Syn Jazdona/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.



I znowu cztery upłynęło lata.
Leszek czarny panował, bijąc szczęśliwie Litwę, a głosy chodziły, iż patron ulubiony, archistrategus Michał, dopomagał mu niewidzialnym mieczem przeciw wrogom.
Biskup Paweł toż samo wiódł zawsze życie, spiskował tylko teraz gorliwiej może i goręcej, niż za Bolesława, bo mu długa bezkarność dodała ducha i uzuchwaliła. Nikomu nie było tajno, że wiódł na Kraków Konrada Mazowieckiego, któremu szersze panowanie bardzo się uśmiechało.
Gorąca krew pierwszego Konrada, odzywała się w tym potomku.
Krzyżakom oddawszy kawał ziemi, której odzyskać żadnej już nie mieli nadziei, chciano się Krakowem i Sandomierzem zapłacić — a Biskup najlepszą przyszłość obiecywał...
Nie powiódł się zamach na Sandomierz, przyszła potem sprzymierzona Litwa, i tę Czarny przegnał i pobił. Jakby na domiar klęsk, głód i po nim mór straszny kraj spustoszył.
Wszystkie ks. Pawła knowania i spiski spełzły na niczem, ale się nie wyrzekł ich, i nie zaprzestał przeto. Trwał przy swojem.
Między nim a Leszkiem, wojna już prawie była otwarta. Biskup nie pokazywał się w Krakowie, bo tu mu głośno uwięzieniem grożono.
Z pierwszej niewoli groźbą klątwy i interdyktem wyzwolony, Paweł śmiał się z tych pogłosek.
— Nie ważą się raz drugi! — mówił.
Miał za sobą znaczną część ziemian wszędzie, jawnie jeszcze nie występującą, ale uzyskaną i pewną.
Niekiedy powtarzające się posłuchy o tem, że Czarny mu więzienie obiecywał, to go gniewały, to do śmiechu pobudzały...
— Nie będą śmieli! — powtarzał.
Siedział pod ten czas w Łagowie Biskup, licznym otoczony dworem — bo Krakowa nie lubił, jak mówił, a może się go w istocie obawiał. Tu się doń zjeżdżali potajemni sprzymierzeńcy, tu odbywały narady, ztąd posłowie jawnie prawie jeździli podżegać Litwę do najazdów, książęta Mazowieccy już spokrewnieni z Kunigasami litewskiemi wyciągali ich z lasów.
Nie poszczęściło się w Sandomierzu, bo Leszek przegnał zwycięzko najezdców, Biskup miał tę pociechę przynajmniej, że go niepokoił i nie dawał spoczynku.
Groźniejsze daleko sprzysiężenie w przyszłości się sposobiło, bo ziemianie obiecywali wszyscy się za Konradem ogłosić, byle się pokusił o Kraków. Czyniono ku temu przygotowania.
W Łagowie, w którym biskup podstarzały i ociężały uajczęściej[1] przebywał, dawny dwór co roku przybudowywano, szopy przystawiano bo ich nie starczyło dla przybywających gości i dworu.
Nigdy tu pusto nie bywało, rzadki dzień by do stołu pół setek ludzi nie zasiadł.
Nakarmić było ich trudno, ale biskup swojego grosza, kapituły i kościelnego majątku nie szczędził a dziesięciny zawczasu za gotowe pieniądze umiał sprzedawać. Weselono się i zabawiano ochoczo. Biskup, gdy gniewnym nie był, zachęcał do dobrej myśli i pośmiać się lubił.
Otaczali go teraz ludzie nowi, ale kubek w kubek do znanych nam już podobni, krzykacze a śmiałki, pochlebce i darmozjady.
W łaskach największych był Kaczor, ziemianin sandomirski, człek do wszystkiego, bo choć rycerskiego stanu i dobrego rodu, — razem gęślarz, śpiewak, wesołek, do wszelkich sztuk zręczny[2] Z owym ślązkim księciem, co go Skoczkiem zwano, o zakłady chodził do przesadzania przez kłody, z innemi o końskie gonitwy... Na nieosiodłanego, bez uzdy skoczywszy, najdzikszym kierował i zmuszał do posłuszeństwa.
Przytem równie bystry był jak silny i zręczny, przewąchał prędko nieznajomego, dobył z zanadrza każdemu co najgłębiej leżało skryte. A wieczorem przy uczcie wydrwić, rozśmieszyć, spoić umiał jak nikt.
Niczego też wyglądał, twarz miał krągłą, dosyć przystojną, choć nos przypłaszczony trochę i za mały, oczy żywe, usta rozkoszne, uśmiech biorący za serce. Gibki, silny, choć już nie młodzik, mógł jeszcze za takiego uchodzić. Biskup, którego w złych godzinach rozrywać umiał, lubił go bardzo.
— Bez Kaczora jak bez ręki! — mawiał gdy go nie było.
Wysławszy go tęsknił za nim. Ubierał też pięknie ulubieńca, a często gęsto, rzucił mu garść groszy. We dworze co kto chciał wyrobić u Biskupa, przez niego najpewniej wyprosił. Płacić sobie kazał za to, ale co chciał wyzyskał.
Tegoż dnia w Łagowie dodnia przyszedł Kaczor do Biskupa, który się jeszcze wyciągał na łożu. Stanął przed nim coś poprzątając z dnia wczorajszego na stole, a twarz miał co się mu rzadko trafiało posępną.
— Cóż tam? — zapytał Biskup ziewając — będziemy dziś niedźwiedzia szczuli, co go łowcy żywcem wzięli?
— Hę? niedźwiedzia? — odezwał się Kaczor. Ja bo lękam się, aby nas nie poszczuto...
— Coś ty oszalał? — spytał Paweł.
— Nie[3] — Na sercu mi strasznie markotno — rzekł sługa — słyszę, że o mil kilka kręcą się jakieś oddziały Leszkowe, kto wie co one mają na myśli i czego tu szukają.
Ks. Paweł śmiał się z tej obawy.
— Szukają po czasie litwinów, którzy już z łupem do domu poszli. Cóż za dziw, że się tu Leszkowi ludzie kręcą! Czyś już i ty tchórzem się stał!
— Wolałbym ażeby ich w bliskości nie było.
— Co ci do głowy przystąpiło, — fukał biskup. Mieli czas na mnie się zasadzać, gdym bliżej był a nie ważyli się...
— Ja im nie wierzę! — westchnął Kaczor.
Biskup, który wstawać począł, oburzył się na niewczesnego proroka.
— Idźże ty mi precz z baśniami temi! — odparł.
Kaczor się nie dał wypędzić.
— Cóż by to W. Miłości szkodziło, — rzekł, — gdybyście trochę gdzieindziej posiedzieli, a nie w tym Łagowie, gdzie dworzysko jak na dłoni, i wiedzą o was zapewno, że tu jesteście.
— Oszalałeś! — przerwał ks. Paweł zniecierpliwiony mocno. — Milczże mi, albo precz idź! Łagów ci się przejadł, alboś sobie gdzieindziej podwikę upatrzył.
— Nie, — rzekł Kaczor — nie! Niewiem sam co mi jest! Niepokój mnie ogarnia, sny mam brzydkie, i opędzić się im nie mogę.
— Sny, głupie — zamknął Paweł. — Możesz że ty przypuścić, aby się oni po wtóry raz na interdykt i klątwę narażali?
— Hę? — ruszając ramionami, głowę i głos podnosząc, począł Kaczor. Niech mi W. Miłość przebaczy, ale zapominacie o wszystkiem...
Wszak ci Arcybiskup Gnieźnieński nie żyje, drugiego dotąd nie ma jeszcze, choć gadają, że Świnkę mają tam posadzić... A któż rzuci interdykt za W. Miłość?
Uwagą tą Biskup nieco się zdał uderzony. — Stanął i zadumał się.
— W istocie rozum masz — rzekł, — tylko nim zanadto świdrujesz!
— Czy ja go mam o tem nie wiem — odparł sługa, — ale to pewna, że W. Miłość nadto być ostrożnym nie możesz.
— Gdyby oni chcieli zębów na mnie probować, czas po temu mieli — odezwał się Paweł. Wiedzą dobrze, iż targnięcie się na władzę biskupią, płazem nigdy nie uchodzi.
Biskup ubrany przeszedł się po izbie raz i drugi, zamyślił i spytał Kaczora, który jeszcze coś ustawiał.
— Wielu ludzi zbrojnych mamy z sobą?
— Było ci ich pewnie z półtorasta, może i więcej. Ja liku niewiem, bo to nie moja rzecz a pana Zakliki. Połowa z tych po wsiach rozstawiona odpoczywa, z reszty dużo się rozlazło, gdyby policzyć pilnie dwudziestuby może zebrało się wszystkiego.
Kaczor wyszedł nie otrzymawszy odpowiedzi, a biskup jakby o rozmowie tej zapomniał, z bardzo wesołą twarzą do izby się wytoczył, gdzie już nań czekano z rannym obiadem, który niemal zaraz z łóżka wstawszy pożywano.
Biesiadników dosyć było, lecz rozpatrzywszy się nie wiele po nich spodziewać mógł gospodarz, do misy byli dzielni, do gadania skorzy, zbyt rycersko z oczów im nie patrzało.
Rozmowa poczęła się zaraz o tym młodym niedźwiedziu, którego łowcy żywcem wzięli, a mieli go po południu szczwać psami, między parkanami, którą zabawę ks. Paweł lubił, jeżeli łowów nie było.
Dzień robił się skwarny, z domu jechać w las nie chciało się nikomu, czekano popołudnia.
Biskup jako był nawykł, zjadłszy i napiwszy się — siadł drzemać czas jakiś, niekiedy legł na chwilę.
Właśnie oczy był przymknął i zabierał się do tego poobiedniego spoczynku, a gawiedź porozchodziła się szukając cienia i chłodu, czeladź po panach resztki sprzątała, gdy naraz ziemia się zatrzęsła, zahuczało gwałtownie.
Zerwał się ks[4] Paweł na równe nogi — i wyjrzał.
Do koła dom otaczali zbrojni, a w sieni Kaczor krzycząc już się z kimś borykał.
Biskup co żywiej rzucił się we drzwi tylne, widząc, że w istocie zaskoczony został, jak mu z rana sługa przepowiadał — ale otwarłszy je i lecąc pędem, wpadł w ręce ludzi, którzy stali czatując nań. Chociaż bronił się rozpaczliwie, przemogli go liczbą, ujęli w prędce i z sobą powiedli.
Głowy nawet nakryć czem nie miał, a na sobie letni przyodziewek dla skwaru i na nogach skórznie miękkie, w których po domu chadzał.
Wołał wielkim głosem Kaczora i swoich, ale tego pierwsi wchodzący spętali już w sieniach, a co było Biskupich ludzi, pierzchnęło jak wymiótł.
Rycerstwo bezbronne, bo oręża pod ręką nie miało, poniosło się do lasu, dwór po wyżkach i szopach się pochował, czeladź po za płoty i ogrody poprzypadała.
Bronić się ani myśleć mogli, nie było też komu.
Oddział wysłany dla pochwycenia Biskupa liczył więcej półtorasta ludzi, doskonale zbrojnych a przez Leszka tak wyuczonych iż dwa razy silniejszy zastęp nie był dla nich straszny.
Nieopodal stał przygotowany wóz, bo na koniu, choć jeszcze jeździł ks. Paweł na łowy, jużby go w dalszą drogę uprowadzić nie było można. Wiek i tusza nie dozwalały.
Zbrojni ludzie na rękach go podnieśli, do wozu rzucili, siadło z obu stron na straży po trzech drabów i w konie!...
Wóz potoczył się żywo, w koło otoczoy[5] częścią oddziału, gdy tymczasem reszta jego, wedle obyczaju plądrowała domostwo, i co w nim lepszego było, rozgrabiała.
Kaczor związany wymodlił się, aby go dla usług Biskupa z nim wzięto, dano mu konia, którego dwóch między siebie wzięło, a ręce mu spętano.
— Stanęło na mojem — pomyślał Kaczor, który nigdy nie dawał się złamać na duchu. — Biskupa nie zetną, ale odsiedzi rekollekcje dobre i schudnie trochę...
Nie taili ci co ich prowadzili z sobą, że znowu do Sieradzia rozkaz mieli wieźć ks. Pawła, gdzie zamek był mocny, ucieczka z niego trudna, a dostojnemu więźniowi mogło być dość wygodnie. Zamek teraz pustką cały.
W pierwszej chwili Biskup wyrywał się, klął, łajał, groził, lecz po tym wybuchu opanował się, uspokoił, milczał. Ci co go wieźli, ile razy mu w oczy spojrzeli, woleliby byli łajanie niż wejrzenie. Odwracali się od niego milczący.
Ani wilk gdy go ujmą w jamie, straszniej nie patrzy.
Kaczor odzyskawszy humor, w pół drogi już śmieszył swych stróżów, którzy mu za to postronków popuścili.
W Sieradziu wszystko już było przygotowane na przyjęcie Biskupa. Pustego teraz zamczyska powiększono załogę, a starszym nad nią mianowany był ulubiony Czarnemu Żelisław Kaniowa, więcej nawykły do trzymania żołnierzy w polu, niż do strzeżenia więźnia i zamku.
Wprowadzony do tej samej izby, którą niegdyś zajmował, złamany drogą pospieszną Biskup, rzucił się na twardą ławę i pozostał w jakiemś odrętwieniu długo.
— Zwyciężonym, zawsze zwyciężonym być! — powtarzał w duchu.
Myśl ta do rozpaczy go przyprowadzała, wrzała w głowie, rozdzierała piersi.
Tyle sił zmarnowanych, tyle przebiegłości, rozumu, czasu, pieniędzy, ofiar nadaremnych, zmarnowanych! Miał do czynienia ze słabszym od siebie nieprzyjacielem, a podołać mu nie mógł. W czem więc spoczywała tajemnica zwycięztwa?
Nie chciał przypuścić, ażeby ona w sprawiedliwości sprawy leżała, wierzył tylko w siłę.
Wśród tych bolesnych rozmyślań, Kaczor, który się wprosił do posług jego, wszedł z ludźmi, niosącemi przybory potrzebne, sprzęt, pościel i co do wygody służyć miało. Biskup, do którego mu w drodze przybliżyć się nie dozwolono, niewiedział o nim i zdziwił się postrzegłszy przy sobie jedynego, pozostałego, wiernego sługę.
Ten zajmował się posłaniem nie odzywając się nawet przy obcych — spełniał swój obowiązek milcząc... Pocieszyło to nieco ks. Pawła, że go miał z sobą, bo człowiek przebiegły mógł mu być użytecznym.
Kaczor był tak rozumnym, iż nie wypomniał mu tego co z rana w dniu uwięzienia, mówił o swoich snach i przeczuciach.
Dopiero gdy czeladź obca się porozchodziła, rzekł.
— Odpoczniesz tu sobie, Miłość Wasza, a w Bogu nadzieja — długo to nie potrwa.
— I zapłacą mi oni za to drogo! — dodał ks. Paweł — chybabym nie był żyw! Przysięgam na rany Pańskie, na sucho im to nie ujdzie! nie!
Drugi raz więzi mnie Leszek! na jego karb, na szyję... kładnę krzywdę moją i kościoła!
Zamilkł.
Od następnego poranku rozpoczęły się dni długie niewoli jednostajnej — tej, w której więzień traci w końcu czasu miarę i dni liczbę. Codzień, niezmiennie powtarzało się toż samo.
O jednej godzinie budziła się straż za drzwiami i gwarzyć zaczynała, przynoszono jedzenie, wchodził Kaczor, mówił o pogodzie... Biskup probował się modlić, gniew i myśl zemsty przerywały mu modlitwę. — Jadł potem, drzemał, bił się w pośród tych ścian ciasnych i dusił, a po długiej bezsenności gorączkowym snem usypiał.
Na zamku przez okno widać było zawsze tych samych żołnierzy załogi wiodących konie, noszących wodę, grających w kości, pasujących się z sobą lub po piwie śpiących w cieniu.
Na zamku pusto było, cicho, dusząco.
Po kilku tygodniach tej męczarni podobnej do katuszy, gdy zbrodniarzowi sznurami ręce i nogi powiązawszy, zwolna mu członki ze stawów wyciągają, — Biskup nie wiedział czy spędził tu dni, czy lat kilkanaście. Wszystko się zmięszało w szarej myśli mrokach, pierwsza niewola z drugą, młodość z dniami teraźniejszemi.
Spodziewał się czegoś — odezwy, głosu — poselstwa, żądania — nie przybywało nic.
Nawet pleban miejscowy, dawniej mu znany nie przychodził go pocieszać. — Biskup nie wiedział iż zmarł był, a obcy go zastąpił.
Jednego dnia śmiertelnie znużony ciszą tą i jednostajną rozmową z Kaczorem, który z zamku nie miał prawa się oddalać — posłał prosić proboszcza.
Starszy, Żelsław[6] pozwolił go przyprowadzić — i pod wieczór przywiedziono go.
Zdziwił się biskup widząc twarz nową, człeka młodego jeszcze, z wejrzeniem bystrem, pozoru surowego, powierzchownością zdradzającego, że świat nie był mu obcy.
Zwał się Albertem a pochodził ze znacznej rodziny Różyców. Młodość spędził jak Dzierżykraj w Paryżu i Włoszech. — To już go mogło nienawistnym uczynić Pawłowi, który półcudzoziemców i — mądralów nie lubił.
Na ten raz jednak i Albertus Różyc był mu pożądanym. Lecz wylać się przed nim, użyć go do swej sprawy, jak chciał Biskup nie mógł, czuł w nim przeciwnika.
To tłumaczyło, dla czego nie spieszył na zamek, nie narzucał się pierwszy i wzywać go aż było potrzeba.
— Widzicie co mnie za to, po wtóry raz w życiu spotyka — odezwał się biskup dumnie do niego. Nie ma już dziś bezpieczeństwa nawet pod tą czarną suknią naszą, ani na stolicach, na których siedzimy. — Przyszły Antychrysta czasy, tatarskie rządy.
Różyc milczący westchnął tylko.
— Nad śmierć cięższe jest milczenie grobowe w tych murach, — ciągnął dalej Paweł. — Nie słyszeliście nic, mój bracie? nie macie czembyście mnie pocieszyli!
— Nie wiem zgoła nic — odparł ks. Albert spokojnie. — Siedzę tu na uboczu, ludzi obcych nie widuję... Ci co tu żyją nie wiele na świat wychodzą.
— Nic z Krakowa? nic ode dworu! — pytał popędliwie Paweł.
— Gdyby co było — rzekł ksiądz, — Wasza Miłość prędzej odemnie wiedzieliścieby o tem na zamku.
— A inni książęta? — badał Biskup.
Ks. Albert po pewnym namyśle począł zwolna.
— Księciu Przemysłowi poznańskiemu żona jego Lukierda, zmarła nagle. — Baśnie o tem plotą ludzie.
— Więc choć baśnią mnie rozerwijcie, przez litość, na Boga, — rzekł Biskup wskazując na ławę. — Miłosierdzie nademną, zabitym tą ciszą, mieć powinniście...
— Baśń to zapewne musi być — odezwał się pleban — boć niemożliwa, aby pobożny książe poślubiwszy niewiastę, którą wszyscy opowiadali, młodą, nadobną, powolną, dobrą, miał ją sam na śmierć skazać jak ludzie zmyślają. Powiadają drudzy, że sługi ją, niechętne pani, udusiły, a między pospólstwem wielki jest żal tej pani.
Biskup, który znał co się na dworach działo lepiej od ks. Alberta, słuchał z powątpiewaniem, ciekawością, zajęciem.
— Księcia Przemka żona! — rzekł powoli — Wiem ci ja o niej? Nie była ona stworzoną ani dla tego pana, ani do naszych dworów zniemczałych. Nasłuchałem się o niej, bo dawno o ich życiu wiele rozpowiadano. Biednej pomorzance tęskniło się za swemi i za domem, pieśniami i obyczajem swoich ludzi. Zmuszali ją do niemieckiego życia, płakała...
Chodziła z prostym ludem bratając się, bo u niego podsłuchiwała pieśni do swoich podobne, a językiem własnym rozmówić się mogła...
Niemkinie, co jej służyły, tak ją nienawidzić musiały, jak ona chłopstwo kochała. Księciu Przemkowi musiała się zdawać zbyt prostą niewiastą i jakby chłopianką... Prędko ją zbrzydził choć książęcej krwi była, nie gorszej od niego. Z tego wszystkiego mogło morderstwo powstać...
Dumny panek mieć je będzie na sumieniu i pamięci!
Ostatnie słowa wyrzekł z radością, którą nienawiść w nim zbudziła.
— Przemkowi zachciało się pewnie, — dodał — dostojniejszej jakiejś żony, kędyś z królewskiego gniazda wziętej niemki... Dostanie ich dużo do wyboru — te się go nie ulękną.
— Wielka żałość po Lukierdzie w Poznaniu — rzekł ks. Albert — bo wielka dla niej była miłość ludzi. Za żywota też pono ucierpiała wiele. Wieczny jej spoczynek.
— Więc Przemko miał ją dać udusić? — zapytał Biskup.
— Prosty lud tak głosi, ale jego baśniom nikt wiary nie daje — dokończył pleban.
— Prawdy dojść trudno, gdy z książęty sprawa — zawołał Paweł. — Jeżeli winien Przemko — będzie w Poznaniu klasztor jaki fundował, wiosek mu nada kilka, a grzech mu odpuszczą.
Szydersko rzekł Biskup z gorączką, która z każdego wyrazu jego tryskała. Ostrożniejszy pleban, spuścił oczy i nic na to nie odpowiedział.
— Na sądzie ostatecznym prawdy się dowiemy! — zamruczał Paweł.
Spojrzał w okno ks. Paweł.
W podwórcu, którego już znał wszystkich mieszkańców, postrzegł postać nową, — i z pożądliwą ciekawością, począł się jej przypatrywać.
Był to ktoś w sukni podobnej do noszonych przez duchownych, zmierzający ku baszcie, którą ks. Paweł zajmował.
Pierwszy raz od osadzenia tu więźnia — zjawiał się obcy.
Zajął też Biskupa, który cały do okna się przychyliwszy, pilnie mu się przyglądał. Przybysz podniósł głowę do góry, a ks. Paweł dostrzegł rysy dobrze mu znane, których przypomnieć sobie nie mógł, bo odzież duchownego wskazywała.
Pleban, który przed chwilą był tak pożądanym gościem, teraz się dlań stał zawadą. Wstał, dziękując mu za odwiedziny, i pożegnał, chcąc się pozbyć co najprędzej. Stało się to tak niespodzianie i prędko, że ks. Albert odprawy tak rychłej nie przewidywał, chociaż wstał i odejść się zabierał — zmięszał się nieco. Mógł się domyśleć, że Biskupa mimowoli czemś obraził.
Zmierzał już do drzwi, gdy te się otworzyły i jeden ze stróżów więziennych wpuścił człowieka, długą suknią czarną przyobleczonego, który się klechą wydawał.
Był to ten sam, przez okno widziany przybysz.
W progu pleban i on spojrzeli na siebie, gość spuścił oczy i wyminąwszy go, do Biskupa pospieszył.
Ks. Albert już był za drzwiami. Ks. Paweł witał się, lecz oba niespokojnie na nie spoglądali.
— Nie wyda mnie! — szepnął przybywający.
— Nie zna was przecie — odparł Biskup — a zobaczywszy Księdza, podejrzywać nie będzie..
Zbliska widziany gość, chociaż miał na sobie suknie duchownego, zdradzał się, że nim nie był, postawą, ruchami, na ostatek wcale nie postrzyżoną ani ogoloną głową. To się jednak i innym księżom trafiało, że do synodalnych ustaw nie zbyt się ściśle stosowali.
W tym jednak — najmniej podejrzliwy dopatrzyłby źle noszonego przebrania.
W sukni tej krył się w istocie Krystyn, kasztelan Sandomirski, który chciał niepostrzeżony z Biskupem się naradzić, bo do jego należał obozu.
Biskup ściskał go wzruszony, z czułością, jakiej oddawna nie okazywał nikomu. Wdzięczen mu był, czując się przez wszystkich opuszczonym.
— Przecież znalazła się jedna dusza litościwa — zawołał głośno i popędliwie, niezważając na straże, które u drzwi słuchać go mogły. — Wszyscyście się mnie zaparli! Radźcie! ratujcie! wyzwolcie! Przeklęty Czarny chce, abym się tu udusił — lub jak Przemko żonę, on mnie tu da umęczyć. Niemasz sposobu by mnie ztąd wywieść? wyzwolić? wyprowadzić?
Krystyn, z którego twarzy widać było przebiegłość wstrzemięźliwą i baczną, dał znak Biskupowi aby mówił ciszej, i sam głos zniżył, uchodząc od drzwi jak najdalej.
— Nie bój się — odparł Biskup — jestem pewny, że tam rozumny mój Kaczor na straży stanął i zabawia wartę, aby nie dać podsłuchiwać. Mówcie! na Boga! co mi przynosicie?
Krystyn palce położył na ustach.
— Tę tylko pewność wam przynoszę, iż ziemianie nasi i krakowscy coraz więcej od Czarnego odstają. Ks. Konrad Mazowiecki gotów jest przyjąć ich ofiarę.
— Tak jak Opolski! — przerwał Paweł — przyjąć! a potem doma siedzieć z rękami założonemi, aż póki dojrzały owoc sam mu do ust nie wpadnie?
— Konrad inną ma krew! — rzekł Krystyn.
— Dla czegóż się ociąga?
— Bo my ani dziś ni jutro gotowi nie będziemy — rzekł kasztelan. — Chcemy na swem postawić, ale siłę musiemy zgromadzić, aby nie pójść pod miecz jak ci, których Bolesław pobił u Bogucina... Nie pójdziemy płocho...
— A mnie dacie zamorzyć na tym zamku przeklętym — krzyknął Biskup — aby oczy moje zemsty nie oglądały.
— Pospiech wszystko zgubić może — odezwał się przybyły. — Uwolnić was z więzienia znajdą się sposoby inne... Dla wyzwolonego schronienie się znajdzie...
Nie dając mu mówić, Paweł z lekka go odtrącił. Ciężkie westchnienie z piersi mu buchnęło, za głowę się ujął rozpaczliwie... zamilkł.
Kasztelan ciągle niespokojnie się oglądając — dodał.
— Słychać, że Czarny, choć interdyktu się nie lęka, zgodę zrobić byłby skłonny.
Ks. Pawłowi oczy pojaśniały — ręce rozwarł.
— Niechże przyśle! niech zażąda zgody! Zrobię ją! Napiszę mu co zechce... bylem wolnym był dla pomsty nad nim!
Bezemnie wy — dodał wybuchając — ani ty, ani Warsz, ni Konrad wasz, nie zrobicie nigdy nie[7]!
Wyzwolić mi się potrzeba za jakąkolwiek cenę, aby was budzić, podżegać, nie dać usnąć, nie dozwolić rozkładać na lata co dawno wykonać się było powinno. On w siłę rośnie, a my słabniemy!
Począł chodzić po izbie niespokojny.
— Kupcie wolność moją za najwyższą cenę! — dodał.
Kasztelan coś szeptał starając się go uspokoić, lecz Paweł już mało go słuchał.
— Nie mieliście więc z czem przybywać do mnie — dorzucił wreszcie. — Jedźcie, wracajcie! Nie dawajcie im usnąć! Naciskajcie na księcia Konrada niech nie zwleka! Ja zawrę zgodę, pojadę do Krakowa, aby mu resztę ziemian wydrzeć. Zostanie sam, z Niemcami swemi, i uchodzić będzie musiał sromotnie!
Uwięziony jeszcze Biskup Paweł już w myśli czuł się zwycięzcą. Czas stracony go bolał.
— Jedź — wołał do Krystyna. — Z nami Warsz, Żegota wojewoda, Janusz, wodzowie wszyscy. — Małoż nas będzie? Pójdą inni za nami!
— Żegota? — rzekł Krystyn z niedowierzaniem.
— Wojewody jak siebie pewien jestem, a za nim ziemianie pociągną! Niech Konrad przyłączy się z Mazurami, zdobędzie Poznań, zawojuje Ślązk... Krew ma rycerską, wojak jest... Kraków znowu uczyniemy stolicą wielką, będzie na niej wszystkim ziemiom panować...
Mówił w uniesieniu z pośpiechem i gorączką, nie dając się odezwać Krystynowi.
— Chcecie uwolnienie i zgodę przyspieszyć, naglijcie aby Gniezno dłużej nie stało opróżnione. Pasterza niema, głowy niema i myśmy bezbronni! Zlękną się klątwy gdy się Boga nie boją! Idź! spiesz!
I kończąc, niemal go wypychał za drzwi.
— Bezemnie nie zrobicie nic! — mówił — przepadnie znaczenie wasze, prawa stare! Leszek z Niemcami w niewolę was postrzyże! Rycerstwa nie stanie, żołdacy będą tylko... Idź!
Cofał się Krystyn do drzwi. Biskup zadyszany stanąwszy w progu, za odchodzącym już, niepomny że go straże słuchać mogły, powtarzał jeszcze.
— Idź a spiesz!
Gdy Krystyn znikł mu z oczów, ręką drżącą krzyż zrobił za nim i odetchnął lżej.
Nadzieja swobody świtała!
W kilka dni później nadjechali od Leszka wysłani pośrednicy. Tajemni przyjaciele Biskupa, z nim razem będący w spisku, potrafili do kroku tego księcia zniewolić. Obiecywali, że Biskup dwakroć przecierpiawszy spokojnym zostanie i wiernym księciu.
Gdy do umowy nowej przykładano pieczęcie, Pawłowi wyrwało się z ust mimowolnie.
— Mądrzy będziecie jeźli mnie pochwycicic[8] raz trzeci!!








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – najczęściej.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Na) winien być małą literą.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – otoczony.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Żelisław.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – nic.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pochwycicie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.