waszych babek...
Wprawdzie w planie naszej gawędki nie leży kreślenie bjografii pana Marka, na sposób przyjęty przez pisma ilustrowane, wszelako jednak musimy wspomnieć, że pan Marek urodził się w Wólce, a tam wyrósł, zmężniał, utył, posiwiał, wyłysiał, i tam prawdopodobnie głowę położy.
Wieść niesie, że pan Marek w młodości chodził do szkół, w których prawdopodobnie się uczył. Godzi się jednak wątpić czy się wiele nauczył, gdyż z erudycyą nie rad się popisywał, i nie miał nawet zamiłowania do drukowanej bibuły, wskutek czego ani jedna ekspedycya pism perjodycznych nie mieściła go na liście prenumeratorów.
Chociaż pan Marek nie był prenumeratorem żadnego pisma, chociaż nie wiele czytywał, był jednak człowiekiem zacnym, i cieszył się miłością sąsiadów.
Był on jednym z tych poczciwych ludzi, którzy piszą góra przez u i rzeka przez ż.
Nie idzie jednak za tem, żeby pan Marek nie miał być rozumnym. Owszem, na gospodarstwie znał się wybornie, a nawet po długich medytacyach kupił sobie żniwiarkę, która pogodziła go z postępem.
Działo mu się nieźle, chociaż wyrzekał na ciężkie czasy, i miał podobno trochę gotówki, o czem wiedział dobrze ksiądz Symforyan, proboszcz parafii pana Marka.
Kiedyś pan Marek kochał szalenie. Skutkiem tego wstąpił w świętą koniunkturę matrymonialną, z ideałem swych marzeń. Uczucie jego, owa miłość młodzieńcza, przerodziła się z czasem, i odbyła metamorfozę. Pan Marek drżał przed swoją połowicą, a złośliwi plotkarze utrzymywali, że drżał ze strachu. Chociaż ksiądz Symforyan mówił na panią Markową „hic mulier,“ my jednak nie będziemy się wdawali w tajemnice domowego pożycia tych państwa.
Dla naszej opowieści wystarczy, jeżeli powiemy, iż pan Marek przez ożenienie się zyskał tyle, że spiżarnia jego stała się wzorem spiżarni, a on sam stał się wzorem uległości i biernego posłuszeństwa. Oprócz tego, dom pana Marka ożywił się znacznie, a do spodziewanej po nim sukcesyi było ośmiu spadkobierców w linji prostej.
Ci młodzi ludzie, których imiona miały kiedyś figurować w dziale II księgi hypotecznej dóbr Wólka B., a z których obecnie siedm ósmych części figuruje w łóżkach, dzielili się na następujące kategorye: do płci męzkiej należało pięcioro, do żeńskiej troje. Według wieku zaś, pierworodek miał lat 17 i był uczniem klasy trzeciej gimnazyum w N., panienka jedna miała lat 15, druga 13, trzecia 11... reszta zaś potomstwa byli to chłopcy. Widząc jednak, że wiek dzieci państwa Marków poczynając od pierworodka, przedstawiał arytmetyczny postęp malejący z wykładnikiem dwa, i wiedząc o tem, że liczba wyrazów tego postępu była ośm, za pomocą właściwych formuł matematycznych możemy twierdzić, że ostatni wyraz tego postępu, mały Jasio, ma obecnie lat trzy.
Zapewne obserwując rzeczy ze stanowiska czysto patryarchalnego, jest rzeczą bardzo przyjemną widzieć się otoczonym licznem gronem rodziny, i tego zapewne przekonania był pan Marek; odwieczna jednak prawda, iż każdy medal ma dwie strony, dawała mu się uczuć dotkliwie, i kazała mu zastanawiać się nad przyszłością tego arytmetycznego postępu. Że jednak w parlamencie małżeńskim państwa Marków, stronie opozycyjnej, to jest panu Markowi, niepodobna było myśleć o wnioskach, więc właściciel Wólki zdał się na wolę losów, powtarzając w duchu od czasu do czasu; co to będzie? co to będzie....
Ale otóż i dworek....
Przypatrzmy się — chociaż to noc, jednak poczciwy księżyc, powiernik zakochanych, świeci blademi policzki, i nie przeszkadza podobnym oględzinom.
Jeżeli znacie Polowskie gawędy, toście już taki dworek widzieli w waszej wyobraźni. Taki sam, niski, pochylony, bielony, nie ręczyłbym nawet czy nie modrzewiowy. Okienka małe i ganek na słupach i ogródek z tyłu, i tradycyjny gołębnik na środku dziedzińca.
Zabudowania gospodarskie znać zeszłej zimy świeżo słomą poszyte, imponują żółtemi dachy. Cały zaś ten obrazek ujęty w skromną ramkę chróścianego płotu.
Rzekłbyś, że założyciel tej ustronnej siedziby znał słowa poety:

„Naprzód przed drzwiami, lipę zasadzę,
Wkoło płotami sad oprowadzę....
Będzie przy wodzie pięknie ciosana
Kamienna postać świętego Jana....“

I to jest. Nad wodą stoi kapliczka, a w niej figura tego świętego — figura ciosana, chociaż czy pięknie, to znowu inne pytanie. Nie przychodzimy tu jednak w charakterze krytyków, na wystawę Towarzystwa zachęty sztuk pięknych, a to samo uwalnia nas od wygłaszania sądu o wartości estetycznej tego dzieła snycerstwa krajowego — a zresztą, te figury wykonywane przez amatorów-artystów, według skali pojęć estetyki wieśniaczej, piękne są, bo święte, a to im wystarcza. A dziewczyna wiejska z równem nabożeństwem uklęknie przed taką figurką, jakby uklękła przed dziełem Canovy lub Michała-Anioła.
Jesteśmy tedy przed dworkiem. Czemu jednak gdy cisza nocy otoczyła całą okolicę, gdy wszystko spoczywa błogim snem ujęte, czemu jednak w okienku pana Marka jaśnieje światełko? Żeby na to odpowiedzieć, trzeba zajrzeć przez okno.
Nad stołem pochylony siedzi pan Marek, znać ważną sprawą zajęty, ponieważ widzimy tylko jego łysinę oświetloną niepewnym blaskiem łojówki. Przed nim leży szmat papieru, stoi atrament w flaszeczce pozostałej po kroplach na robaki, leży kilka piór gęsich skazanych na to, aby jednym końcem strzedz czystości fajki pana Marka, a drugim wzbogacać literaturę familijną. Pan Marek pisze.
Nie sporo mu jednak idzie — od czasu do czasu podnosi głowę, pociąga ogromną ilość dymu z pieprzowego cybucha, i wygląda w owej chwili jak Jowisz siedzący w chmurach i rzucający pioruny.
Nie myślimy być tak niedyskretnymi, aby kopiować utwory pana Marka, i wywoływać przez to złośliwe komentarze co do ortografii, o jakiej ani profesor Małecki ani Ks. Malinowski nie słyszeli. Nie możemy jednak powstrzymać się od przytoczenia treści tych utworów.
Pierwszy z nich zaadresowany: „do własnych rąk Imć Pana Czesława Chojnowskiego, ukochanego syna i ucznia klassy III Gimnazyum,“ wzywał adresanta aby przyjechał pod dach rodzicielski, oraz aby miał w drodze baczenie na starego Onufrego woźnicę, który znany był ze swej słabości do kieliszka.
Drugi zaś utwór adresowany do właściciela handlu winnego i korzennego, był po prostu spisem rozmaitych ingredyencyi gastronomicznych — prośbą o łaskawe nadesłanie takowych wraz z rachunkiem.
Dwa te dokumenty niesłychanie ważne w życiu naszego bohatera, były wykonaniem rozkazu dziennego, który wyszedł z różanych usteczek pani Markowej, i brzmiał mniej więcej temi słowy:
— Mój Mareczku, trzeba Czesia odebrać ze szkół, i trzeba pojutrze przyjąć gości. Właśnie na ten dzień nadjedzie mój braciszek z Galicyi, i jako człowiek bywały i mądry, poradzi nam najlepiej, co mamy robić z dzieciakiem.
— Dobrze moja duszko, odpowiedział pan Marek.
— Wypraw więc Onufrego na całą noc, niech jedzie do miasta, przywiezie Czesia i sprawunki według tej karteczki załatwi.
— Dobrze mój aniołku.... odrzekł pan Marek, a po chwili, gdy żona wróciła do swego pokoju, zasiadł nad stołem i uczynił te dwa wypracowania piśmienne, o jakich wspomnieliśmy przed chwilą.
Skończywszy pisanie opieczętował listy sygnetem, na którego olbrzymim krwawniku wyryte było wyobrażenie herbowej tarczy domu Chojnowskich, zapalił olbrzymią latarnię oplecioną drutem zielonym, latarnię która nie wyjdzie nigdy z mody na Podlasiu, tej krainie konserwatyzmu i piasku, i uzbrojony długim sękatym kijem udał się do stajni, skąd tubalny głos jego rozchodził się po wszystkich zabudowaniach folwarcznych.
W pół godziny potem, dwa grube, łyse kasztany ciągnęły po gościńcu żółty wózek węgierski, na którym kiwał się w różnych kierunkach na pół śpiący Onufry, nie przewidując nieszczęścia jakie go spotkało.... gdyż sławny bat na trzcinowej kozicy, godło jego masztalerskiej godności, i zarazem pamiątka z Łęczyńskiego jarmarku, wypadł z bryczki i został na szerokim gościńcu, aby nazajutrz stać się łupem powracającego pocztyliona.
Pan Marek położył się spać, błogosławiąc noc — Onufry zaś obudził się przeklinając miasto, dziedzica i nocną jazdę; która go pozbawiła tak pięknego „statku“ jakim był ów batog.
Ponieważ obie te akcye nie są ciekawe, przeto szanowny czytelniku, dajmy za wygranę spostrzeżeniom dzisiejszej nocy, a raczej zajrzyjmy do Wólki wtenczas, kiedy promienie słońca obudzą naszych bohaterów, i dozwolą im przedstawić się waszej wyobraźni w przyzwoitych kostiumach.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.