Syn Jazdona/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Syn Jazdona
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.



Uroczysty był pogrzeb królowej Salomei, którą świętą głoszono za życia. W bocznej kaplicy przy kościele na ten cel zbudowanej, miano złożyć jej zwłoki.
Z Krakowa książę Bolesław, Kinga, dwór, duchowieństwo, płynęło dnia tego do Skały, tysiące ludu spieszyło do zwłok tych świętością wonnych, których dotknięcie sprawiało cuda.
Biskup Paweł musiał tu być z obowiązku, ale nie spieszyłby może tak z jego spełnieniem, gdyby grzeszna namiętność nie ciągnęła go do Skały. — Zepsuty a bezwstydny człek dawny obudził się pod tą suknią, która powinna go była oczyścić i odrodzić. Walczył z sobą, przemódz się niechcąc i niemogąc.
Cóż zresztą znaczyła jedna zakonnica biedna, i czy to był pierwszy przykład ucieczki z klasztoru? Książęta porywali za żony oblubienice Boże i uchodziło im to bezkarnie.
Życie Biskupa było wprawdzie na oczach ludzkich, każdy krok jego liczony i sądzony — lecz czyż ukryć się z tem nie było sposobu?
Myśli te dręczyły księdza Pawła, nawet gdy sprawiał smutny a uroczysty ów obrzęd, który we wszystkich budził najgorętszą pobożność.
Dnia tego wiodąc zwłoki, przewodnicząc duchowieństwu duszą był gdzieindziej, a oczyma szukał za kratami chóru onej Biety...
I znalazł ją tam. Nie ją samą ale z pomiędzy szczebli patrzących na się dwoje oczu rozżarzonych, w których całe piekło gorzało.
Oczy te gonić się za nim zdawały, i rozpłomieniły go na nowo...
Gdy po odbytem nabożeństwie poszedł spocząć do refektarza nie pozdrowiwszy nawet księcia i jego małżonki — rozmyślał tylko jakimby sposobem mógł matkę Klarę rozpytać o tę zakonnicę, nie budząc podejrzenia.
I byłby zapewne znalazł pozór do tego, gdyby również potrzebującego wypoczynku nie wprowadzono tu księcia Bolesława. Towarzyszyła mu żona, lecz niechcąc zeprzeć się na jego ręku, szła opodal za nim nieco.
Wiemy już, jaki był stosunek dworu książęcego i pasterza. Dwaj Toporczycy, główni nieprzyjaciele księdza Pawła, właśnie towarzyszyli Bolesławowi.
Książe był naówczas w sile wieku, postać miał wdzięczną, człowieka jednak zawczasu już dosyć znużonego życiem. Z twarzy z oczyma obojętnie patrzącemi, wiało znękanie i zastygnięcie. Zgasł w oczach płomień rycerski, męzka buta, pańska siła; panowanie i dostojność ciążyć mu się zdawały. Dźwigał je jak człowiek co się od brzemienia uwolnić nie może, nawykł doń, lecz złamany już zwątpił o sobie i zobojętniał na wszystko...
Książe, jak cały dwór jego, jak większa naówczas część Piastów, strojny był i zbrojny z niemiecka.
Język też ten wśród jego dworu, najczęściej się słyszeć dawał.
Szaty pańskie dosyć niewykwintne, leżały na nim ułożone bez starania, noszone bez dbałości o nie. Pas się zsuwał na jednę stronę, suknia pod płaszczem była porozpinana i nie bacznie na guzy pozaciągana tak, że się kurczyła i wyginała na nim. Włos niedbale rozrzucał się na głowie.
Zobaczywszy Biskupa, Bolesław go chłodno pozdrowił, Biskup skłonił się chmurny i zasępiony, nie spiesząc panu dworować. Kinga na boku stanęła w żałobnych szatach, owinięta płaszczem, jakby księdza Pawła widzieć nie chciała. Książe i Biskup, od dawna wstręt czujący ku sobie, jedno mieli wspólne upodobanie, — oba równie byli zapalonemi myśliwcami.
Dla księcia Bolesława łowy i psy stanowiły jedną żywszą w życiu przyjemności pozbawionem zabawkę. Mówiono o nim, że za sforę psów łaskę sobie u niego kupić było najsnadniej.
Biegał po lasach polując namiętnie, bo to była jedyna dozwolona rozrywka. Z żoną żyć nie wolno mu było, a Kinga jeźli go nawracać nie mogła, uciekała od niego. Gdy się do niej zbliżyć pragnął, kryła się przed nim lub przyjmowała go w otoczeniu dworu swego; sam na sam nigdy się już nie spotkali, w czem naśladowała pilnie przykład Jadwigi Ślązkiej. Rozmowom ich lub starsze niewiasty albo ktoś z duchownych zawsze być musiał przytomnym. Na łowach tylko książe się mógł rozweselić, zażyć swobody, posłyszeć śmiechy i zobaczyć twarze rozjaśnione... W domu pobożność wielka dawała życiu barwę posępną.
Łowy też miłował Bolesław nadewszystko, w psiarni najchętniej przesiadując gdy powrócił z kościoła i dzieląc czas między nabożeństwem a myślistwem.
Dwaj Toporczycy, dzielni młodzianie, towarzyszyli mu wszędzie, wyszukując ostępów, kniei, dostarczając ogary.
W tym myśliwskim zawodzie książę szedł na wyprzódki z Biskupem, który nie zważał wcale, że ta zabawa stanowi jego wcale nieprzystała a nawet prawem była wzbronioną. Szły o lepszą psy księdza Pawła z psiarnią książęcą, a Biskup głośno się chlubił, iż gończe jego sprawniejsze były. I to może po trosze zniechęcało doń księcia, który o swoje był zazdrosny.
Dzień ten tak smutny a poważny, wcale nie usposabiał do płochej rozmowy, Biskup wszakże naumyślnie może dla okazania jak mało dba o ludzkie języki, od niechcenia ozwał się półgłosem, iż jesień tegoroczna sprzyjała łowom, że wiele po niej obiecywał sobie.
Książe spojrzał nań zimno, prawie wzgardliwie.
Stali dosyć blizko siebie.
— Sądzę, — rzekł cichym głosem Bolesław — iż obowiązki powołania nie dadzą wam często zaglądać do lasu.
Ksiądz Paweł uśmiechnął się na to.
— Nie większa moja diecezja — rzekł — od waszego księztwa... Umiem pogodzić to co Bogu należne z tem, co mnie potrzebne...
Zbyt długo nawykłem do swobody, abym jej miał sobie nagle ukrócić... Księża też ludźmi są, a inni Biskupi nie tylko na łowy, i na wojnę chodzą... Znajdzie się czas na wszystko...
Na wyzwanie to nie odpowiadając książe, rzekł do jednego ze swoich Toporczyków:
— Gdy księża na łowy jeździć zaczną, my chyba mszą będziemy musieli odprawiać!
Usłyszał ten przekąs pański, ksiądz Paweł, przymrużył oczy mierząc niemi Bolesława, dając czuć, iż on go nie dorósł, aby się nań porywał. Chwilę żuł wyraz jakiś w ustach skrzywionych i odparł pół-cicho.
— Przystało nam tak mieniać się na zawody, kiedy żonaci książęta czynią śluby czystości.
Bolesław zarumienił się mocno, trochę poruszył z miejsca — cofnął, ale w tem spotkawszy wejrzenie Kingi, która tę rozmowę więcej odgadywała niż słyszała — wzrok, któremu był nawykł ulegać — uspokoił się i odzyskał obojętną cierpliwość. Udał, że niedosłyszał szyderstwa, które mu dolegało.
Jeden z Toporczyków tylko, wyręczając księcia, zwrócił się nieco od Biskupa ku panu swemu i rzekł półgłosem:
— Gdy duchowni czystemi nie są, książęta muszą ich uczyć przykładem swoim.
Ksiądz Paweł nogą z gniewu uderzył w podłogę, ręka sięgnęła mimowolnie tam kędy niegdyś rękojeść miecza się znajdowała.
Chciał śmiałka skarcić, lecz powstrzymał natychmiast i zamruczał:
— Wara z językiem! Quod licet Jovi, non licet Bovi!
Tymczasem Toporczyk nie czekając na tę odpowiedź i słyszeć jej nie chcąc, uszedł zaraz z miejsca swego, dosyć lekceważąco okazując Biskupowi, iż nie troszczy się o to wiele, co mu powie.
Ksiądz Paweł zburzony wielce, byłby zapewne potem wyszedł zaraz z refektarza, gdyby nie przyniesiono właśnie wina i ciasta, którem zakonnice i dwór królowej nieboszczki jako chlebem żałobnym częstowały. Podano je księżnie naprzód, potem księciu razem i Biskupowi, który nalawszy sobie kubek wielki, wychylił go jak — Templarjusz. Słynęli już naówczas owi rycerze, co takie mieli dać kościołowi zgorszenie, z niepomiernego picia i ucztowania.
Ci, co bywali w Syryi i Palestynie, opowiadali cuda o bogactwie i rozpasaniu, w jakiem żył zakon, który królów wyzywał, a był naówczas jedną z największych potęg groszem swym i przewrotną polityką.
Książe Bolesław zaledwie do ust przytknął napój i przełamał chleba kawałek. Jedząc, parę razy spojrzeli ku sobie, a wejrzenia te zgodą nie tchnęły.
Po długim przestanku, Biskup obrócił się do księcia i rzekł:
— Świętą pogrzebaliśmy! Świętą, jakich już ja dwie u nas pomnę, bom swojego czasu, Jadwigę Ślązką oglądał żywą, wyrostkiem będąc, gdym z pod Lignicy powracał... Sposobi się też trzecia święta, w małżonce Waszej Miłości, która obu swym poprzednicom sprosta.
Był odcień jakiegoś szyderstwa w tej pochwale, a blada twarz księżnej Kingi, która ją dosłyszała, zarumieniła się lekko. Bolesław też odparł obrażony:
— Dla nas mężów dziś niewiasty wzorem.., a choć słabemi je mienią, w nich siła jest większa niż w nas, za co Bogu dziękować.
Biskup dwuznacznie się uśmiechnął.
— Mnieby czas, — rzekł po przestanku, — do Krakowa powracać. Jutro, niechybnie, dobre pole będzie, niechcę go stracić.
I postąpiwszy krok, a księciu chcąc jeszcze dopiec, dodał z pozornym namaszczeniem:
— Wasza miłość pewnie z małżonką u grobu błogosławionej na modlitwie spędzicie?
Bolesław nie odpowiedział nic.
Skłonili się sobie z dala, Kinga pobożna, jak zawsze anielskiej dając dowód cierpliwości, wstała i z pokorą a uniżonością pożegnała Biskupa. Była to ofiara, którą czyniła przemagając wstręt jaki doń miała. W praktyce cnót pilno się ćwicząc, niechciała pobożna pani opuścić tej zręczności umartwienia siebie i upokorzenia.
Ruszył się naostatku Biskup przez niektórych przeprowadzany do drzwi — zamaszysto, głośno, dumnie; umyślnie poruszając wszystkich za sobą, odzywając się na głos wielki, aby swą niezależność od księcia okazał. Bolesław z żoną pozostali w refektarzu.
Zwolna szedł ksiądz Paweł korytarzami, śledząc, czy nie zobaczy jeszcze gdzie tych dwojga oczów czarnych, które ciągle miał przed sobą. Czatowała też i Bieta we drzwiach na pół otwartych swej celi, jakby mu się przypomnieć chciała. Spojrzała nań wyraziście i znikła.
Ksiądz Paweł wstrzymawszy się krótko, przyśpieszył potem kroku i żywo począł iść w podwórze, gdzie nań już czeladź z pochodniami czekała.
— Być musi moją! — rzekł w sobie.
Do wozu kazał się z sobą przysiąść zaufanemu Werchańcowi.
Był to pono niegdyś parobczak z Przemankowa, który mu dawniej do psot i szaleństw posługiwał. Z kolei, od pachołka się podnosząc doszedł do urzędnika, ochmistrza i był wielkim ulubieńcem pana. Dopomagał mu też do wszystkiego złego. Znali się oba dobrze, a miłowali tak jak ludzie podobni kochać mogą.
Gwałtowny Paweł okrwawiał czasem swojego zausznika, niekiedy go obsypywał łaskami. Nadał mu ziemię, lasy, młyny, ale od siebie nie odpuszczał. Obyczaje mieli jedne, charaktery podobne, żyli w ciągłej waśni i w najlepszej zgodzie. Biskup go psem nazywał, za oczyma Werchaniec mianował go nie synem Jazdona, ale szatana synem.
Werchaniec żonaty był z jedną z dawnych Pawła miłośnic. Ta mu pomagała do gospodarstwa na dworze i gdy sprawa z niewiastami była. Nie zbyt już młoda, wyszczekana, wstydu niemająca Werchańcowa Zonia, mogła mężowi dostać placu i do kubka i do kłótni i do wszelakiej swawoli. Zręczniejszą często była od niego.
Zonia nie wiele więcej szanowała Pawła od męża, rozgniewawszy się nań często w oczy go łajała, co on przebaczał śmiejąc się, lub ujadając ząb za ząb. Mawiał czasami, że się tej baby obawiał.
— Słuchaj ty, psie — ozwał do wozu siadłszy Biskup, jak ty mi z Zonią usłużysz w tem czego chcę, dam ci to na coś dawno zęby ostrzył — las od Bukowej.
— Oh! oh! — odparł trochę przyjęciem pogrzebowym oszołomiony Werchaniec. To się już W. Miłości czegoś bardzo złego zachciało! Drogo płacisz, pewnie grzbietu, policzka, albo i życia przyjdzie nastawić.
— No, nie tak to bardzo trudna będzie sprawa, — odparł Paweł, i pochyliwszy się do ucha Werchańcowi z dawną poufałością, coś szeptać mu zaczął.
Werchaniec chudy człek z pobitą twarzą, ze złemi oczyma, z nosem trochę krzywym na lewo, a ustami na prawo wypaczonemi, zmarszczył się słuchając. Śmiejąc się z przymusem jakimś, Biskup patrzał nań, usiłując dojrzeć, o ile światło pochodni dozwalało, co się na twarzy zausznika malowało.
Werchaniec trawił, co mu włożono do ucha, pokręcając głową.
— Za to i lasu od Bukowej za mało! — bąknął. — Ale ja tej sprawy na sumienie nie wezmę! Pan każe, sługa musi! Gorzej będzie Biskupowi, na którego i tak ludzie plują.
— Za oczyma! niech plują! — odparł Paweł — o kim wiem, temu za plwociny oddam krwią!
— To się nie ukryje, — ciągnął dalej obrzydły Werchaniec, twarz całą gdy mówił, wywracając i szpecąc jeszcze wykrzywieniem.
— Nie ukryje się! To co? Nie pierwsza to będzie.
— E! — pokręcił głową ochmistrz — tu w Krakowie — jeszcze tego pono nie widziano!
Zamilkłszy jechali dalej, Biskup nie spuszczał zeń oka, odgadując co myśli. Werchaniec tarł głowę i dumał głęboko.
Ku Krakowu się już zbliżali, gdy ks. Paweł silnie go ręką po ramieniu uderzył, aż syknął z bolu.
— No, mówże! co ty na to? psie jakiś!
— Ja? Ot nic — rzekł Werchaniec — myślę o lesie od Bukowej, bo do niego też chłapeć pola i łąki należeć musi, bez tego granica zła...
— Niech cię szatan z twą chciwością — krzyknął Biskup, pole i łąka do Cystersów należą.
— A Cystersi są w naszej mocy.. — rzekł spokojnie ochmistrz. — Nakażecie im milczeć. Oni łąki i pola nie spasają, ni uprawiają, co im po nich. Dam dziesięcinę z wiatru co po polu chodzi!
Targ ten o cudze pole już był dla Biskupa oznaką, że Werchaniec wziął jego sprawę do serca. Dojechali do dworu, nie mówiąc więcej, a ledwie z wozu skoczywszy ochmistrz, natychmiast pobiegł do żony.
Mieszkała ona jako ochmistrzyni nad czeladzią przy dworcu samym, służbę niewieścią mając pod sobą. Działo się jej dobrze, wiedziano, co mogła i duchowni nawet kłaniali się jej nizko. Ona najlepiej wszystkich tu znała, odgadywała słabość każdego, i rozkazywała jako chciała.
Izby, które Zonia Werchańcowa zajmowała, nieznającego jej mogły w błąd wprowadzić, gdyż całe były zawieszone, upstrzone, przyozdobione świętościami.
Krzyżów, obrazków, kropielnic, relikwiarzyków stało w nich co niemiara, a niewiasta, mimo rozpasania swego, była też gorliwą w nabożeństwie.
Żegnała się, klękała, biła w piersi, padała na ziemię, głośno odmawiała litanje, a im srożej grzeszyła, tem gorliwiej służyła Bogu w przekonaniu, że tem nabożeństwem za swe przewinienia zapłaci.
Nie tylko ona jedna w owym wieku fanatyzmu i wyuzdanych namiętności miała t[ę] wiarę, była ona prawie powszechną. Grzech mógł być pokutą odkupiony, a więc grzeszono śmiało, zwiększając tylko pokutę. Zonia była kobietą lat czterdziestu, dobrej tuszy, rumianą, wykarmioną na Biskupim chlebie, zawsze strojną bardzo i dbającą o resztę swych wdzięków, które w istocie niegdyś urok mieć mogły.. Teraz jeszcze miała oczy prześliczne, usta bardzo małe, twarz tylko nieco się rozlała i podbródków jej przybyło...
Do szkaradnego Werchańca — było to tajemnicą jakąś — miała Zonia przywiązanie namiętne, choć jej to nie przeszkadzało drugim się uśmiechać i zalecać.
Jejmość siedziała u ognia, mając przy sobie klechę od szkoły. Na stole piwo stało z kminem i grzankami. Rozmowa toczyła się bardzo wesoła, gdy się ukazał w progu Werchaniec. Przybycie jego nie obeszło wcale Zoni, klecha się tylko nieco odsunął, a stary wchodząc, zobaczywszy go, uśmiechnął. Mąż i żona spójrzeli po sobie.
— A co! — zawołała nie wstając z ławy jejmość — pochowaliście królowę? Ludzie o cudach prawią. Mnie żal, żem tam nie była.
Ochmistrz rzucił kołpak z głowy, i o piwo zawołał. Klecha dopiwszy swoje, począł się pospiesznie wynosić. Gospodarz go nie myślał wstrzymywać. Gdy pozostali sami sługa biskupi mruknął do żony.
— Toś sobie gacha dobrała!
Rozśmiał się pogardliwie.
— Ale, gacha! — odparła żywo otyła kumoszka. — Toćbym sobie urodziwszego znalazła.. Jaki z niego gach! Prawi mi brednie, aby go na wikarję gdzie swatać. Do wikaryi, to gach nie do mnie!
Werchaniec ręką zamachnął obojętnie, potem stanąwszy przed nią, na dłoni palcami pokazał, jakby liczył pieniądze.
— Kiedy goły! — rozśmiała się Zonia. Na tem o gościu się skończyło.
Werchaniec pilno obejrzawszy się do koła, zbliżył do żony i począł jej coś szeptać do ucha. Niewiasta słuchała pilno, a z twarzy jej poznać było można oburzenie, gniew, strach i wstręt na przemiany. Wybuchła wreście ze złością.
— Bodaj światu nie oglądał. Patrzaj czego to mu już potrzeba! Nie opamięta się, aż go Bóg ciężko pokarze. Jeszcze czego! jeszcze czego!
Werchaniec stał przed nią i powtarzał tylko.
— Las od Bukowej! las od Bukowej! a z nim kawał pola i łąki! Hę! hę!
— A bodaj go! — krzyknęła chodzić poczynając po izbie baba — i przystąpiwszy do krzyża na ścianie wiszącego, pocałowała Chrystusa w nogi.
Z razu mocno oburzona, bo i zazdrości trochę się do tego mięszało, zwolna poczęła ostygać. Stanęła w boki się biorąc na przeciw męża.
— Ty sam na siebie postronek kręcisz i na mnie! — rzekła mu. — Tyś głupi! i głowy nie miałeś nigdy! Żebyś ty tego nie znał, że gdy młode stworzenie weźmie, ono go opanuje, a my pójdziemy w kąt! I ty i ja!
— No — ty! może być! — odparł Werchaniec, — ale ja? nie.
Żona uderzyła go po twarzy, otarł ją spokojnie.
— Miej rozum ty, co mnie głupim czynisz — począł zwolna. — Nie zechcesz ty? użyje kogo innego. Niby ty go nie znasz, tego szatańskiego syna? Gdy mu co do głowy przyjdzie, na swojem postawić musi. Weźmie sobie inną babę do pomocy, a nam las od Bukowej przepadnie.
Ręce na piersiach założywszy, dumała brwi marszcząc Zonia. Przystąpiła do męża.
— Tyś ją widział?
— Ja? Albo to ja Biskup? — rozśmiał się Werchaniec. — Mnie tam nie puszczają.
— Pewnie wyrostek być musi — odparła zadumana. — Tacy ludzie jak on, starzejąc, coraz na młodsze polują. Ja ich znam...
Splunęła.. Poszeptali z sobą poufale. Zonia odeszła nachmurzona.
— Co mnie do jego duszy! — wyrwało się jej po małym przestanku. — Niechaj przepada kiedy chce! Będzie grzech straszny, na niego spadnie. Będą go pozywać i od czci sądzić, gotowi skarżyć do Rzymu.
— To jego rzecz, — zakończył mąż — a nasza las dostać! Ma on plecy wszędzie! wykłamie się i wykręci...
Nazajutrz rano Zonia poszła do dworu Biskupiego, wróciła zła i zasępiona, lecz mężowi już nie mówiła nic. Przeklinała, pluła, narzekała na swą dolę i całowała obrazki.
Trzeciego dnia rano poczęła się przystrajać jak na drogę.
W alkierzu stała dawnym obyczajem malowana w kwiaty jaskrawo skrzynia wielka, okuta misternie, na dwie ciężkie kłódki zamykana. Zawierała ona w sobie wszystkie kosztowne szaty, futra, klejnoty, które składały bogactwo ochmistrzyni. A miała tego nie mało, i gdy się na święto przystroiła do kościoła, śmiejąc się palcami ją pokazywano. Była z tego dumna, bo wyglądała jakby zamożnego ziemianina żona, a nie dbała czem ją zwano.
Z tej skrzyni poczęła Zonia dobywać co miała najlepszego, bo wóz do podróży był już zamówiony, a w świat, między ludzi na ówczas każdy brał co miał najpokaźniejszego, aby wiedziano jak go cenić. Z pomocą dziewczyny wdziała na się i suknię jedwabną ciężką i gorset złocisty, szyty, a na głowę czapkę z futrem i zwieszonym aż pod brodę rąbkiem jak śnieg białym, który nieco za szeroki, teraz twarz jej zmniejszał i pozór dawał młodszy. Na szyję włożyła łańcuch ciężki złocisty, na ramiona płaszczyk podbity, i gdy tak strojna wyszła z komory, mąż, który pił w izbie u stoła, aż się do niej chwycił z zalotnym uśmiechem.
— Toś mi piękna! zawołał, chcąc ją objąć i uścisnąć.
— A no! wara odemnie z ręczyskami! krzyknęła. Także mi gbur! dopiero się opatrzył! jakbym ja mu taką nie codzień była!
Werchaniec odstąpił posłuszny.
— Spisz mi się tylko dobrze — szepnął — las od Bukowej wart tego.
Poruszyła głową tylko, co stało za odpowiedź, iż lepiej nad niego wiedziała jak począć miała i poszła poważnym do wozu krokiem. Wóz z nią potoczył się do Skały.
Nie było żadną osobliwością gdy tam kto przybył o którejkolwiek dnia godzinie. Tłumy się cisnęły do świeżo zbudowanej kaplicy, w której ciało za błogosławioną uważanej królowej Salomei spoczywało. Przybycie niewiasty z Krakowa nie zwróciło niczyjego oka.
Poszła naprzód Zonia pomodlić się u grobu, chcąc skorzystać z tej sposobności, aby i grzechy swe polecić tak potężnej orędowniczce. Z kościoła potem wcisnęła się do furty, prosząc o rozmowę z matką Klarą. Choć to jej przychodziło z trudnością, bo w domu zwykła była bardzo zuchwale występować, tu przybrała poważną i skromną postać. Popatrzała okiem znawczyni na starą i surową matkę, pocałowała ją w rękę pomarszczoną i poczęła od tego, że daleką krewnę miała tu w klasztorze, sierotę, której nigdy nie widziała, a zobaczyćby ją pragnęła i pomówić z nią. Pytana, kto była Werchańcowa, nie przyznała się wcale do biskupiego dworu. Splotła co się jej zdało. Matka nic się nie domyślając, sama ją poprowadziła do celi Biety, która siedząc zadumana, właśnie siatkę do kościoła wiązała.
Gdy na próg wszedłszy ujrzała ją, usta jej aż pobielały ze złości, tak piękności zazdrosną była. Cóż to dopiero będzie, gdy się ona przystroi? rzekła w duchu.
Długo jakoś przemówić nie mogła, ale szatan przemógł. Zgubić młodą a niewinną dziewczynę, to też dla zepsutej niewiasty dobry kąsek.
Zaczęła więc od tego, że jej po matce krewną była, czemu Bieta zdumiała się, bo nigdy o żadnych powinowatych nie słyszała.
Uradowało ją to.
— Cóż mi po tem! — dodała smutnie po namyśle — my zakonnice ani rodziny, ani pokrewnych nie mamy. Nie godzi się to nam...
Tak się rozpoczęła rozmowa.
Zonia chcąc lepiej poznać dziewczę, rozgadała się szeroko, długo, wiodąc ją powoli na pokusę. Żałowała tak pięknego kwiatka, że musiał więdnąć w murach klasztornych.
— Szkoda ciebie na to, moje dziecko, — mówiła patrząc jej w oczy — tobie młodość i życie dopiero się poczyna, aniś go skosztowała. I sama byś użyła świata i drugim wesela przyczyniła.
Dziewczę westchnęło. Raz i drugi tak puściwszy się na zwiady, a widząc, że Bieta wcale klasztoru nie broni, Zonia wprost, obcesowo pochyliła się jej do ucha i przyznała, że była przysłaną przez Biskupa. A nie dając jej rzec słowa, dodała prędko, że człek był możny i mocny, szczodry i łaskaw, że mógł dokazać co chciał, byle ona mu była powolną.
Usłyszawszy to Bieta, rzuciła robotę nagle i spojrzała takim wzrokiem na Zonię, że się przestraszoa[1] cofnęła. Ona co się znała na niewiastach, poczuła w niej jedną z tych, które opanować się nie dają, a same drugim panować muszą.
Jakiś czas milczała Bieta, siatkę plącząc bezmyślnie, namarszczyła brwi i rzekła.
— Niech mnie ztąd wyzwoli, bo ja tu umrę, zginę, zamęczę się, zaduszę. Dobrze, niech mnie wyzwoli, niech bierze, jużbym i tak nie mogła tu wytrzymać dłużej. Myślałam nieraz z muru na łeb się rzucić i rozbić o skały, tak mi to życie obrzydło w tej klatce... Ale cóż on ze mną zrobi? zapytała naiwnie.
Werchańcowa rozśmiała się z tej prostoty dziewczęcia i pogładziła ją po ręku.
— Nie bój się — szepnęła cicho — pan jest możny, nie zginiesz byleś rozum miała.
Bieta głową potrząsała.
— Tak mu się na wiarę zdać — odparła śmiało z rodzajem cynizmu, jakie ma niedoświadczenie — ja nie chcę. Wezmie mnie, potrzyma, potem rzuci. — Nie!
— A cóż ty od niego chcesz? — zaśmiała się Zonia — przecież to osoba duchowna jest, przysiągł już innej oblubienicy.
— To niech ją trzyma — gorąco odparła Bieta. — Mnie jak raz weźmie, musi też przysiądz, że nie porzuci.. Tak! — dodała z mocą — inaczej ja nie pójdę, choćbym się wyzwolić chciała. Musi przysiądz.
Zdumiona nieco, trochę szydersko się krzywiąc, słuchała Werchańcowa. Niekiedy ją strach jakiś przejmował z taką siłą i namiętnością wyrażało się dziewczę, które osamotnienie i gorączkowe marzenia uczyniły do zwykłych istot pospolitych niepodobną.
Rozogniona, z oczyma pałającemi, z podniesioną dumnie głową, Bieta była tak cudnie piękną, iż Zonia podwójnie się ulękła, energii razem i uroku, któremi mogła zapanować.
Wreszcie dawszy się jej wyspowiadać — ozwała się.
— Dziecko jesteś! Co ci pomogą przysięgi, co słowa? Albo to oni ich nie dają i nie łamią? Twoja to rzecz tak go wziąć, aby cię porzucić nie mógł.
Biecie to słowo rzucone nierozmyślnie zdało się oczy otwierać. Złożyła siatkę, poszła do okna, sparła się na ręku i zadumała.
Okiem powiodła po pustyni do koła, którą z okna celi widać było. Szumiały lasy z liści odarte i białe a płowe skały pośród nich trupio sterczały, górą niosły się kruki — milczenie straszne śmierci panowało do koła, chłód grobowy wiał z tej okolicy wymarłej. Całe życie, długie życie schnąć tu tak, zawsze słuchać tego jednostajnego drzew szumu, patrzeć na te same nagie skały, na te suche gałęzie ku niebu powyciągane jak ręce zrozpaczone; budzić się z rana do modlitwy, w dzień się modlić i pracować, nocą niedospać na twardem łożu, chodzić boso w sukni starej, potem jednego dnia umrzeć cicho — i pójść do siostr na cmentarz — bez mogiły, bez znaku życia — nie żywszy — wydało się jej okropnem. Zerwała się od okna i biegła ku Werchańcowej, która szła na jej spotkanie z uśmiechniętą twarzą.
— A cóż? — zapytała po cichu.
— Niech się dzieje co chce.. — wyjąknęła Bieta — niech mnie bierze — pójdę — ale porzucić ja się nie dam! niech pamięta!!
Stara uradowana tak łatwem zwycięztwem, pogłaskała ją po twarzy. Poczuwszy rękę jej na swem licu, Bieta cofnęła się dumnie — czuła już wyższość swoją.
Szeptały potem z sobą. Wyjście, ucieczka, porwanie z klasztoru łatwem nie było.. Jawnie, gwałtownie stać się to nie mogło.
Bieta żadnego sposobu na to nie wiedziała, chciała, aby drudzy o tem myśleli. — Jeśli mnie mieć chce, — rzekła, — niech szuka sam jak! ja nie wiem!
Przemyślna Werchańcowa dopytywała tymczasem o obyczaje klasztorne. Ogród był na wysokiej górze, mury nieprzystępne, furta strzeżona.
Naradzały się długo jeszcze. W ostatku Zonia poddała myśl przywiezienia z sobą świeckiej odzieży, w którejby wieczorem Bieta niepostrzeżona z nią wyjść mogła.
U furty siedziała zawsze zamyślona i niedowidząca siostra odźwierna. Wóz z dobremi ludźmi i końmi szparkiemi czekać miał przed wrotami.
Gdy po tym targu niepoczciwym drzwi celi się zamknęły, Bieta inną, zmienioną całkiem się znalazła. Gorzały jej policzki, rękami niespokojnemi targała szatę zakonną, usta podnosiły się dumnie i zwycięzko. Radość jej z wyzwolenia nie miała w sobie nic płochego i dziecinnego, była buntem duszy, co się nie poddała, a teraz z całą siłą rwała swe więzy.
Dzwonek zawołał na pacierze do kościoła.
Dźwięk ten uderzył ją żałobnie, przeraził jak groźba — stanęła wylękła. Przypomniały się lata tu spędzone, a w nich chwile jasne, ów spokój błogi świętej ustroni, cisza niezmącona niczem, godziny prześpiewane w kościele, porywy ducha młodego ku niebiosom i Bogu... Łzy zwilżyły jej powieki, ale wnet ogień, którym oczy gorzały, je wysuszył. Stała jeszcze zapomniawszy, że iść była powinna do kościoła, gdy siostra Domna otwarła drzwi celi i dała jej znak, że się opóźniła.
Ten przymus zatarł pierwsze wrażenie, dusza jej zbuntowała się znowu. — W świat! w świat! zawołała w sobie... — Grzech? grzech na niego spadnie! on ma prawo rozgrzeszać! on mnie wyzywa! Pójdę! Czego się mam lękać? — pójdę!
Nie porzuci mnie! ja się nie dam odpędzić...








  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przestraszona.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.