Syn Marnotrawny (Weyssenhoff, 1905)/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Syn Marnotrawny
Rozdział XXXIX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1905
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX.

Zbiory z pól w Chojnogórze dokonane. Nigdy tylu stert nie postawiono na bujnych ścierniskach, po których pasą się tysiące owiec, plamiąc płowe przestrzenie tłusto falującemi kupami dobytku. Łąki zazieleniły się bogatym potrawem między gęstymi stogami siana z pierwszego zbioru. Przezorni ekonomowie już krają gdzieniegdzie ściernie dwuskibowymi pługami, przygotowując ziemię do przyszłych plonów. Niby błogosławione trzody Labana, Jakóba... niby pożyteczne piękności georgik Wirgiliusza...
Ścieżyną między polami powraca z przechadzki towarzystwo pałacowe. Idzie ordynkiem, według najzdrowszych zasad.
Przodem kroczą dwaj patryarchowie: Maciej i Tadeusz. Nie mają sobie już nic prawie do powiedzenia: dokonali głównych zadań żywota i trawią rozkosznie swe zadowolenie. Jerzy zaręczony z Estella, Romuald z Ewą Kostkówną. Sprawa ordynacyi na najlepszej drodze: cała Chojnogóra i kapitały pana Macieja staną się udziałem starszej linii Dubieńskich, od Macieja i Romualda idącej, da Bóg, w setne pokolenia. Młodsza linia Tadeusza zaczerpnie swe soki w fortunie tego ostatniego, przechodzącej niepodzielnie na Jerzego i Estellę, rozwinie się za granicą i powróci, da Bóg, do rodzinnego kraju. Wszystkie te idealne urządzenia przeszły już ze sfery pobożnych życzeń w dziedzinę faktów, są obwarowane należytymi aktami i pieczęciami. Tryumf zatem na obliczach dwóch protoplastów nie jest ulotnem oświetleniem, lecz trwałą aureolą w rodzaju gloryi, wieńczącej głowy wybranych Pańskich.
Ponieważ dróżka polna jest wązka i wydeptana w brózdy, reszta towarzystwa postępuje parami, i małżeństwo Kobryńskich zmuszone jest deptać też w parze; Terenia, bardziej Dubieńska, odczuwa ogólny błogi nastrój; Władzio, nie dorosły do ideałów, doznaje jednak zadowolenia z niektórych ułatwień, które mu poczyniono.
— Cudownie w tym roku w Chojnogórze! — mówi Terenia do męża: aż żal, że tylko jeden rok taki być może. Czy kiedy w przyszłości zbierzemy się tutaj w tej pogodzie ducha i ziemi?
— Jeżeli dotrzymają obietnic — rzekł cicho Wladzio — i wszystko popłacą, będzie nam dobrze i gdzieindziej. Tamtych gałganów zagranicznych uregulowali, ale jest tutaj kilku pilnych... Poczekaj... 8,000 rubli żydowi z Siedlec. Ten najgorszy. 3,000 temu drugiemu...
— Wstydz się, Władziu, mówić ciągle o pieniądzach!
— Wam to łatwo kobietom: dostajecie wszystko gotowe. Ale my musimy ciężko pracować, przynajmniej głową.
— Dziecko z ciebie, mój Władziu.
— Dziecko, czy nie, miałem rok fatalny.
— Nic mi nie mów złego o tym roku błogosławionym.
— No, ja nie mówię; wszystko się teraz jakoś urządza.
Panna Paulina, jeszcze krzepka, dotrzymywała kroku Romualdowi w trzeciej parze. Była zachwycona panną Ewą Kostkówną, narzeczoną Romualda.
— Bierzesz prawdziwą perłę, Romciu: cicha, spokojna, bardzo dużo wdzięku, tego dobrego wdzięku, który rzad już się widuje. Podobna do swej babki; sławnie była piękna jej babka, Koniecpolska.
Czy panna Ewa przypominała babkę, trudno było już stwierdzić, ale choć zaledwie minęła dwudziesty rok i rysy miała regularne, było coś zwiędłego w jej postaci, we włosach rudo-płowych i w twarzy białej, z lekka piegowatej. Za to dynstykcya nie pozostawiała nic do życzenia.
— Żeby ciocia wiedziała, jak Ewunia umie się znaleźć w każdym przypadku! Kazała mi do siebie pisywać na ręce swej matki, której także moje odpowiedzi pokazuje. To hamuje trochę... ale jak wysoko ją stawia w mej opinii!
— Tak, Romciu, będziesz miał idealną żonę.
— Chciałem właśnie powiedzieć, że na żony należy inne brać kobiety, niż... naprzykład wszystkie te kobiety Jerzego. To błyskotliwe, upajające, ale, zamiast pomocy w życiu, tylko troska i niebezpieczeństwo.
Panna Paulina nie mogła być innego zdania; jednak wtrąciła niepewnie:
— Masz zupełną słuszność, ale znowu Jerzy... Są ludzie na świecie, którzy koniecznie potrzebują rozkoszy.
— Któż jej nie potrzebuje, ciociu? Ale trzeba ją umieć znaleźć w zupełnym spokoju sumienia i zgodzie z zasadami.
— Święta prawda, Romciu. Ty rzeczywiście stworzony jesteś na głowę naszej rodziny.
— Czuję w sobie to powołanie, i Ewa to rozumie.
Ścieżka dochodziła do młyńskiego stawu i szła dalej groblą, której stok od strony wody ogarnęła gęsta leszczyna. Wybujałe gałęzie głaskały pochlebnie po ubraniu przechodzące pałacowe towarzystwo. Gdy doszli do młyna, wesoły szum wody i trajkotanie żaren zajęło wszystkich i zatrzymało. Ktoś też zaproponował, aby poczekać na Jerzego i Estellę, którzy szli w ostatniej parze i nie wynurzyli się jeszcze z zakrętu drogi, ocienionego leszczyną. Tymczasem paru młynarczyków, ubielonych mąką, zbliżyło się w celu ucałowania rąk władców tych włości i dostatków. Wykonali to delikatnie i ostrożnie, ze względu na sypiącą się z ich ubrań i twarzy mąkę.
— Niech będzie pochwalony!
— Trzeba zawsze dodawać: Jezus Chrystus. Koniecznie trzeba dodawać rzekł poważnie pan Maciej.
A Estella z Jerzym, opóźnieni na zielonym końcu pochodu, idą weselnie w ozłoceniu słonecznem. Ona zebrała całe snopy kwiatów polnych i łąkowych, on jej pomaga nieść je do domu. Postać jej, trochę obca wsi polskiej, stylizuje krajobraz, dając mu pozory tej scenki z początku XIX wieku, w której dziewczę wysoko uczesane, w wielkim nakształt wydętego żagla kapeluszu, w sukni z krótkim stanem, słucha czułych wyznań ulana, jadącego na wojnę. Jerzy nieźle udaje rycerza, tylko zamiast jechać na jakąkolwiek wojnę, właśnie powrócił. Oboje czują się źródłem i środkiem tego szczęścia, które promienieje, tego bogactwa, które się dokoła roztacza. A przytem, mają najmilsze między sobą sprawy.
— Gdym cię pierwszy raz zobaczył w Paryżu, Stelli, miałem nagłe przeczucie tej bezwzględnej sympatyi, która jest podstawą wielkich i trwałych uczuć. Byłaś zupełnie dzieckiem, jednak już takiem, że można było odgadnąć ter dzisiejszy kwiat, tę gwiazdkę.
— A ja nie pamiętam dobrze twojej wizyty. Przyjechałam z klasztoru na wakacye i dostałam... poczekaj... broszkę ze szmaragdem. Czy to było wtedy?
— Tego nie wiem.
— A teraz w Chojnogórze, chcesz wiedzieć, co mi się w tobie odrazu podobało?
— O, powiedz, Stelli, powiedz!
— Sposób noszenia surduta. Nosisz go, jak d’Anjorrant.
Jerzy stwierdził bystrość oka swej narzeczonej, gdyż naśladował sposób ubierania się margrabiego, ale oświadczenie niezupełnie go zadowoliło.
— To są drobnostki, Stelli. Pragnąłbym cię zająć bardziej moją... istotą wewnętrzną.
— To na później.
Chociaż ten ułamek rozmowy nie był sam przez się poetyczny, mnóstwo było poezyi dokoła: na polach złotych, na łąkach zielonych i w sercach obojga młodych. Słowa bowiem są czasem nieodpowiednie do nastroju, czasem znowu bywają zdradliwe, jak dzieci źle wychowane, i wyrywają się niepotrzebnie.
Znowu górowała w rozmowie nuta podniosła:
— A jeżeli będziemy zimowali w Paryżu, musimy koniecznie mieć swoją lożę w operze. Ty nie możesz żyć bez muzyki, Stelli. Będziemy też urządzali posłuchania muzyczne u siebie.
— Tak, tak, Jurku.
— Dużo artystów, pisarzów... Zapraszać będziemy i Polaków paryskich. Trzeba coś robić dla kraju.
— Jak chcesz, Jurku.
— Ty się przecie także poczuwasz, Stelli, do narodowości swego ojca. Ja, cokolwiek mam zamiar przedsięwziąć w przyszłości, opierać się będę na zasadach narodowych i chrześcijańskich.
Estella spojrzała z pod oka na Jerzego.
— Mówisz, jak twój stary.
— No... on ma często słuszność.
Do rozmawiających narzeczonych dolatywał coraz wyraźniej turkot młyna i ożywiał ciszę polną pulsem, bijącym porządnie i pożytecznie. Jerzy zwrócił rozmowę na ten przedmiot:
— Lubię od dzieciństwa nasz młyn. To niby bijące serce naszych włości.
— Serce?! — zaśmiała się Estella: — chyba żołądek?
Jerzego zastanowiła tak bardzo uwaga narzeczonej, że aż się zatrzymał, popatrzył na nią i otworzył usta:
— Wiesz, Stelli, że ty masz talent literacki.
— Gdzie tam! tylko zdrowy rozsądek. Lubię nazywać rzeczy po imieniu.
Jerzy zamilkł i rozważał w sobie, że liczyć mu się wypadnie z przenikliwością przyszłej żony. Ale go to nie trwożyło, bo grzechy jego przeszłości były jawne i estetyczne, a na przyszłość miał same tylko zamiary pogodne. Śliczna kobieta, dużo pieniędzy... reszta dodana mu będzie.
— Stelli moja!
Leszczyna przy stawie młyńskim odgradzała młodą parę od oczu reszty towarzystwa. Wstawały wieczorne wonie krzewów i roślin wodnych, tonących w cichej, zaledwie ruchomej fali; wodę całowały w przelocie jaskółki. I usta narzeczonych połączyła konieczność wynikająca z tej świeżości, z tej ciszy, z tej przemożnej namowy przyrody. Estella nie mówiła nic, tylko Jerzy przerywał pocałunki słowami bez wyboru:
— Najsłodsza moja... dziewczynko... gwiazdko szczęśliwa... Stelli... żono duszy mojej...
Przy ostatnich wyrazach drgnął i puścił z objęć kibić Estelli, jakby posłyszał jakiś szmer płoszący, który płynął z bardzo daleka, zbliżył się nagle i trącił go. Ona odsunęła się od niego z pewnym niepokojem:
— Dlaczego zadrżałeś?
Jerzy miał przez chwilę oczy dziwne, uciekające do wspomnień, ale je zwrócił natychmiast miłośnie do kobiety, która stała przy nim i była ostatecznym celem jego nawróconego życia. Tę pocałował raz jeszcze, poczem przywołał pierwszy do porządku rozigrane uczucia:
— Czas nam do ojców naszych.
Ojcowie stali jeszcze przy młynie z resztą towarzystwa. Gdy doczekali się narzeczonych, ruszyli w dalszy pochód, tym samym parzystym orszakiem: na czele dwaj patryarchowie, dalej małżeństwo Kobryńskich, Romuald z ciotką Pauliną, Jerzy z Estellą. Orszak wyginał się po skrętach i falach wązkiej ścieżki, a nawet gdy wszedł na wielką drogę, sadzoną drzewami, pozostał w tym samym układzie. Wywoływał nizkie ukłony napotkanych kmieci, niby jakaś ciągnąca procesya. Ozdabiał rytmicznie krajobraz, i tylko barwnych strojów staroświeckich brakowało mu do pozoru klasycznego poloneza. «Patrzcie, patrzcie, młodzi...»
Zapadli w milczenie, dochodząc do pałacu, który wydawał się większym i wytworniejszym w złagodzonem świetle wieczornem.
Gdy doszli do drzwi głównych, stanęli i odwrócili się wszyscy do wspaniałego widoku na rzekę, drogę i pola, który między kunsztownemi sadzeniami parku uciekał w dal perspektywą coraz bardziej rozwartą. Słońce, zbliżając się do horyzontu, nurzało się w opalowym pyle, który podnosiły stada wracające na nocleg. Na wierzchołkach drzew słońce wyróżniało najbardziej złote kępy liści, zwiastujące zbliżanie się jesieni. Pełno było złota na dalekich rozległych ścierniskach i blizko, na iskrzącej się bogato blasze pałacowego dachu.
Ciągnące stada wyglądały syte, zadowolone z dnia i lakome rozkosznego spoczynku. I oblicza panów tej ziemi, ozłocone zorzą zachodnią, dyszały zadowoleniem sumień i apetytów.
Pod złotem słońcem, myśli ich, i humory, i kraj cały, i niebo były złote.

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.