Syn Jazdona/Tom II/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VIII.



Wrócił ks. Paweł do Krakowa, otwarły się znów kościoły, na zamku odprawiało nabożeństwo błagalne i dziękczynne. W kapliczce swej pobożna Kinga krzyżem leżała radując dzwonom i modlitwie. Wracało jej życie... Łzy płynęły z oczów...
Książe przypłacał wykup swój stratą najwierniejszych przyjaciół...
Sprawa Toporczyków oburzyła nie tylko ich, nie samą mnogą i potężną rodzinę — ale wszystkich ziemian krakowskich.
Z rozkazu księcia pochwycono ich obu, bo byli skazani na ciężkie w zamku więzienie. Działo się to w obec powinowatych i przyjaciół. Żegota krwi gorącej, niepomiarkowanej mowy, krzyknął głośno:
— Dobrze nam tak, żeśmy ufali w książęcą miłość i wiarę! Dobrze nam tak! lecz podlibyśmy musieli być, gdybyśmy po tym sromie i pokrzywdzeniu zostali tu dłużej.
Ziemie nasze sprzedamy, obtrząśniemy pył ze stóp naszych — pójdziemy ztąd precz... Jest innych ziem dosyć. Stoi nam Ślązko otworem, pójdziemy na Mazury, bodaj na Pomorze, byle tu nie żyć! Lepiej do Czech w gościnę, do Węgier na wygnanie — a tu nam nie być, nie żyć!
Przyniesiono o tem wiadomość Bolesławowi, który się strwożył i zabolał. Słał do uwięzionych Dzierżykraja z dobrem słowem — ale go słuchać nie chcieli.
— Łaski księcia nie żądamy więcej — rzekł Żegota — za służbę mu dziękujemy... Tu dla nas już gniazda niema, słać je trzeba gdzieindziej. Miły księciu Biskup, niech z nim żyje!
Ks. Paweł zaś połowiczną zemstą nad Toporczykami zaspokojony nie był. Pojechał na zamek nie dziękować, tylko się odgrażać i szydzić. Przez czas bytności swej, warczał ciągle, miotał się a Bolesław słuchać go musiał w pokornem milczeniu. Ani grzywny, ani nadanie nie nasyciły go, pluł wzgardliwie na to co mu dano - i za oczyma głośnemi miotał groźbami.
Dworzec biskupi pełen się znalazł na powitanie go, spieszyli druhowie z językiem, z żalami, z oskarżeniami. Kanonicy przyjaciele, śpiewali tryumfu pieśni. U drzwi znalazł się i Wit z porąbaną twarzą.
Pierwszy wieczór, jakby na okazanie, iż życia zmieniać nie myśli, spędził Biskup u Biety.
Spotkanie z nią inne było niż się spodziewała. Serdeczne niby a zimne. Ks. Paweł ją poczytywał za główną prześladowania przyczynę — w myśli już miał pozbycie się jej.
Bieta spotkała go z namiętnością wielką i odepchnięta chłodem — cofnęła się obrażona, dumna.
Część wieczora spłynęła na przekąsach wzajemnych. Zemstą pałające serce Pawła, nie miało miejsca na inne uczucie. Niewiasta ta stawała mu się ciężarem...
Lice też jej, piękne jeszcze straciło już w tem życiu burzliwem pierwszą swą świeżość dziewiczą. Namiętność napiętnowała je szponami swemi. Oczy gorzały zapadłe, uśmiechała się na ustach resztka młodości, ale czoło marszczkami zorało. Schudła, wyschła, piękną była lecz straszną i groźną jak zrozpaczona jakaś Medea; jak mytologiczne bóstwo tchnące ogniem i płomieniami, zdolne śmierć przynieść w uścisku.
Gdy późno już Biskup do siebie powracał, zastąpiła mu drogę Werchańcowa. Czatowała nań — stawiła się z ubolewaniem, z jękiem stara a serdeczna sługa.
Z twarzy, jaką wyniósł od Biety, przeczuwała, iż się tam coś stało, lub stanie — i radowała się temu... Zagadnięty o nią, Paweł rzekł nie tając:
— Dosyć już mam tej mniszki! Prędzej, później, pozbyć się jej potrzeba. Nie teraz, aby nie myśleli ludzie, że się boję ich języków.
Nie boję się nikogo, ale mnie męczy ta złośnica. Co z nią uczynić?
— A! a! — poczęła Zonia przybliżając i zalecając mu się. — Dawnom to ja mówiła, że się jej czas zbyć. Zła, zazdrosna, dumna! Mieliście już jej dosyć.
— Co z nią począć? — powtórzył Biskup.
Zonia potrząsała głową.
— Nie moja to rzecz radzić! nie moja! — szeptała. — Odesłać by do klasztoru, ale czy ją tam przyjmą?
— Wydać ją za kogo? — poddał Paweł.
— Ona! ale! nie pójdzie i za pana! — zawołała Werchańcowa — nie.. nie...
Rozmowa przerywana, skończyła się tem, iż Paweł powtórzył:
— Mieć jej tu nie chcę! Zła jest i zestarzała. Nie pociechę mam z niej a zgryzotę i utrapienie. Dość mnie namęczyła!
Przez dni kilka potem Biskup nie chodził do dworku i Biety puszczać do siebie nie kazał.
Zajęty był też dniem i nocą, bo się doń znowu cisnęli ludzie.
Na wsze strony rozsyłał posłów jawnie i tajemnie, wielkie się jakieś przygotowania czyniły.
Narady kończyły się często nadedniem, poczynały na zaraniu... Łatwo przewidzieć było, że mściwy człek, gotował odwet jakiś groźny.
Bieta chodziła rozgorączkowana, zrozpaczona, spłakana, gdy wieczorem jednego z tych dni wsunęła się Zonia.
— A co! gołąbko moja! — szepnęła cicho. — Powrócił pan nasz, ale co się z nim dzieje? Jaki zmieniony! Nie poznać człowieka! Innym się stał.. Mówić już z nim nie można. Gdy się rozsierdzi jak teraz, niewieście mu żadnej, ani na oczy!
Próżno zagadując różnie, Werchańcowa probowała wyciągnąć ją na odpowiedź — patrzała na nią nierozumiejąc, wdumana w siebie.
— Czym to ja nie przepowiadała — ciągnęła wdowa. — On do was już serce stracił... Zbierało się na to dawno. Broń Boże — by was jeszcze w złą godzinę w klasztorze zamurować nie kazał.
Biskup! — zakonnice słuchać go muszą! Tyleś świata widziała. Serca nie ma ten człowiek!
Rozpłakała się Bieta, odpychając złowrogą prorokinię, aż nakoniec złamana, zawołała do niej o radę.
— Na co masz czekać złego końca! — odparła Zonia. — W świat idź, uciekaj póki czas! Znajdzie się nie jeden, co cię weźmie. — Potem mścić się będziesz mogła i nie dać mu spokoju! Niech pokutuje!
Z twarzy Werchańcowej tryskało takie zemsty pragnienie, taka złość niekłamana, iż Bieta się nią przejęła.
— Nie mam nikogo! Gdzież się podzieję — wołała.
Na to tylko zdawała się czekać Zonia, zbliżyła się okazując czułość i troskliwość wielką, cicho rozpoczęto narady.
Werchańcowa miała pono plan oddawna osnuty. Bieta była sierotą, ona znalazła jej przyrodniego brata, prawdziwego, czy kłamanego — o tem ona tylko wiedziała, ale w łaskach na zamku i jednego z pułkowódzców u Bolesława. — O tym mniemanym bracie wspominała już jej nieraz, jego też przygotowując, aby siostrę, jeśli by opieki potrzebowała, wziął do siebie. Tłumaczyła mu i wmawiała na różny sposób, że ratować nieszczęśliwą był obowiązany.
Człek ten wybrany przez Zonię, zwał się Krzyżan, ni młody był, ni stary, w zbroi cały dzień siedzić[1] nawykły i ciurów pilnować, z niewiastami mało obeznany, tyle tylko, że mu się one w weselszych życia chwilach przed oczyma przesuwały...
Chwaliła mu Zonia bardzo tę siostrę przyrodnię, a starała się w nim litość obudzić, nim mu ją ukazała.
Krzyżan siwiejący już, ale krzepki jeszcze, choć przyjmował ją za siostrę, bo mu to wmówiła wdowa, wolałby był mieć ją zupełnie obcą, lub dalszą powinowatą. Nie był od tego, aby ją na zamek wziąć. Zdala widziana podobała mu się bardzo.
Bieta zrazu go znać nie chciała.
Brat czy nie, wydał się jej gburem i zbyt prostym człekiem. Pierwsze zawiązki przyjaźni się nie powiodły. Krzyżan nadto poufale się do niej zbliżał, ona zbyt go chciała trzymać zdala.
Jednakże — był to jedyny człowiek na świecie, co się do niej przyznawał, który jakimś węzłem był z nią połączony i wiązał Bietę ze światem.
Werchańcowa na stronie starała się chłód Biety wytłumaczyć, ręcząc, że ona kochać go będzie jak brata — i — dodawała z uśmiechem chytrym — może więcej niż brata... Krzyżan zapalił się i rozmiłował. Stosunek ten dla Biety wstrętliwy, znosiła ona z przymusu, żołnierz się przywiązywał coraz goręcej.
Biskupowi też wyrwać ją, żołnierz Bolesławowski, rad był bardzo, bo na Wawelu co żyło go nienawidziło.
Teraz, gdy pilno przytułku szukać było potrzeba, Werchańcowa swatała Krzyżana — opierała się dziewczyna.
— Lepszego nie znajdziesz, — namawiała stara, — on jeden cię ratować może. Na zamku będziesz bezpieczna. Biskup tam nie sięgnie.
Dzień jeden i drugi upłynął. Paweł się już we dworku nie ukazał. Bieta wiedziała, co to znaczyło.
Tym czasem Zonia przynosiła ze dworu wieści, że tam coś knuto przeciwko Biecie, że Biskup do klasztorów zakonnic posyłał na zwiady i umawiał się z panną starszą na Skale.
Niewola — cele zamurowane.. przerażała nieszczęśliwą, wolała już opiekę starego Krzyżana nad nią.
Nie sprzeciwiała się. Natychmiast dano mu znać do zamku. Płacząc zaczęła mu się skarżyć na swój los Bieta. Żołnierz nie bardzo wymówny, zżymał się, pięścią tłukł i gotów był na wszystko. Miał parę izb swoich na Wawelu przy dworze, gdzie Bieta schronić się mogła bezpiecznie. Werchańcowa nagliła o pospiech. Straszyła, groziła porwaniem, przynosiła różne plotki — nie było czasu do stracenia.
Gdy wreszcie przyszło się rozstać z tym dworkiem, z tem życiem namiętności i męczarni, w którem Bieta nawykła była trwać jak w płomieniach — gdy trzeba było rzucić wszystko, uciekać na niepewne losy — padła na ziemię jęcząc i łkając...
Aby ją zmusić do uchodzenia z Krzyżanem, Zonia celę zamurowaną przypomniała.
Krzyżan chciwie ją zabierał na zamek, radując się szczęściu swojemu, poprowadził do ubogiego mieszkania, które się jej strasznem i nędznem wydało. Tu rzuciwszy się na łoże, bezprzytomna dwa dni spędziła w gorączce i jękach...
Wieczorem Zonia biegła przestraszona do Biskupa.
— Nie ma mniszki! — krzyknęła od progu załamując ręce — nie ma! Uciekła! Nastraszył ją któś, czy ostrzegł, czy sama poczuła, że tu już nie ma co robić. Ostatnie dwa wieczory chodziła, jakby ją zimnica trzęsła.
Paweł prawie radośnie wieść tę przyjął.
— Zbiegła! — powtórzył. — No — chwała Bogu!
Werchańcowa nie zdawała się cieszyć z tego.
— Nie znacie wy jej jeszcze! Poszła ona ztąd, ale wam spokoju nie da!!
Biskup uśmiechał się, zdziwiony nieco tą groźbą.
— Cóż ona mi zrobić może? — spytał.
— Albo ja wiem — zamruczała wdowa — kto zgadnie taką szalenicę! Ona swego nie daruje.
Paweł nie zważał wcale na przepowiednie, rad był, że się zbył ciężaru.
Natychmiast dworek kazał opróżnić i klechów w nim osadził, tak, by w razie namysłu i powrotu, nie miała się już gdzie podziać.
Tydzień upłynął, a o Biecie wcale słychać nie było. Zonia nie wiedziała nic o niej. Upłynął drugi.
Biskup na uroczyste święto pojechał na Wawel, zasiąść w kościele na tronie swym w czasie nabożeństwa. Dobrej był myśli i zwycięzkiego oblicza. Nieprzyjaciele wejrzenia oczu jego wytrzymać nie mogli. Tem też śmielej i zuchwalej poglądał, wyzywając ich. Przyszłość wróżyła mu się zwycięzką, krwawą, mściwą, taką, jaką ją mieć chciał.
W czasie nabożeństwa, gdy rzucał oczyma po kościele gęsto nabitym ludźmi, wzrok jego padł na tłum stojący u kraty presbiterium.
Struchlał — krew mu oblała twarz, która wnet zbladła jak chusta.
Naprzeciw niego stała w czerni cała, w sukni zakonnego kroju, w zasłonie podobnej do tych, które mniszki nosiły — ale bez krzyża u czoła — owa pochwycona przez niego Bieta. Stała trupem czy widmem, blada, piękna, groźna, z oczyma wlepionemi w niego, oczyma tego bajecznego bazyliszka, który wzrokiem zabija.
Biskup chciał oczy odwrócić od niej i nie mógł, grzesznica przykuwała go do siebie spojrzeniem mściwem, bez litości, w którem było całe piekło.
Śmiały ów, niczem nie dający się złamać Biskup, który się rzucał na książąt i panów, co nie szanował nic, dla którego nie było świętości — poczuł w tym wzroku jakby całą piekła potęgę.., moc szatana, siłę większą niż on miał — panowanie grzechu, w którym żył.
Ręką drżącą powiódł po twarzy, opędzając tę marę natrętną, chcąc gwałtem wzrok zwrócić ku ołtarzowi. Zrenic poruszyć nie mógł — zdrętwiały. Niewiasta jak kamienna stała patrzając w niego — a oczy jej mówiły:
— Umiłowałeś mnie i grzech... grzech nie wypuści cię ze szpon swoich. Stoję i pójdę wszędzie za tobą. Tyś mój! Tyś pastwa moja! Piekło czeka nas oboje! bo ono nam ślub dawało!
W strasznej tej chwili hallucynacij jakiejś, mniszka zmieniła mu się w poczwarę, wilka stojącego na dwóch łapach, z krwawą paszczą otwartą, ze ślepiami ogniem połyskującemi...
Potwora śmiała się urągając z niego, pazury ostre wyciągnąwszy...
Widmo znikało i niewiasta wracała znowu.
Piękność jej mieniła się, rozjaśniała, rozwiewała i nagle przeistaczała w oblicze potworne a straszne. Zdało mu się, że słyszał śpiew i wycie, jęk i śmiechy...
Pot zimny kroplami spływał po czole Biskupa, i gdy mu mszał do pocałowania przynieśli diakonowie, ustami go dotknąć nie śmiał.
Zamiast mszału zdało mu się, że ma przed sobą rozwartą krwawą paszczękę wilczą i różowe usta mniszki, w których białe zęby zgrzytały.
Męczarnia ta wiek trwała.
Gdy powinien był przejść do ołtarza, silnego tego męża, musieli dźwigać prawie na rękach diakonowie, tak słaniał im się osłabły i o swej sile iść nie mógł. Odwrócił się do ludu z błogosławieństwem... naprzeciw stał ciągle wilk ten i niewiasta... Ręka drżąca zamiast krzyża, zrobiła ruch groźny. Przytomność go opuszczała.
Zdziwiono się temu osłabieniu Biskupa, który wróciwszy do zakrystyi, dał się rozebrać nie mówiąc nic, tylko oczyma przerażonemi rzucał do koła, wstrząsając się konwulsyjnie, a na troskliwe pytania księży, nie mogąc nawet odpowiedzieć.
Mówiono po cichu i wieść się rozeszła, że był chory. Z kościoła wprost wieźć się kazał do dworu swego. Podwórzec kościelny jeszcze był pełen ludzi, którzy wychodząc z nabożeństwa stali do koła gwarząc i rozglądając się.
Gdy Biskupa pod ręce trzymając wywiedziono, ciągle się jeszcze z trwogą oglądającego — ci co go znali a nigdy chorym ani nawet zmęczonym nie widywali — zdziwili się mocno.
Tłomaczono to sobie różnie.
Duchowni niektórzy, ludzie pobożni, powiadali, że Bóg go od ołtarza znakiem jakimś napomniał.
Wóz biskupi, który krucyfer poprzedzał, ruszył od wrót kościelnych — a ks. Paweł niespokojnie rozpatrywał się w tłumie.
Tuż przy drodze obok w zbroję odzianego podżyłego mężczyzny, z siwiejącym wąsem — stała niewiasta w czerni i ubraniu do zakonnego podobnem; stała jakby czekała aby wóz się zbliżył.
Zdala już zobaczył ją i poznał Biskup, trwoga ogarnęła go znowu, chciał krzyknąć na czeladź aby zbiegowisko rozpędzono, ale już było za późno. Znalazł się tuż oko w oko z Bietą, która wlepiła w niego wejrzenie palące, gniewne. Podniosła białą, ściśniętą rękę do góry, i w obec wszystkich pogroziła nią Biskupowi. — Białe jej zęby ścisnęły się jakby kąsać chciała. Stojący przy niej mąż zbrojny, gwałtownie pochwycił ją pod ramię i całej siły użyć musiał, aby roznamiętnioną nieco na bok odciągnąć...
Paweł nie mógł się wstrzymać od obejrzenia za siebie i zobaczył ją jeszcze, miotającą się, jakby gonić za nim chciała.
Niewielu może ludzi to spostrzegło, a nikt sobie dobrze wytłumaczyć nie umiał. Niewiastę brano za obłąkaną, ruch jej groźny za prośbę rozpaczliwą; lecz Biskup powrócił spotkaniem tem w kościele tak wstrząśnięty, że usiadłszy już w komorze swej, długo jeszcze drżał, słowa nie mogąc przemówić.
Zuchwalstwo dziewczyny jątrzyło go i upokarzało.
Mało dbał o ludzkie języki, nie taił się z tem co czynił, często naumyślnie nieprzyjaciół wyzywał, ale być tak publicznie wystawionym na znęcanie się mściwej niewiasty, wiecznie się lękać z nią spotkania, — jego nawet siły przechodziło.
Zabobonny jakiś strach, a raczej pierwsza myśl pomsty Bożej umysłem jego owładła. Widzenie tej niewiasty mieniącej się w wilka, — uśmiech jej zły, szyderski, mściwy — dreszczem go przejmowały.
Posłano po Zonię, która tylnemi drzwiami nadbiegła; nie przewidując po co ją mógł zawołać kazać o niezwykłej godzinie.
Znalazła go za stołem, ocierającego pot z czoła, z twarzą siną, z oczyma krwią nabiegłemi.
Piękne niegdyś rysy jego, od lat kilku znacznie się były zmieniły. — Linje ich charakterystyczne rozlały się w jakiemś obrzęknięciu chorobliwem, policzki były jak napuchłe i zwisłe, pod oczyma ciężyły rozdęte guzy; wzrok miał dziki, białka zawsze prawie krwią zaszłe.
Werchańcowa czekać musiała, aż się do niej zebrał odezwać.
— Szatan! przeklęta! — począł głosem przerywanym. — Biesowa córka ta... Bieta! Patrzajże... Ona tu jest! Na zamku była dziś w kościele... Stanęła umyślnie przedemną.., jak wmurowana, przez mszę całą. Zabiegła mi drogę.. groziła pięściami...
Zabić każę tę...
Zonia przypadła aż do ziemi, udając przerażenie. W istocie nie posiadała się z radości, że się jej zemsta za męża zabitego tak powiodła...
Wołała niezrozumiale:
— A! a! Jezu najsłodszy...
Ledwie mogła skryć swe zwycięztwo.
— Ona! na zamku? Zkądże się wzięła?
— Porwać ją każę! Szukać, wywieźć — wołał Biskup. — Wit niech idzie, śledzi i z kamieniem u szyi rzuci czarownicę przeklętą do Wisły... Zabić ją! utopić!
— A gdzież jej szukać? — przerwała Werchańcowa chytrze — miasto duże, chować się jest gdzie...
— Ty! Wit... musicie ją znaleść! Posłać ludzi — krzyczał Paweł. — Jedna taka nędznica, żeby mi się urągała i groziła.
Mówił to i miotał się. Posłyszawszy krzyk, Wit, który zawsze miał wstęp wolny, wpadł do komory. Biskup zwrócił się ku niemu.
Wit, chociaż milczał, wiedział już kędy Bieta była.
— Ten bies! ten bies! — burzył się Paweł — zastąpiła mi drogę... była w kościele i na cmentarzu.
Półkoza się wykrzywił, co twarzy jego obrzydłej nadało wyraz potworniejszy jeszcze niż zwykle.
— Wszetecznica! — zawołał — ufa w to, że jej dał opiekę pół-brat, czy psu brat Krzyżan, co u księcia jest na zamku. Ona tam u niego, ja już wiem!
Biskup począł ostygać — skinął na Wita, aby się zbliżył. —
— Do tego Krzyżana mi idź, — zawołał — powiedz mu, niech ją trzyma, gdy chce, ale jak psa na uwięzi.. Pokaże mi się na oczy — niech wie, że moja ręka i na zamek sięgnie. — Zabić każę.. porwać z pod nosa księciu...
Wit słysząc to, mimowolnie głową potrząsnął, jakby niedowierzał.
— Uczynię to! — potwierdził Paweł marszcząc się.
— Zakaty by to było trudno! — odparł Wit. — Na zamku ich więcej niż nas wszystkich do ostatniego wymiótłszy, a czujni są.
Nie zważając na to Biskup dodał.
— Krzyżanowi zagróź! słyszysz — siłą czy inaczej ja swego dokażę...
Półkoza głowę tarł.
— Sprawę taką — odezwał się, — lepiej by babie niż mnie powierzyć.
Krzyżan sierdzisty, ja też, od słowa do słowa, bez guza by się nie obeszło...
Werchańcowa wtrąciła prędko.
— Tylko nie mnie tam ślijcie! Ja nie pójdę!
— To poślij djabła! — wykrzyknął Biskup namiętnie. — Róbcie co chcecie, abym od tego szatana wolnym był...
Czas nadchodził, w którym Biskup musiał się swym gościom ukazać. Ułożywszy twarz, aby gniewu na niej znać nie było, wyszedł posępny...
Wit i Werchańcowa zostali w komorze, spoglądając na siebie.
— No — bąknął Półkoza, — myślcie co robić...
— Sprawa nie moja — odparła Zonia, — ty głową nadrabiaj. — Ja znać nie chcę.
I drzwiami uderzywszy — wybiegła. Od dawna tak szczęśliwą nie była.
— Ha! — wołała w duchu — przyszła nareszcie moja godzina, to na com ja dawno czekała. Niech się teraz zbój wścieka!.. Ja w tem, że ani Wit, ani nikt jej nie tknie.. Będzie mu stała na oczach, będzie zachodziła drogę! Nie znajdzie od niej pokoju! Dobrze ci tak!!
Biskup znalazłszy się w gronie swych przyjaciół, uczuł swobodniejszym, odzyskał powoli swą śmiałość i humor rubaszny.
Szedł do stołu zachęcając, aby wszyscy sobie radzi byli. Usta mu się nie zamykały, a że o tem co go dotknęło mówić nie mógł, rozpoczął najulubieńsze swe przekąsy z książąt, ich dworu, obyczaju, z Leszka i żony jego.
Pomagali mu inni, co kto mógł dodając na księcia Bolesława i tych, którzy mu najulubieńsi byli.
Najwięksi jednak nieprzyjaciele księcia, niewiele mu zarzucić mogli, pan był pobożny, łagodny, sprawiedliwy, choć nie zawsze łatwo widzący, co słusznem było. —
Narzekano, że go przekupić było lekko, ale to mniemane przekupstwo nie żaden datek znaczyło, tylko pokorę i słowo dobre litość obudzające.
Nie śmieli też zadawać, ażeby mu na rycerskim duchu zbywało, bo choć kilkakroć musiał się chronić przed Tatarami, do wystąpienia przeciw nim sił nie mając, w wyprawie na Jaćwę, w której całe to plemię wytępił, dał dowód wielkiego męztwa i wytrwałości.
U stołu biskupiego, ci co sami podżegali do tego, aby Toporczyków ukarano surowo, teraz na Bolesława krzyczeli, że ich oddał na pastwę i więził, chociaż sam im rozkazał gwałt popełnić.
Biskup radował się, iż ziemian krakowskich postępek ten miał odstręczyć i zniechęcić do Pudyka.. Z przekąsem uśmiechano się mówiąc o klasztornem życiu na dworze.
Paweł wśród hałaśliwych rozmów i szyderstw, gwaru i wrzawy biesiadnej, wprędce o strachu swoim zapomniał.
Nim wieczór zapadł, Zonia w płachtę się obwinąwszy, którą nad głowę zapuściła tak, aby twarzy jej widać nie było, wymknęła się z dworu ostrożnie i na zamek pobiegła. Nie trudno jej tu było o izbę dopytać, w których Krzyżan z mniemaną swą mieszkał siostrą.
Dwie izby miał i komorę na górce Pułkowódca. Z tych jednę oddać musiał Biecie, która pierwszego wieczora drzwi łączące z sobą izby zaparła. Krzyżan, spodziewający się może poufalszego pożycia, ścierpieć to musiał, z czasem obiecując sobie, iż się to odmieni.
Bieta przyjmowała opiekę jego, ale zbliżać mu się do siebie nie dawała. Wojak z ciurami bardzo surowy, z niewiastą powolnym był, wąsy kręcił, głowę spuszczał i precz szedł, gdy go wypędziła. Krzyku nie znosił... Czuł już, że biedę sobie kupił, lecz za tą szaloną szalał.
Zobaczywszy Werchańcowę przed sobą, niosącą wspomnienie biskupiego dworu — Bieta zerwała się z łoża... Oczy jej szatańską złością pałały.
— Coście to nawarzyli? — poczęła wdowa nachylając się do niej. — Biskup z kościoła powrócił do dworu, że tylko bić, mordować i ścinać...
Radość błysła na twarzy Biety.
— To dopiero początek — rzekła dysząc i piersi cisnąc. — O! to jeszcze nic! Znajdzie mnie w kościele ile razy przyjdzie, pomiędzy Bogiem a sobą... na drodze między ludźmi a sobą.. w drugim świecie znajdziemy się także, na dnie piekła. Zgubił mnie, ja zgubić go muszę! Stoi w piśmie! Oko za oko! Ząb za ząb! A ja mówię, piekło za piekło!
Szatani wezmą mnie — a ja jego!
Zonia pobożna żegnała się ciągle słysząc imie złego ducha, aby go odpędzić od siebie. Pobożność jej z pragnieniem zemsty tak się dobrze godziła, iż świece paliła przed świętemi, aby jej pomagali...
— Cichoż! cicho! — rzekła — nie wywołujcie tak szatanów! Dość! Pewnie, że prawo macie nie przebaczyć mu! On was zrobił nieszczęśliwą! Tak! On i mnie wdową zrobił! Spytajcie ludzi, ilu pobił, ile dziewcząt pozwodził, co poszły do wody i na rynki... Oj! ma on na duszy! ma!
Nie dokończyła palce sobie kładnąc na ustach. Bieta pytała jej, jakim Biskup powrócił, potwierdziła Werchańcowa, iż z gniewu szalał prawie.
— Tylkoż! — dodała Zonia z powagą — pilnuj się! abyś się jego ludziom wziąć nie dała, bo ich na ciebie naśle... Niechaj Krzyżan ma dobre oko. Zaklął się, że pochwycić każe i do wody rzucić... Co mu to trudnego...
Jakby na zawołanie, właśnie Krzyżan głosy posłyszawszy, drzwi otworzył i wszedł. Zwróciła się wdowa do niego.
— Patrzaj, abyś ty jej dobrze strzegł.. Biskup się klnie, że ją każe porwać.
Stary żołnierz uśmiechnął się.
— Ona tu bezpieczna — odparł — nie tknie jej nikt, tylko wy jej powiedźcie, aby przecie mnie jak psa za drzwiami nie trzymała, bo mi i nosa pokazać broni. Wziąłem ci ją na moją duszę i głowę...
Westchnął, Bieta spojrzała nań ostro.
— Mało ci, że mnie za siostrę masz? — zawołała dumnie.
Krzyżan wąsa pokręcał mrucząc coś, ale nieśmiało i niewyraźnie.
Wdała się Werchańcowa czyniąc zgodę, do której żołnierz się powolniejszym okazał niż Bieta.
Obmyślano środki ostrożności, ale o tych mniszka słuchać nie chciała... Siadła na nizkiem swoim łożu, sparła się na rękach, włosami czarnemi jak płaszcz na ramiona spadającemi okryta, i zaniemiała. Oczy wlepiła w podłogę, myśli jej poszły gdzieś daleko, może aż do tej furty klasztornej, której próg dzieckiem będąc przestąpiła, za którą spokój był i cisza, jakich już dziś odzyskać nie mogła!...





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – siedzieć.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.