Syn marnotrawny (Kraszewski, 1878)/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn marnotrawny
Tom I
Podtytuł Opowiadanie z końca XVIII wieku
Wydawca Redakcya Biblioteki Warszawskiéj
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Józefa Bergera
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

W kilka dni potém przez Grodzką ulicę, widziéć było można idącego, tego samego Wicka Szarzaka. Miał na sobie ten sam kontusz posiekany, który mu jakiś krawczyna, jak umiał pozszywał. Rany na plecach i piersiach już mu się pogoiły, ale na kontuszu trudniéj je przyszło zabliźnić. Czapka na bakier włożona pokrywała czarną chustynkę, którą głowę jeszcze miał przewiązaną. Nie zbywało mu wcale na fantazyi pomimo zszarzanéj odzieży, podartego obuwia i niezupełnie pogojonych ran. Trzymał się jedną ręką w bok, a drugą za szablę. Na téj widać było zaraz, że gdzieś za mały grosz na tandecie musiała być kupioną. Lichota to była, rapcie wytarte tak, że z nich barwa zlazła; pochwa odrapana, skówki posrebrzane z których mosiądz żółto przeświecał, a i klinga nie musiała osobliwą być. Rączka téż jakąś ptasią głową zakończona, mizernie wyglądała.
Pomimo oszarpania i zaniedbanéj odzieży, chłopak pańsko szedł i ze straszliwą butą. Ustępowano mu z drogi, bo widać było że on nikomu z niéj nie zejdzie. Kroczył sobie tak jak to się idzie spacerem dla rekreacyi, bez celu, nie śpiesząc, nie dbając dokąd, nie patrząc przed siebie. Oczy miał spuszczone na ziemię, dumał. Posuwał się od niechcenia, od Krakowskiéj widać bramy do Grodzkiéj, jakby na Żydy chciał iść. Kiedy niekiedy rzucił przed się okiem lub ziewnął.
Słońce przypiekało, godzina była ranna, ale już południe blizko.
Gdy on kierował się tak w dół, z Grodzkiéj bramy wysuwał się właśnie pański jakiś dwór podróżny. Jechało przodem dwu jak olbrzymy hajduków w granatowych kurtkach i ponsowych hajdawerach, na koniach rosłych; daléj trzech konnych dworzan w barwie zielonéj z żółtém, za niemi kolasa duża danglowska, nowa, pyszna: za nią widać było furgony i konie luźne. Dla gorąca powóz był poroztwierany i widać w nim było na jedwabnych poduszkach, siedzącego, a bardziéj napół leżącego młodzieńca, który dla wygody ręce w pasy jedwabne powozu powkładał. Piękny ten mężczyzna, brunet, ubrany po francuzku, twarz miał, mimo znudzenia podróżą, pełną ognia i życia...
Czarne jego oczy bystro w prawo i lewo strzelały. Nagle, gdy je przypadkowo skierował na idącego naprzeciw Wicka, porwał się w powozie siedzący, i jakby oczom nie wierzył, z niezmierną uwagą przypatrywać mu się począł. Konie szły zwolna po lichym bruku pod górę.
— Co u licha! Quel diable! — zagrzmiał głos z powozu — Stój!
Służący idący przy kolasie, a za nim kilka głosów powtórzyło: „Stój!” — i kolasa się zatrzymywała, gdy siedzący w niéj młodzieniec wyskoczył, wprost idąc ku p. Szarzakowi.
Szedł i przyglądał mu się jeszcze.
Wicek, który to wszystko dostrzedz musiał, nie dawał znać po sobie wcale, jakby ten cały zachód brał do siebie.
Szedł bardzo spokojnie daléj swoją drogą.
Wtem naprzeciw, drogę mu tamując, stanął młodzieniec, który z kolasy wysiadł, i zawołał, o krok już będąc od niego:
— Wojewodzic! oczy mnie nie mylą? Ale to on! Cóż to jest?
Wicek zwolna podniósł głowę, popatrzał, i odezwał się głosem obojętnym:
— Nie mam honoru!...
— Na Boga! ale cóż to ma znaczyć? nie jesteśmy w karnawale, wojewodzicu kochany.
— Żadnego tu wojewodzica niéma! — zawołał stanowczo i nieco poruszonym głosem idący — nie znam, nie wiem. Proszę mnie puszczać... Każdy w swą drogę!
Mais tonnere de Dieu! — nieustępując, krzyknął gorąco pan z kolasy. — Powiedzcie mi co to znaczy? Ja cię tak nie puszczę!
Wicek na rękojeści szabli położył rękę, jakby znać dając, że się bronić myśli.
Rozśmiał się przeciwnik.
— Mów, co ci się stało? Dwu nas przecie takich niéma na świecie.
— Za kogo mnie waćpan bierzesz? — spytał flegmatycznie znowu Wicek.
— Wojewodzic.... jesteś! Cóż u licha! Kolegowaliśmy z sobą w Strasburgu! Graj ty komedyą z kim chcesz, ale nie zemną!
To mówiąc, broniącego się chwycił za rękę, a widząc, że się w ulicy ludzie ciekawie skupiać zaczęli, gwałtem go wciągnął do najbliższéj kamienicy, u któréj drzwi ogromne grono winne, niegdy złocone, dziś zczerniałe, wisiało, a nad niém staroświecka wiecha.
Skinął pan na powóz aby sobie szedł daléj, a sam ciągnąc pochwyconego w ulicy, rozpatrzywszy się w ciasnym korytarzyku, do którego weszli, wprowadził do sklepionéj izby na dole.
Stała ona pustkami w téj dnia godzinie. Niezatrzymując się w niéj, poszli do mniejszéj izdebki o jedném oknie. Tuż za nimi przywlókł się otyły mężczyzna.
Pan z kolasy rzucił mu zdala:
— Butelkę na dukata! Słyszysz, żeby mi dobra była, bo mam zwyczaj w łeb lurą ciskać!
Tu dopiero puścił Wicka jego przewodnik, i zawołał, drzwi zamykając z łoskotem.
— Ale gadajże u licha co się z tobą stało? gadaj!
Wicek padł był na ławę; widać w nim było wzburzenie wielkie... milczał.
Brunet z czarnémi oczyma stał naprzeciw i zżymał się.
— Mow-że!
— Niéma co mówić! — odparł głosem słabym Wicek. — Wina! héj! kiedy wina, to wina!
Brunet we drzwi uderzył.
— Dawaj wino!
Zjawił się gospodarz z jedną butelką w ręku, drugą pod pachą, trzecią wystającą z kieszeni.
— Niech jaśnie oświecony książę wybiera...
Chłopak lampki stawił i złoty płyn się w nie przelewał. Książę go wąchał i ostrożnie próbował, cmokając, gdy Wicek już lampkę wypił i nastawił, by mu ją powtórnie nalano. Trzy tak z rzędu wlawszy w siebie pośpiesznie, dopiero tchnął.
Gospodarz był już za zamkniętémi drzwiami.
— Na stare koleżeństwo nasze zaklinam cię, mów-że! — krzyknął książę.
Wicek się strząsł cały.
— Powinienbyś się domyślić — rzekł. — Ojciec się mnie wyparł, ja jego; niéma wojewodzica, niéma ojca, niéma familii; nazywam się Wicek Szarzak i szukam po świecie awantur, aby mi kto oddał tę przysługę i na tamten świat wyprawił, bo na tym waszym, psim, obrzydliwym świecie, robić niémam co...
— Ale jakże do tego przyszło? — spytał książę.
Wickowi uśmiech ironiczny usta wykrzywił, nalał sobie wina i śmiać się począł.
— I to ty, Kaziu, pytasz się o to? ty! ty! Alboż nie wiész z czego wszystkie nieszczęścia płyną?
— Nic nie rozumiem — rzekł zasiadając ks. Kazimierz — mów, zagadek nie odgaduję.
— A wiesz z kim się mój ojciec ożenił? — spytał Wicek.
— Nie wiem, przyznam ci się nawet, czy się ożenił?
— A wiész w kim ja się kochałem śmiertelnie, na zabój!?
— No, w Dosi.
— Dosia jest moją macochą! — przerwał gwałtownie Wicek. — Wolała starego wojewodę niż mnie, poszła dobrowolnie! A żem ja dla niéj dziś niewygodny, bo zdrajcą i łotrem być nie mogę, postarała się, aby mnie z domu wytrącono i wydziedziczono. Stary jest ślepy i głuchy, ona go za nos wodzi; wmówiła mu co chciała! Szatan ten w anielskiém ciele!....
Gdy to mówił, książę, który był usiadł naprzeciw niego wygodnie, wpatrując się w rozgorączkowanego, cmoktał przyniesione wino powoli, jakby je chciał wyprobować. Znać w nim było wielkiego pana, lekko nawykłego brać wszystko. Ciekawość wprawdzie wyciągnęła go z powozu na widok tak strasznie podupadłego dawnego kolegi, ale zarazem, choć się żywo do niego czepiał i zajął napozór mocno, nie widać w nim było poruszenia serdecznego. Bawił się tém tylko.
— Co ty mi prawisz! — przerwał — ależ to koniec świata! Twój stary żonaty, Dosia, ten śliczny szatanek, do któréj ty i ja i tylu innych cholewki smaliło, panią wojewodziną, a w ostatku, ty, desdictado wydziedziczony tragicznie, w połatanéj kontusinie! Ależ to tragedye! tragedye!
— Tragi-komedye czy komedyo-tragedye, co chcesz! — odparł Wicek, który lampka po lampce wychylał i za każdą razą stawił na stole szkło z takim impetem, jakby je chciał rozbić.
— Ale bo, słuchaj, wojewodzicu mojéj duszy — odezwał, śmiejąc się książę — przyznaj się, tyś się musiał do macochy umizgać!
I począł się śmiać do rozpuku.
Wicek się zerwał z ławy.
— Ja! — krzyknął — ja! Za kogóż ty mnie masz! Jest jedna rzecz, którą szanuję, to rodzinę i ojca, którego kocham. Z tém u mnie żartów niéma! Ta żmija chciała właśnie mnie miéć za gacha, wiedząc że szalałem za nią. Wzdrygnąłem się na jéj podłość! Lękała się, abym jéj nie oskarżył: wiedziała, że będę pilnował i nikogo z jéj serdecznych przyjaciół nie dopuszczę, bo honoru ojca i domu strzedz było powinnością, dlatego pozbyć się mnie musiała!
Te słowa wymówiwszy seryo, natychmiast do gorzkiéj swéj ironii wrócił Wicek, nalał lampkę, wypił i śmiać się począł zimno, strasznie. Książę nań patrzał zupełnie tak, jakby w teatrze przyglądał się aktorowi.
— Ta kobiéta dopiéro dała mi poznać życie w całéj jego szkaradzie i ohydzie.... Palże je dyabli! trzeba resztkę puścić z dymem jaknajprędzéj.
— Cóż myślisz? — zapytał książę.
— A na cóż ja mam myśléć? — odezwał się Wicek — właśnie nie chcę myśleć, nie chcę się starać o nic: chcę zginąć, zapić się, zmarnować...
— To łatwo — rzekł książę — ale daruj mi, tylko ludzie słabéj głowy tak kończą.
— A jeśli ja mam słabą głowę? — zapytał, śmiejąc się Wicek.
— Mylę się: głowę masz lepszą niż serce — poprawił się książę — serce jest słabe. Tragicznie wziąłeś, coś powinien był wziąć....
— Jak? po łotrowsku? po psiemu? — zawołał gwałtownie Wicek. — Nie! nie!... Nie mogłem patrzéć na poniżenie, na upodlenie ojcowskie. Nie znasz go ty. To złote serce, ale jak moje, słabe. Dał się uwikłać w sidła temu szatanowi.
Książę, słuchający dość zimno, przerwał:
— Wojewodzicu duszy mojéj, a pamiętasz ty, jak niedawno wielbiłeś Dosię i zwałeś ją aniołem?
Wicek ręką białą potarł czoło.
— Tak — rzekł poważniejąc.... — Drżę, gdy wspomnę, że szatan mógł się tak ukrywać w téj kobiécie zepsutéj, bez czci i bez wiary, iż się nigdy niczém nie zdradziła! Komuż wierzyć i gdzie cnoty szukać? Poczém poznać dziewictwo duszy? Pamiętasz jéj skromną postawę, jéj oczy z długiémi rzęsy aksamitnémi, zamykające się na najmniejsze słówko dwuznaczne; purpurę tych rumieńców, co jéj twarz oblewały, obawę najmniejszego śmielszego kroku i słowa? Dziecięciem się mi wydawała, niemającém nawet przeczucia złego! A pod tą szatą siedziała zdrada, nikczemność, zalotność, fałsz....
Książę się rozśmiał.
— Wszystkie one są takie! — zawołał. — Daj już pokój narzekaniu. Jeżeli która ośmieli się być inną, to ją wnet usłużne przyjaciółki postarają się przerobić na obraz i podobieństwo swoje! My świata nie naprawimy, wojewodzicu mojéj duszy! Cały rozum jest umiéć z tego korzystać i śmiać się.
— I ja myślę się na tę filozofią twoję nawrócić — gorzko szydząc odparł Wicek.
— No, ale cóż myślisz, co myślisz z sobą — nalegał książę.
— Mówiłem ci, chcę się co najrychléj zmarnować — odparł wesoło niby Wicek. — I, wiész, o mało mi się to kilkanaście dni temu nie udało....
To mówiąc, zdjął czapeczkę i pokazał obandażowaną głowę, potém połatany i posieczony kontusz....
— Sześciu łajdaków gryzipiórów palestrantów, tak mnie pięknie oporządziło — mówił daléj. — Prawda, żem sam będąc przeciw nim, niemiłosiernie beształ tę szuję. Napadli na mnie wszyscy razem i jeden w głowę tak chlasnął, żem się na miejscu został.
Książę się namarszczył.
— W sześciu na jednego! — zawołał.
— Wierz mi — odparł Wicek — byłbym to tałałajstwo rozpędził, gdyby mi augustówka wysłużona nie prysnęła. Na bezbronnego wsiedli i....
— Któż cię uratował? — zapytał książę.
— Aniół-dziewczyna! — mówił Wicek.
— Hę! znowu aniół? — wtrącił książę.
— Znowu — rzekł Wicek — ale innego gatunku. O tém potém. Cudownéj piękności Włoszka, siostrzenica pewnego doktora... Ta, mnie konającego, znalazłszy w kałuży, zwołała wuja, zaniesiono mnie na jéj własne łóżeczko i... przyszedłem znowu do życia.
Wyobraź-że sobie, raz ją tylko widziałem przez dziurkę od klucza, potém napadłem przez wdzięczność, w niebytności wuja i opiekuna i pocałowałem. To mnie zgubiło, wydał się całus kradziony i wygnano mnie z raju.
Dziewczę.... ach! powiadam ci książę!...
— Cóż? piękniejsza od Dosi? — zapytał książę szydersko.
— Przynajmniéj tak piękna jak ona, ale nie komedyantka: dziecko natury....
Książę prychnął głośno, począł się śmiać, zakrztusił winem, które pił i za boki się wziąwszy latał po pokoju.
Wicek śmiał się także, patrząc na niego.
— Kochany mój wojewodzicu — odezwał się wreszcie całując go w twarz książę — natura jest wielką mistrzynią, jeżeli sztuka nie stanie na zawadzie, zobaczysz co ona zrobi z wychowanicy! Cóż? Kochasz się już?
— Ja? — rozśmiał się Wicek. — Ja? To mi się podoba! Drugi raz w życiu już tego głupstwa nie zrobię; ale, że mi się szalenie podobała, i że.... zbałamuciłbym ją z najwyższą satysfakcyą! Nie przeczę. Mam obowiązek mścić się na całym rodzaju niewieścim! i będę się mścił!
— Niech cię ucałuję! — rzekł książę: wtém spojrzał na zegarek.
— Nie moglibyśmy mówić seryo! — zapytał.
— A, po licha! — mruknął Wicek....
— Boć przecie starego kolegę spotkawszy w łatanym kontuszu — ciągnął książę — w takim stanie ducha i głowy, czuję się w obowiązku coś radzić. Mów co myślisz?
— Mówiłem ci już — odezwał się na ławie rozwalając i nogi kładąc na stole Wicek.
— Mówiłeś mi, rekapitulujmy — przerwał książę dosyć zimno — że chcesz się zmarnować; że masz projekt mścić się na całym rodzaju niewieścim, że jakąś dziewczynę chcesz bałamucić. Prawda? Widzę cię w podartym kontuszu, zasmolonego, obszarpanego... i pewnie bez grosza....
— Ani dydka nie mam! — zawołał Wicek — ale w dwu garkuchniach kredyt: u Krzaczkowéj, do któréj się umizgam i tém jéj płacę i u Trzewkowskiego, który mnie podejrzywa, że kiedyś mogę przyjść do fortuny.
— Ale pocóż masz siedziéć w téj dziurze? — zakrzyczał książę — Lublin bez trybunału, to jak kościołek na parafii bez odpustu. Zemrzesz z nudów i palestranci cię jak wszy zjedzą.
Ja cię oporządzę i zabiorę do Warszawy na sejm! Tam...
— A ojciec i Dosia macocha, którzy tam są? — mruknął Wicek.
— Nie potrzebujesz spotykać się z nimi.
— A moja Włoszka, którą przez wdzięczność muszę przecie zbałamucić — roześmiał się Wicek — ta jedna warta, żeby dla niéj rok rekolekcyi odprawiać w Lublinie pustym. A! co za dziewczę! a, co za oczy! a, co za płeć, co za rączki! co za postawa! a nadewszystko co za spojrzenie, co za majestat!
Książę się śmiał i Wicek w końcu począł mu wtorować.
— Jakże się ona zowie? — zapytał.
— Nie powiém! daj mi pokój! — ofuknął Wicek. — Prawda, żeś żonaty?
— Rozwodzę się — poprawił książę.
— Już? aleś się niedawno żenił?
— A tak, niestety! przy huku dział i okrzykach! — mówił szydersko książę. — Ale, słuchaj, to nie ja się ożeniłem: matka mnie gwałtem z tą wdową zaswatała, dla jéj fortuny. Wystaw-że sobie, ty, co mnie znasz, ja, co żadnego jarzma nie znoszę, dostałem się kapryśnicy, która mi na głowie kołki ciosać chciała... Starsza odemnie....
I.... — machnął ręką niecierpliwie. — Nie mogę wytrwać, niech ją i miasteczko i wsie bierze kto chce... Wysmarowana, wybielona, wdzięcząca się do wszystkich; pełno koło niéj starych przyjaciół, a mnie raz na rozmowie zastała w gabinecie z kasztelanową i zrobiła mi formalną awanturę.
— A pocóżeś w kilka miesięcy po ślubie rozmawiał semotis arbitris z tą kasztelanową? — zawołał Wicek. — Więc rozwód?
— Stanowczo! — potwierdził książę i wino wypił duszkiem.
Popatrzyli na siebie uśmiechając się.
— Ale bo mi cię żal! — odezwał się ks. Kazimierz.
— Ba! żebyś wiedział jak mnie siebie żal; cóż, kiedy rady na to niéma! — westchnął Wicek.
— Owszem, jest. Jedź zemną do Warszawy.... nie przerywaj mi; zabieram cię, śmiejemy się całą drogę... W Warszawie znajdę łotra lichwiarza co ci pieniędzy pożyczy, bo wiész, że ja ich nigdy nie mam. Matka i ja wiecznie jesteśmy goli, mimo ogromnych dóbr. Wojewodzicowa powiada, że ja tracę; mnie się zdaje, że ona z Mierzejewskim źle się rządzi. Ale mijam to.
Lichwiarz ci da pieniędzy. Sejm nadchodzi, bawimy się jak sto dyabłów!
— Hm, a z czegóż lichwiarzowi oddam? — spytał Wicek.
— Któż oddaje!? — zawołał książę z zapałem. — Gdyby potrzeba było oddawać, proszęż cię, czy wartoby było pożyczać?
— Masz racyą!
— Lichwiarze odzierają wszystkich, należy im się odwet.
— Słusznie. Projektby mi się uśmiechał — odezwał się Wicek — dwie tylko rzeczy stoją na przeszkodzie. Macocha w Warszawie, a tu ów buziak wiśniowy czarnobrewéj Włoszki mojéj!! Powiadam ci: malina!
— Powiédz mi lepiéj jak się zowie?
Wicek potrząsł głową.
— Hm! a gdybym ja zgadł sam!? — spytał książę. — Siostrzenica doktora, Włoszka?? prawda?
Leżący na ławie nic nie odpowiedział. Książę przechadzał się po izbie nucąc.
A propos — rzekł jakby od niechcenia. — Jestem w Lublinie, muszę mojego starego doktora, niegdyś naszego nadwornego, odwiedzić. Jest to także Włoch, niejaki Mellini. Dziwak wielki!
Stanął i popatrzał, krzywiąc usta do śmiechu, na Wicka, który minę zrobił na seryo...
Trwało milczenie dosyć długo... Książę powtórnie na zegarek spojrzał.
— Wojewodzicu mojéj duszy — przebąknął — pij i chodźmy.
— Dokąd? — odparł Wicek — po co? Mnie tu w chłodku wcale dobrze. Każ przynieść jeszcze parę butelek wina... Po co na skwar wychodzić?
— Ale mnie pilno do Warszawy.
— Mnie nic a nic! — rzekł leżący. — Dla miłości mojéj możesz parę godzin poświęcić.
Książę ramionami zżymnął.
— Gdybym ci się na co przydał?
— Parę godzin dobrych przy winie, toż przecie czysta wygrana — rzekł Wicek.
— A potém ty zemną do Warszawy?
Leżący potrząsł głową.
— Marzy ci się twoja czarnobrewa Włoszka, na któréj mścić się chcesz za macochę — mówił daléj książę. — Robisz z niéj przedemną sekret niepotrzebnie. Łatwo mi odgadnąć, że mój stary Mellini jest jéj wujaszkiem. Innego tu Włocha doktora niéma.
Przypominam sobie gdy był u nas, dziewczątko śliczne, które biegało boso po ogródku. Oczy miała już wówczas straszne: prorokowałem, że niemi zabijać będzie. Mellini ją strzeże jak oka w głowie, ty się tam nie dociśniesz. Kroku jéj nie daje stąpić bez duegny.
Wicek dziwnie poświstywał.
— Książę jesteś domyślny, ale na ten raz... darujesz...
— Ja Melliniego dziś odwiedzę — przerwał książę. — Chcesz, to ubierz się trochę i zawiozę cię z sobą.
Wicek się z ławy ruszył nagle.
— Wiész, że to jest, to jest myśl cale niezła! — zawołał. — Doktor mnie z domu wypchnął bez ceremonii. Może mnie ma za jaką hetkę pętelkę. Gdybyś wasza jaśnie oświecona książęca mość zawiózł mnie do niego, ale z warunkiem, że nazwiska mego dawnego, które porzuciłem, nie powiesz mu, i tylko tak jako bezimiennego kolegę ze Strasburga przedstawił, dziękując za to, że nie darmo głowę zaszył i mózgowi z niéj wyjść nie dał: hm, byłoby to przedziwnie!
— Nieprawda? — podchwycił książę. — Mógłbyś odzyskać prawo bywania w domu i nadużyć go, pannę z tyranii jego wyzwolić...
Śmiać się zaczęli oba i Wicek z ławy się zerwawszy, rzucił się na szyję księciu. Uściskali się serdecznie, nalali lampki i wypili potrącając o nie...
Nie słyszeli, że już od kilku minut do drzwi dyskretnie w pewnych przestankach pukano.
— Kto tam!? Wchodź-że, a nie hałasuj! — zakrzyczał książę — Kobiét tu niéma!!
Drzwi się rozwarły lekko i pomiędzy niemi a uszakiem, ale nizko ukazała się głowa uśmiechająca z pejsami długiemi, lśniącémi od jakiegoś smarowidła... Ponad nią chuda, żółta ręka trzymała podniesioną jarmułkę... Niżéj w pargaminowéj twarzy, dwoje oczu zmrużonych patrzało i usta otwarte śmiały się kilku ogromnemi żółtémi zębami, ustawionémi w nich nieregularnie. Uśmiech był widocznie obliczony dlatego, aby usposobić patrzących łagodniéj względem intruza, który się zapewne wrażenie niemiłe wywrzeć obawiał.
— Kłaniam jaśnie panom...
Wicek się odwrócił.
— A! to ty nicponiu! Czego chcesz? po co włazisz? jak śmiesz!
Na samo poruszenie gwałtowne i groźne, głowa i ręka cofnęły się.
— Cóż to jest za potwór? — zapytał książę.
— Lichwiarz! — odparł Wicek. — Coś mu się tam należy.
— Chodź wpan tu! — krzyknął książę.
Niepewien czy bezpiecznie usłuchać było, wahał się nieco żyd; lecz w ostatku próg kłaniając się przestąpił.
Krzywy był, jakby połamany, odziany biédnie. Czapka tylko i kij różniły go od żebraka. Pierwsza z nich, mimo gorąca, miała resztki kosztownego futra, a laska skówkę srebrną.
Wszedłszy lichwiarz, najprzód księciu jegomości, potém Wickowi oddał pokłon.
— A! to Fajwel! — zawołał śmiejąc się książę.
— A! jaśnie oświecony monarcha nie zapomniał biédnego sługa! — odezwał się uradowany stary. — Tysiąc lat księciu jegomości....
— Jakżebym ja mógł cię zapomnieć, kiedyś mnie, pamiętasz, czasu trybunału, gdy się sprawa agitowała, zdarł bez miłosierdzia i to jeszcze na zastaw!
Fajwel robił miny dziwne słuchając: ramionami zżymał, brwi podnosił, ręce rozstawiał i ściskał, pasa poprawiał.
— Fajwel zdarł! a! — odezwał się. — Fajwel jest ubogi człek, co niéma grosza na szabas... Fajwel służył i pomagał, ale on swoich pieniądzów nie dawał! Fajwel ma czystego sumienia!
To mówiąc żyd, oczy zwrócił ku Wickowi. Jawném było, że przyszedł tu w nadziei, iż natręctwem tém wyrobi może spłatę długu przez księcia. Zawiódł się na tém mocno. Właśnie on wpadł na myśl całkiem inną.
— Wiész Fajwel — odezwał się — żeś ty mi tu wcale na rękę przyszedł; myślałem po ciebie posyłać.
Wskazał ręką na wojewodzica.
— Musisz mojemu przyjacielowi pożyczyć pieniędzy!
Po milczeniu znaczącém, w czasie którego usta żydowi zapadły jakoś dziwnie, Fajwel rzekł cicho:
— Jaśnie oświeconego pan przyjaciel mnie już i tak winien...
— Tém lepiéj, sumka się zaokrągli — wtrącił książę.
— Ona już jest okrągła — szepnął Fajwel.
— Ja poręczę! — rzekł książę.
Fajwel oczy podniósł.
— Za wszystkie? — spytał.
— Za wszystko! — dodał szybko książę. — Ale trzeba żeby mi pieniądze były nim my tu butelkę dokończym. Rozumiesz: dwieście obrączkowych.
— Obrzezańców — dodał Wicek.
Żyd stał mocno zadumany, widać było że ważył jeszcze czy podpis księcia wart był tyle.
— Nie chcesz ty, da mi Szmul — ciągnął książę — pal cię licho!
— Dlaczego ja niémam chcieć! — odezwał się Fajwel — a kiedy termin.
— Jak rak świśnie! — odparł Wicek.
Żyd się zmarszczył.
— Na Nowy Rok — przerwał książę.
— A prowizye? teraz pieniądz jest drogi! — westchnął żyd.
Wicek się wtrącił i klapnął Fajwla po ramieniu.
— Nogi za pas! ruszaj po dukaty, a żywo... prowizyą dam jakąm dawał...
— Ja jeszcze żadnéj nie widział.
— Stoi przypisana do skryptu! — rozśmiał się Wicek...
Począł się targ żwawy, który książę zakończył, Fajwla zlekka wytrącając za drzwi.
Skutek jednak rozmowy był ten, że w pół godziny po tém, wniesiono do izby kałamarz, do którego wnętrza nalano trochę ciepłéj wody, pióro niechcące pisać i kawałek papieru z książeczki wydarty. Wicek napisał bujnym charakterem skrypt, cóś pod nim niewyraźnego naplątał zamiast nazwiska, a książę położył téż w dole sygnaturę i pieczęć swoję.
Dukaty które wyliczył Fajwel, głowa w głowę były wszystkie poobrzynane, na co już wcale nie zważano.
— Jedź książę do gospody — odezwał się raźno Wicek, całując go. Za godzinę od stóp do głów odnowiony stawię się...
— I razem do Melliniego?
— Tak! razem do doktora, ale, bez nazwiska!
Książę ruszył ramionami.
— Zaprezentuję mu kolegę ze Strasburga, wojewodzica, ale Ignotusa, Anonyma... — dodał wesoło — niech sobie głowę łamie nad zagadką!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.