Syn Jazdona/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.



Miesiąc upływał już od czasu, gdy Toporczycy Biskupa Pawła porwali.
Mury Sieradzkiego zamku strzegły jeszcze więźnia, ale ten z dniem każdym większej zuchwałości nabierał...
Sprawa jego przeciwników źle stała.
Ks. Paweł w Krakowie i dyecezyi swej, wśród tych, co na życie jego patrzali, miał nieprzyjaciół, ci uniewinniali i chwalili Toporczyków i księcia; lecz w innych ziemiach, opodal od stolicy nie bardzo wierzono w to, co o Biskupie rozpowiadano, miano to za potwarze; a porwanie się na duchownego wywoływało oburzenie i zgrozę!
Wszyscy Biskupi stanęli po stronie uwięzionego, a Janasz Arcybiskup Gnieźnieński z urzędu rzucić musiał interdykt na wszystek kraj sobie i ks. Bolesławowi podległy.
Nie pomogły uniewinnienia i prośby, gdy Bolesław wszystko na Toporczyków zrzucał.
Dnia jednego przed samemi świętami Wielkanocnemi, nagle zamknęły się wszystkie kościoły, ucichły dzwony, duchowieństwo po domach się zamknęło, a kapelanowie księcia i księżnej oznajmili z przestrachem i łzami, że nawet cichej mszy w kaplicy czytać im nie będzie wolno[1]
Kinga, rażona tą straszną groźbą jak piorunem, padła płacząc na ziemię.
Interdykt taki na kraj cały rzucony, był w istocie rzeczą straszną. Kościół się cofał od ludu, ani w godzinie śmierci, ani przy narodzinach, ani u ślubu, nie chcąc pośredniczyć pomiędzy człowiekiem a Bogiem.
Umierający konali bez rozgrzeszenia, grzebano ich bez modlitw, na pustkowiach, bo kościół zamykał poświęconą ziemię cmentarną.
Nie chrzczono dzieci, nie wiązano ślubów, nie dopuszczano do świątyń. Stały zaparte.
W czasach tak gorącej wiary i pobożności, interdykt był karą niewysłowienie surową, najsroższą, którą jakąkolwiekbądź ofiarą trzeba się było starać zdjąć z ramion.
Wprawdzie trafiało się niekiedy, iż powolniejsi kapłani, przy drzwiach zamkniętych, dla małego gronka, potajemnie msze odprawiali, ale takich ścigały ostre kary kościelne. Bolesław na pierwszą wieść o interdykcie, zawołał błagając o zgodę.
Chociaż o tem w Sieradziu nie mówiono Biskupowi Pawłowi, gdy dnia jednego nie usłyszał dzwonów kościelnych, zrozumiał łatwo, że się za nim ujęto.
Był pewnym, iż się tak stać musi[2]
Więzień przybrał postawę zwycięzcy. Tegoż dnia ochmistrzowi Leszka, który się z nim dobrze obchodził — rzekł dumnie.
— Hej! hej! niedługo wy tu pono zamkniętego mnie strzedz będziecie. Widzi mi się, sen miałem taki, iż wy prosić będziecie mnie, abym was puścił — i zapłacicie mi za to, abym ztąd szedł...
Ale pomnij to sobie, Wiruto, że choćbym zgodę zrobił, zemsty się dla niej nie wyrzeknę. Popamiętacie wy Biskupa Pawła, — nie ty coś sługą, ale pan twój i krakowskie książątko. Tym ja nie przebaczę!
Miesiąc więzienia, gdyż t le[3] ono już trwało, odosobnienie od ludzi, zmiana życia, zostawienie samemu sobie, wpłynęły nieco na zuchwałego człeka. Spoważniał, stał się surowszym, mniej dbającym o rozkosze i wygody.
Dawano mu jadła i napoju podostatkiem, wiedząc że je lubił, często jednego i drugiego nie tykał prawie. Postarzał więcej przez te cztery niedziele, niż w ciągu lat kilku poprzednich.
Często dniami całemi dumał w oknie swem siedząc i patrząc na łęgi nad Wartą, sparty na rękach[4]
Z dawnej buty nic nie stracił, przybyło mu jej może jeszcze, lecz gniewy i wybuchy poskramiał i tłumił.
Ów gwałt popełniony na nim, upokorzenie jakiego doświadczył, duszę mu ścisnęły, nauczyły obmyślać lepiej środki do dopięcia swych celów.
Był już pewien rychłego oswobodzenia swego, gdy dnia jednego oznajmiono mu o przybyciu dwóch księży z Krakowa. Uśmiechnął się zwycięzko.
Byli to proboszcz Dzierżykraj, którego Biskup nie lubił, bo ten do zamkowych ulubieńców należał i Walter kanonik krakowski, druh Pawła i ks. Szczepana.
Ks. Dzierżykraj, jak Biskup, pochodził ze starej rodziny ziemian krakowskich. Możniejsze domy naówczas już synów swych przeznaczały chętnie do stanu duchownego, który prowadził do władzy, i dawał znaczenie u dworu, rycerskiemu równe lub większe jeszcze. Biskupi nieustępowali książętom kroku, kościół stanowił prawdziwy status in statu, (państwo w państwie), a nawet był to status supra statum, (państwo nad państwem) — górujące nad wszelkie świeckie władze, stojące na straży praw Bożych, wyższych nad państwa prawa.
Szli więc ziemianie majętni na kapłanów, w nadziei pozyskania tych stanowisk, które w początkach cudzoziemcy otrzymywali...
Teraz dobijali się o nie krajowcy.
Tam, gdzie jak u rodziców Dzierżykraja, dzieci było wiele, a majętność podzielona między nie, musiałaby się uszczuplać — oblekano zawczasu chłopca w sukienkę duchowną, dawano mu chleb kościelny.
Ów młody Dzierżykraj, którego posyłano na naukę do Bononji i Paryża, wrócił zcudzoziemczały, śmiały, pewien siebie i doma przodował duchowieństwu znajomością praw i obyczajów powszechnego katolickiego kościoła.
Stosunki w Rzymie zawiązane, utrzymywane po powrocie do kraju, czyniły go silnym, niezależnym, wielu potrzebnym.
Książę Bolesław trzymał go przy sobie, a choć jeszcze nie mianował Kanclerzem, przepowiadano mu pieczęć w przyszłości. Był to człowiek zręczny, umiejący się z ludźmi obchodzić, wychowaniem cudzoziemskiem i doświadczeniem czujący się wyższym nad to duchowieństwo, które dalej po za granice domowe nie wyjrzało.
Postać była piękna, strój staranny, wejrzenie bystre, człowiek przebiegły, umiejący się zastosować do ludzi i chwili, słowem, stworzony do układów w zawiłej sprawie.
Kanonik Walter, niemiec, pobytem długim w Polsce, już z językiem jej obyty, ale mówiący polszczyzną łamaną z konieczności, bo przed laty kilkudziesięciu wydane przez Arcybiskupa Gnieźnieńskiego przepisy, wymagały znajomości języka krajowego od duchownych — niepoczesny, chytry, pokorny, sługa powolny Biskupa, obok Dzierżykraja wydawał się bardzo małym i lichym, ale w przebiegłości mu nie ustępował, a przewrotnością go przechodził... Zyskano go datkiem, na który był chciwy do układów z ks[5] Pawłem; — przyrzekał starać się o załagodzenie go i wyjednanie warunków przystępnych.
Jak w Dzierżykraju z pod sukni duchownej wychodził ziemianin, który nie zatarł w sobie charakteru niezależności, jaką mu dawał ród i zamożność, tak w ks. Walterze łatwo było poznać niemieckie dziecko mieszczańskie, ubrane w sutannę dla dorobku, chciwe małego zysku, do uległości gotowe, trwożliwe, a jak wszyscy co się małemi czują — złe i zawistne w duszy.
Gdy o nich Biskupowi oznajmiono, niepotrzebował zgadywać z czem przybyli, uśmiechnął się, czoło wypogodził, chciał na wstępie okazać, że więzienie go nie przybiło, że nie był niem ani upokorzony ni przelękły.
Wchodzących do sklepionej izdebki narożnej, w której siadywał, przyjął niemal wesoło.
Dzierżykraja, dawniej wstrętliwego mu, niepowitał grzeczniej niż zwykle, do Waltera się zwracając.
— A! stary! przecieżeś sobie wyrobił pozwolenie mnie odwiedzić? Patrzajże co to Panowie z biskupami robią! Miesiąc już siedzę w tych murach na rekollekcjach, trąbki myśliwskiej ani dzwona kościelnego nie słysząc.
— Skończy się rychło ta niewola, — zabrał głos Dzierżykraj, uprzedzając Waltera. — Co się stało, zaszło bez wiedzy i woli księcia, który tego żałuje.
— Ho! ho! bez wiedzy! — podchwycił Biskup. — Mówcie to komu chcecie... a nie mnie. Trzymałżeby mnie bez rozkazu stryja Leszek?
Dzierżykraj zamilkł nieco, a Walter zacierając ręce, niepewien co ma mówić, zająknął się.
— Co się stało! jak się stało! — rzekł — niema o czem rozprawiać, lepiej, żeby się to skończyło, a co rychlej. Trzeba pojednania i zgody.
— Zapewne! — rozśmiał się Biskup. — Chcielibyście abym ja niepamiętny krzywdy jaka mi się stała, guzów, które mi nabili, wioząc mnie jak bydle związanego ci zbóje..., puszczając w zapomnienie krzywdę kościoła i dostojeństwa, wyszedł sobie ztąd, pokłonił się i powrócił na dwór milcząc.
— Mylicie się, na Boga, nie znacie mnie — krzyknął głos podnosząc i porywając się z siedzenia — nie znacie mnie. Ziemianin jestem, rodzic tuteczny, ksiądz, Biskup, sługa Boży, nie żaden książęcy... nie przebaczę sponiewierania! Nie... pomstę za nie mieć muszę.
— Na kimże jej szukać chcecie? — odparł spokojnie Dzierżykraj.
— Na wszystkich winnych! — zawołał Biskup. — Na Toporczykach, na Bolesławie, na Leszku! nie przebaczę nikomu...
Walter pokornie zbliżył się doń z uniżonością i począł go w rękę i suknię całować.
— Ojcze kochany! ojcze kochany! bez gniewu... zmiłujcie się...
— Jako, bez gniewu? — przerwał Paweł. — Toć gniew święty. Ujmuję się nie za siebie, ale za wszystkich sług Bożych.
Tak namiętnie rozpoczęta rozmowa, do niczego doprowadzić nie mogła. Dzierżykraj ustąpił nieco nie tracąc powagi ani spokoju, zwrócił się ku oknu, zaczął niem wyglądać, jakby rozmowy prowadzić nie chciał, czekając aż się Biskup wyburzy.
Z tej chwili skorzystał Walter i tajemnie po cichu, coś zaczął szeptać Pawłowi, który słuchał z uwagą, ale na Dzierżykraja patrzał nie spuszczając go z oka.
Szeptanie to krótko trwało — a Biskup nie dał poznać po sobie by na nim najmniejsze uczyniło wrażenie.
Walter, ażeby się nie podać w podejrzenie, iż z Biskupem chciał się na swą rękę porozumieć — szybko ustąpił kroków parę.
Milczenie trwało dobrą chwilę...
Dzierżykraj spoglądał obojętnie to po izbie, to za okno, na ostatek, gdy cisza ta, kłopotliwa dla wszystkich nie ustawała, a ks. Paweł ostygł nieco — przybliżył się doń i rzekł łagodnie.
— Przynosimy Miłości Waszej słowa pokoju i zgody. Nie odpychajcie ich. Należy wam zadość uczynienie, nikt nie przeczy.
Mówmy o niem. Książe Bolesław chociaż się winnym nie czuje, bo jego usposobienie źle wytłumaczono, nadużyto słowa niezrozumianego. — Książe pomimo to, gotów jest ponieść karę.
— Karę? jaką ja mu naznaczę? — zapytał Paweł dumnie.
— Nie, ale na jaką wy się zgodzicie, gdy umowa stanie — rzekł Dzierżykraj.
— Naprzykład? — krzyknął Paweł unosząc się. — Musi mnie przebłagać publicznie!
Dzierżykraj głową potrząsnął.
— To być nie może, — odparł, — on nie przewinił, a dostojeństwo jego nie pozwala na to.
— Jakto? Alboż możniejsi stokroć od niego Cesarze głowy nie uginali przed Biskupami? a takie małe książątko nie mogłoby klęknąć przedemną, Pasterzem swoim?
Dzierżykraj zawrócił się znowu ku oknu — zmilczał. Walter spuścił głowę, nie życząc sobie się mięszać w rozprawę.
Biskup ciągnął dalej.
— Powtóre, żądać będę przykładnego ukarania dwu zbójców, ukarania więzieniem ciężkiem, zabraniem dóbr, oddaleniem ich ode dworu. — Nie mogę z niemi spotykać się więcej, nie powinno ich oglądać oko moje. Nigdy! Śmierci mam prawo wymagać na gwałtowników; niech Bogu dziękują, gdy im życie daruję.
Nie było odpowiedzi, Biskup mówił dalej coraz głos podnosząc.
— Rozgrabili mienie moje, chwycili klejnoty i szaty, strat mam na kilkaset grzywien srebra lub więcej.. kościołowi należy za pokutę ofiara...
— Za tem, gdy się już pokuta okupi, — rzekł Dzierżykraj — drugiej wymagać się nie godzi. Prawo niezna, jak jedną karę za winę. Dwa razy nie kaźnią nikogo.
— Wiem żeście w prawie biegli i niedarmo lat parę strawiliście w Bononji — przerwał Biskup, — ale ja moje prawo mam zapisane, tu, w piersi, nie znam innego nad nie. Obrażony, skrzywdzony, nie wyjdę ztąd inaczej, jak pomszczonym.
Walter, którego krzyk Biskupa onieśmielał, począł bełkotać.
— Co się tknie Toporczyków, głównych sprawców, nad niemi sprawiedliwość być musi — to nie podlega wątpliwości.
— Niech gardła dadzą! — zawołał Biskup zapominając, że żądał tylko więzienia.
— Lecz wy sami byliście dla nich miłosierniejszemi przed chwilą — odezwał się Dzierżykraj. — Życia im nie weźmiecie.
Biskup nieco dotknięty, spojrzał na mówiącego ostro i rzucił się na swe siedzenie. Tuż stał dzban i kubek, wypił cały i rzekł do Dzierżykraja.
— Myśliwi jesteście!
— Nie — odparł zimno spytany.
— Polujecie na prawne wykręty po księgach i dekretaljach — dodał Biskup.
— Do tegom się sposobił — odpowiedział kanonik spokojnie.
Spojrzeli sobie w oczy. Chłodna krew tego wychowańca Włoch, trochę nad Pawłem wzięła przewagę.
Czuł, że miał przeciwko sobie nie lada zapaśnika, który go spokojem i panowaniem nad sobą przechodził.
— Cóż tedy będzie? — przerwał Biskup milczenie dosyć niezręcznie, bo był zniecierpliwiony. Przybyliście się ze mną targować o uwolnienie moje. Kraj pod interdyktem jest i pozostanie, póki nie nastąpi zgoda. Nie przyjmiecie warunków moich, to książe i księżna spowiedzi wielkanocnej, ani rozgrzeszenia mieć nie będą. Musicie zgodzić się na to, co ja chcę — inaczej — nic!
Książe mnie przebłaga publicznie, z powrozem na szyi..
— To wcale nie może być — rzekł zimno Dzierżykraj — nie może.
— A cóż będzie? — zawołał Biskup.
— Ha! — odparł wzdychając kanonik — jeśli się zgoda niemożliwą okaże, a interdykt trwać będzie, książe i księżna na czas do Węgier wyjadą. Sprawa pójdzie do stolicy apostolskiej na rozstrzygnięcie.
— I wy na nią adwokatować pojedziecie? — wtrącił Paweł.
— Ja, albo kto inny — rzekł chłodno Dzierżykraj. — W. Miłość pozostaniecie tu aż do jej rozwiązania.
Paweł zerwał się z siedzenia.
— Dobrze! — rzekł — ja nie ustępuję nic[6] — Nic! książe musi mnie na klęczkach publicznie przebłagać, zwolnię go tylko może z powroza na szyi. Toporczyki pod topór! Tysiąc grzywien kary i dla kościoła ziemi nadanie.
Rozśmiał się dumnie, gniewnie[7]
— To moje słowo ostatnie!
Spojrzał nań kanonik i czekał trochę.
— Od tego nie ustąpię — powtórzył Biskup.
Dzierżykraj skłonił się w milczeniu, jakby się do wyjścia zabierał. Wieczór był późny.
Ksiądz Walter widząc go już ku drzwiom zmierzającego zawahał się, co miał począć, wynijść z nim, czy pozostać. Biskup dawał mu znaki, żeby się wstrzymał, Walter z widoczną obawą stał, patrząc na Dzierżykraja, który nie broniąc mu poufnej rozmowy, wyszedł natychmiast.
Gniewnie powiódł za nim oczyma Biskup, i ręką na drzwi wskazując, zawołał.
— Dobrze wybrali posła! Ptak to, co wie jak komu śpiewać! — Lecz, ja się znam na ludziach i głosach.. Chce mu się kanclerstwa! zasługuje się panu!
Padł na siedzenie.
Ks. Walter teraz dopiero oswobodzony od gwałtu, jaki sobie zadawał, pospieszył do ks. Pawła z czułością wielką, łasząc mu się, całując go po rękach, załamując dłonie — wykrzykując.
— Bezbożnicy! łotry! co oni z moim uczynili Pasterzem! Na krwawe mi się łzy zbiera...
Boże miłosierny! Że w nich pioruny nie biły, gdy się targnęli na pomazańca Twojego! Dzięki niebu, że życie ocalone.. a i zdrowie[8] — —
Paweł przerwał gwałtownie.
— Nie lamentuj! Dosyć, żem się wylizał — alem ja twardy, nie łatwo mnie zgryźć. Z innego byliby duszę wygnali! Gdybyś widział jakim oni mnie tu przywieźli! Sznury mi się w ciało powjadały.. krew ciekła...
Walter zakrył sobie oczy jęcząc[9]
— Boże miłosierny!
— A jabym im to miał przebaczyć? Nigdy! — Nigdy! Nawet jeśli będę zmuszonym stłumić w sobie gniew, zrobić wrzekomą zgodę, dać się niby ubłagać!...
Nigdy! Dopókim żyw ścigać będę tego niedołężnego Bolesława i służkę jego Leszka! Wyżenę tych niemców precz! wyżenę!
Bił się w piersi, a Walter go po rękach całował uśmierzając rozjątrzenie.
— Rzekliście! — przerwał cicho — święte słowo. Zrobicie zgodę pozorną, potem postąpicie jak zechcecie... Dajcie się przebłagać, aby się ztąd wydobyć, odzyskać swobodę.. Będziecie silniejsi! Tak! tak!
Błagał go chwytając za ręce, które mu Paweł wyrywał.
— Zgodę — zawołał — mówiłem pod jakiemi zawrę warunkami[10]
Macie wóz i przewóz...
— Na to oni nie przystaną — szepnął Walter trzęsąc głową.
— Cóż oni dać myślą? — odezwał się nagle ostygając Paweł.
Kanonik ruszył ramionami.
— Mnie oni się nie zwierzyli całkiem — począł mruczeć — ja tego tak dobrze niewiem. Dobyłem tylko z rozmowy z nim (pokazał na drzwi) książe nie przebłaga, bo się do winy nie zna, Toporczyków ukarze, ale nie na gardle... Kilkaset grzywien, kawał ziemi dadzą!
Paweł odwrócił się ze wzgardą.
Widać było, że walczył z sobą. W istocie swobody mu się chciało dusznie. Dla człowieka, co nigdy w miejscu długo wytrwać nie mógł, siedzieć zapartemu wśród ścian czterech niedziel kilka, łowów nie zakosztować, wesołych uczt, śmiechu, swobody — równało się prawie śmierci. Na samą myśl otwarcia tych drzwi okutych, zdjęcia straży, serce mu biło... Niecierpliwiła go zwłoka, gdy czuł możność oswobodzenia się.
Lękał się aby w tem Dzierżykraj go nie odgadł i nie korzystał z usposobienia... Burzyło go to i jątrzyło.
Z pół godziny jeszcze na rozmowie Walter z nim pozostał, ale nie pozyskał wiele. Opowiadać musiał o tem co się działo w Krakowie, kto i jak przyjął wiadomość o uwięzieniu jego, okazał się przyjaznym lub wrogiem, obrońcą lub przeciwnikiem... Biskup rozpytywał o najdrobniejsze szczegóły.
Przeciągnęło się to tak, iż Walter w ostatku, bojąc się podejrzeń towarzysza, wybiegł pospiesznie. Bawił i tak za długo.
Obu posłów przyjmował książe Leszek, lecz niezbyt wielką, do całej sprawy wiążąc wagę. Nie taił, że rad był pozbyć się więźnia, — choć spełnił Bolesława rozkazy.
Dzierżykraj zachował się wstrzemięźliwie, małomównie nie dając się wybadać ani księciu ni Walterowi. Kanonik napróżno usiłował czytać w jego twarzy — nie mógł odgadnąć co myślał.
Dawał do zrozumienia, iż z Biskupem już nie spodziewał się przyjść do zgody.
Nazajutrz rano wchodzący sługa dał znać ks. Pawłowi, iż krakowscy księża z powrotem się już wybierają. Zżymnął się mocno. Siedział właśnie u rannego stołu, i nieopatrznie cisnął ze złości nożem o podłogę.
Wkrótce potem zjawił się Dzierżykraj spokojny, chłodny, obojętnością swą człowieka takiego jak Biskup, mogący przyprowadzić do rozpaczy.
— Przychodzę W. Miłość pożegnać — odezwał się. — Bardzo mi boleśnie, że dobre moje chęci spełzły na niczem.
Ks. Paweł wrzący, mówić mu nie dał.
— Słuchaj ty! Mistrzu i doktorze praw, — zawołał. — Nie graj ze mną w żadną grę, bom ja nie kostera, nie gram, rąbię! Cierpliwości Bóg mi nie dał. Jestem tu więźniem, duszę się, chcę ztąd precz! Mów co mi Bolesław daje!!
— Ojcze mój — odpowiedział ze spokojnym smutkiem Dzierżykraj. Warunki wczoraj przez was nam dane są takie, że ja obok nich, tego co z sobą przywiozłem, na stół położyć nie śmiem.
— Mów! mów! Posłem jesteś! przecie nie uczynię ci nic — zawołał rzucając się ks. Paweł. — Mów!
Kanonik podniósł głowę.
— Książe Bolko ofiaruje Wam ukaranie ostrem więzieniem Toporczyków, z któremi wspólności się zapiera. Dwieście grzywien srebra i nadanie Dzierążnej.
Biskup, który czerwieniąc się słuchał, wybuchnął w końcu.
— Nigdy w świecie się na to nie zgodzę! Jedźcie precz! jedźcie precz! Wolę więzienie!
Usłyszawszy to Dzierżykraj, skłonił się nizko. Walter stojący za nim ręce ściskał, łamał, tak, że palce trzaskały, pot mu się się [11] lał z czoła, cierpiał srodze...
— Ojcze! — szepnął błagająco spoglądając nań — ojcze!
— Idźcie! jedźcie! Oba Judasze! kusiciele przeklęci! Nic z tego!
Dzierżykraj wyszedł nie czekając, Walter pozostał. Biskup w gniewie i na niego już patrzeć ani mówić z nim nie chciał. Oddalił się do progu zwolna Walter, czekając przywołania. Paweł dał mu znak, żeby szedł.
Lecz zaledwie drzwi się za niemi zamknęły, gdy Biskup sam pozostał, ogarnęła go złość taka, że włosy na głowie i szaty począł targać na sobie.
Swoboda! zemsta! więzienie! przesuwały mu się przed oczyma. Źrenice krwią nabiegłe wlepił w podłogę, stał osłupiały.
— Dla zemsty! dla zemsty na wszystko przystać muszę! — rzekł w duchu. — Poznają mnie! Nieznają mnie!
Zbliżył się ku drzwiom, za któremi stały straże.
— Posłów krakowskich przywołajcie! — rzekł stłumionym głosem.
W podwórzu widać było ich konie, oni sami poszli się z Leszkiem żegnać, który nudził się odwiedzinami, a gniewny był, że mu więźnia zostawiano.
Z posłuchania od księcia odwołano ich. Dzierżykraj nie dał poznać po sobie, iż rad był, że mu się zwiastowało zwycięztwo. — Wyszedł powoli. Walter biegł z oczyma wesołemi, nadzieja mu się uśmiechała.
Pawła zastali w pośrodku izby, rękami ujętego w boki z miną dumną i rozsierdzoną.
— Chcę być swobodnym, — zawołał — nie taję tego! Mówcie raz jeszcze, jakie mi zadość uczynienie dać możecie... Mówcie!
— Mam powtórzyć słowa moje? — zapytał Dzierżykraj.
— Nie dasz mi więcej nic?
— Daję to co niosę, ofiaruję co mi powierzono — rzekł kanonik. — Z siebie, choćbym rad, nie mogę nic. Nie przystałoby mi też z pasterzem się targować.
— A Pasterz za gardło zduszony, musi zdać się na waszą łaskę lub niełaskę, i przyjąć co mu dacie! i dziękować!
Rzucił się gniewny.
— Znacie mnie, — począł zbliżając się do Dzierżykraja — przynajmniej tyle, iż wiedzieć powinniście: gdy na dnie serca mego kwas zostanie, wyrośnie w tej dzieży dla was niezdrowe ciasto!
Zmuszony do zgody, przyjmę ją ale — —
— To rzecz sumienia Waszego — przerwał kanonik.
Paweł złośliwie się uśmiechnął.
— Powtórzcież warunki — rzekł.
Poseł patrząc na niego, począł je wyliczać powoli.
— Nóż mam na gardle — krzyknął Biskup. — Słyszycie! Spisujcie tę zgodę niecną.. przyjmuję!
Walter poskoczył i z serdecznością wielką po rękach go zaczął całować — chociaż Biskup go odpychał
Dzierżykraj dobył pargamin przygotowany wcześnie i położył go przed Biskupem.
Milcząc godził się teraz na wszystko, chociaż widać było, że się burzył, że dla niego nie zgodą ale wyjściem z więzienia miała być ta umowa.
— Natychmiast rozkażcie, aby konie i ludzie byli dla mnie gotowi, — zawołał niecierpliwie — niechcę tu pozostać ani godziny z dobrej woli.
Głosem ogromnym krzyknął na straże, które się we drzwiach zjawiły, aby znać dano Leszkowi, iż zgoda została zawarta. Pożądana to była dlań nowina i książe sam zjawił się natychmiast.
Chociaż obchodzenie się jego z Biskupem było bardzo łagodne i pełne względów, ks. Paweł nie mniej go nienawidził. Nie przebaczył mu, iż zgodził się być stróżem jego niewoli.
Przyjął go z dumą i lekceważeniem.
— Będziemy nareście oba wolni od siebie — rzekł, — bo wy mną, miły panie, równieście byli utrapieni, jak ja wami. Rozkażcie mi nazad do Kunowa mego wozy i ludzi dać... Spocznę tam nim do Krakowa powrócę.
Leszek rzekł coś o odpoczynku w Sieradziu.
— Odpoczywałem tu już dosyć! — rzekł szydersko Paweł. — Będzie mi on pamiętnym.
Rozstali się kwaśno. Biskup nie przestał naglić o konie do Kunowa, chciał jechać bodaj samotrzeć, byle mu je dano.
Skończywszy o warunki z Dzierżykrajem, nie wiele nań zważał, Walter nie mógł go zabawić i ująć sobie. Zajęty był cały sobą, planami przyszłości, zemstą, swobodą, której użyć pilno mu było...
Posłowie krakowscy jeszcze się w podróż wybierali, gdy Biskup do stołu na nowo zastawionego nie chcąc siąść, nie żegnając Leszka, gdy mu znać dano, iż są ludzie i konie, wypadł z baszty narożnej, przy której nie było już straży, nie jak duchowny, ale jak wojak znękany niewolą, spiesząc do osiodłanego wierzchowca.
Okiem znawcy opatrzył go, bo oszczędzać nie myślał szło mu tylko, aby doniósł do Kunowa, choćby tam padł we wrotach. Dosiadł go z siłą młodzieńczą, ściągnął i ruszył z zamku wyciągniętym kłusem nie spojrzawszy za siebie. Ci, których mu dano za towarzyszów, ledwie za nim mogli podążyć.
Patrzący nań, gdy wyjeżdżał za wrota, odgadnąć mogli, z jakiem uczuciem się ztąd wyrywał.
Odzyskana swoboda była groźbą, którą Leszek zrozumiał, ale wolał go mieć nieprzyjacielem zdala, niż więźniem pod swym dachem.
Oddychał wolniej.
Dzierżykraj z Walterem tegoż dnia pospieszyli do Krakowa, gdzie na nich oczekiwano tęsknie, spodziewając się zdjęcia interdyktu przed świętami. Z drogi ks. Walter wysłany był z tem do Gniezna.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – tyle.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki lub następny wyraz (Nic) winien być małą literą.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak kropki.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zbędnie powtórzony zaimek się.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.