Sylwek Cmentarnik/Część pierwsza/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Sylwek Cmentarnik
Wydawca Wydawnictwa E. Orzeszkowéj i S-ki
Data wyd. 1881
Druk J. Blumowicz
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Pierwszą sceną z lat dziecinnych, którą Sylwek przypominał sobie potém jasno i wyraźnie, była następująca.
Jednego z wiosennych poranków obudził się pośród cmentarza, na wielkiéj spadzisto ułożonéj płycie białego marmuru. Bose nogi jego opierały się o wypukłe marmurowe kwiaty, zdobiące grobowiec, a głowa spoczywała na tablicy z grobowym napisem. Dniało. Powietrze posiadało blado-siną barwę i przezroczystą gęstość zwolna rozwiewającego się dymu. Szarawe drzewa cmentarne i białe grobowce milczące były i nieruchome. Kędyś tylko, w dole, zcicha szemrała rzeka i od czasu do czasu chłodny wiatr przylatywał, wstrząsał sinawém powietrzem, kołysał gałęźmi drzew i milkł nagle, a wszystko dokoła stawało znowu, w pełnéj niby oczekiwania i sztywności, ciszy.
Chłodnemi powiewy temi zbudzony ze snu Sylwek, przeciągnął się, ziewnął i wpół nagie ramiona zarzucił na głowę, okrytą niezmierną gęstwiną, głęboko czarnych, kędzierzawych włosów. Z twarzą, zwróconą ku niebu, ścigał wzrokiem powolne falowanie górnych warstw powietrza, które z sinawych stawały się żółtawemi i jak z lekka pozłocone dymy zakreślały przeróżne koła i skręty, pod błękitniejącem coraz sklepieniem. Bawiła go snać ta napowietrzna gra barw i linij, bo przypatrywał się jéj i bacznie i wesoło. Po cienkich, bladawych wargach jego przebiegały uśmiechy, a bose małe nogi wybijać poczęły fantastyczne jakieś takty, po zimnéj i twardéj płycie marmuru. Nagle, nad samą prawie głową jego, przeleciał szary ptaszek, wpadł w gałęzie płaczącéj brzozy, zaszamotał niemi i na jednéj z nich zawiesił się w ten sposób, że młode liście musnęły czoło chłopca i oblały je gęstemi kroplami rosy. Sylwek zaśmiał się głośno. W téj saméj zaś chwili, na krańcu widnokręgu, wybuchnęło jaskrawe, ogromne ognisko słońca. Pomiędzy drzewa cmentarne spadł deszcz iskier i błyskawic. Po zielonych mogiłach i białych grobowcach popłynęły złote i różowe łuny, a jedna wielka płachta światłości spadła pod stopy kilku brzóz płaczących, na płytę białego marmuru i dziecko, pośród niéj rozciągnięte, a śmiejące się do ptaka, który nad twarzą jego kołysał się na srebrzystéj gałęzi. Była to dla Sylwka chwila niewymównéj rozkoszy. Przedewszystkiém zziębłe, od chłodu nocy i marmuru, małe członki jego obejmowało i przenikało, na wskroś, miłe słoneczne ciepło. Nie po raz to piérwszy wprawdzie przepędzał on noc w ten sposób pod gołém niebem i na kamiennéj pościeli, lecz jakiemi bywały dotąd przebudzenia jego — nie wiedział. Nie posiadał jeszcze wyraźnéj pamięci przeszłości. Dziś, po raz piérwszy, uczuł świadomą siebie rozkosz ciała, wygrzewającego się w słońcu po długim chłodzie, a uczuł ją z mocą, zapowiadającą naturę silną i namiętną. Wyciągnął się na płycie w całéj swéj długości, stopy zarzucając już po za wieniec róż marmurowych, które płytę i jego obejmował dokoła, ramiona chude i śniade, podobne w słońcu do ciemnego brązu, z uczuciem niewypowiedzianéj błogości rozrzucił w krzyż. Oprócz jednak fizycznéj téj przyjemności, doświadczał on jeszcze innego uczucia, które, w sposób niewyraźny, wydawało mu się już znajomém, nienowém, lecz które w téj chwili dopiéro stawało się świadomém siebie, jakkolwiek ani umiałby on go nazwać, ani o nazywaniu go pomyślał. Było to przecież uczucie, pospolicie nazywające się zachwyceniem. Piérwsze drgnienia wewnętrznéj struny téj, którą nie każdy organizm i nie w równym stopniu posiada, a którą przyroda w organizmie Sylwka zaciągnęła, piérwsze drgnienia téj struny uczuł on przed chwilą, kiedy z ciekawością i upodobaniem szczególném przypatrywał się górnemu falowaniu mgieł porannych, przemieniających zwolna barwę sinawą na żółtą a rozpływających się w różnokształtne szmaty. Teraz, w słoneczném oświetleniu, nad nim i dokoła niego, rozległ się obraz, złożony z ogromnego bogactwa szczegółów, które twórcza natura składa w najskromniejszy choćby zakątek swego państwa. Cmentarz wyglądał jak czara, po brzegi napełniona pięknością i kipiąca życiem. Sylwek nie rozważał szczegółów obrazu, ani się nad żadnym z nich nie zastanawiał. Patrzał na wszystko. Patrzał z uśmiechem zrazu, potém ze szczególną powagą, zdradzającą się zarysem, w jaki ułożyły się drobne jego wargi, i wyrazem czarnych źrenic, które promień słoneczny, a także uczucie jakiego doznawał rozogniały. Jak inne dzieci, w wieku jego będące, bawią się błyszczącém i dzwoniącém cackiem, tak on bawił się pięknościami natury. Patrząc na żeglujące pod niebem obłoki, wyciągnął w górę ramiona i wpół ze śmiechem, wpół z gniewem, mówił do siebie. Uciekają! uciekają! uciekają! Najdrażliwszym jednak ze zmysłów jego był słuch. Kiedy bowiem po raz piérwszy, nad głuchy gwar poranku, wzbiła się i powietrzem popłynęła srebrna i smętna melodya dzwonów miejskich, Sylwek porwał się, usiadł, łokieć wsparł na kolanie, a bronzowo-śniadą twarz na małéj, chudéj dłoni i słuchać zaczął. Dla czego słuchał? Ani wiedział, ani myślał zapytywać się o to. Płynąca powietrzem melodya, w nawpół obnażonéj piersi jego, podnosiła falę uczucia zupełnie mu niezrozumiałego, lecz które przejmowało go i bólem i rozkoszą. W uczuciu tém biegły psycholog odnalazłby dwa pierwiastki: tęsknoty i gniewu. Za czém Sylwek tęsknił, na co i na kogo gniewał się? Nie wiedział nawet o tem, że tęsknił i gniewał się, a gdyby dowiedział się, nie umiałby wskazać, ani przedmiotów tęsknoty swéj, ani przyczyn gniewu. Jednakże uczucie, które w nim melodya dzwonów obudziła, nie było czém innem, tylko tęsknotą i gniewem. Zasłuchał się, spochmurniał i żałośnie westchnął. Oj, Bożeż mój, Boże! Lecz, kiedy dzwony uderzyły silniéj, a wiatr, który powiał w tę stronę, pchnął nad cmentarz potężny, zgiełkliwy akord huczeń ich i jęków, Sylwek oderwał dłoń od twarzy, ścisnął obie pięści i wstrząsając niemi w powietrzu, wykrzyknął: a żeby was wszystkich dyabli wzięli! żeby pod wami ziemia rozstąpiła się! żeby was piekło pochłonęło!...
Czarne brwi jego zbiegły się pod brązowém czołem, z oczu posypały się iskry.
W téj saméj chwili, kędyś od krańca cmentarza ozwał się donośny, gniewny głos kobiécy.
— Sylwek! Sylwek! Sylwek!
Zasłuchany w napowietrzną muzykę, a wpatrzony w ognisko światła, które tuż przed nim zapaliło się w krzaku głogowym i oświetliło ukryte w głębi jego gniazdo ptasie, Sylwek nie słyszał wołań tych, powtarzających się wciąż i zbliżających się ku niemu.
Sylwek! Sylwek! Sylwek! brzmiało wciąż wołanie na ścieżkach i w gąszczach cmentarza, ale coraz bardziéj zmęczonym i zdyszanym głosem powtarzane. Nagle, chłopak uczuł się porwanym z tyłu przez dwoje twardych a gwałtownych ramion, które ścisnęły go, jak żelazne obręcze, i uniosły z nad marmurowéj płyty. Nad twarzą jego pochylała się twarz kobiéca wielka, żółta, z boleśnie pooranem czołem i małemi oczkami, które wśród obrzękłych policzków i wydatnych siwych brwi zatopione, błyszczały złością. Na owo czoło poorane, z pod brudnéj chusty, opadały pasma siwych włosów. Łagodny szmer powietrza i melancholijną muzykę dzwonów, zagłuszył w uchu Sylwka grad łajań i złorzeczeń..
— Mléko! mléko! — krzyczała kobieta, — gdzie moje mléko, którém wczoraj w garnku za piecem postawiła! Wypiłeś je łotrze, złodzieju, włóczęgo, podrzutku jakiś! Do dna, do ostatka, do kropelki wypił mléko! A nam teraz krupnik postny jeść i tego nawet nędznego posiłku nie ma, którym ja za ostatni grosz przygotowała! Poczekaj! niech ja cię tylko do chaty przyniosę! Będziesz ty miał mléko!
Ramiona jéj i pięści wpijały się w ciało Sylwka, ze zdyszanéj piersi buchał ciężki astmatyczny oddech, oblewający mu twarz duszném gorącem. Pomimo, iż zdawała się dusić prawie, nie puszczała dziecka i szła z nim ścieżkami cmentarza, okrążając mogiły.
W izbie palił się w piecu szeroki ogień; niedaleko pieca leżał stos nierówno porąbanych i ułożonych polan. Anastazya, wszedłszy do izby, postawiła Sylwka na ziemi, a sama upadłszy na zydel, długo i ciężko dyszała. Nie mogąc jednak przez chwilę jakąś ani słowa przemówić, ani poruszenia żadnego uczynić, oczami roziskrzonemi piorunowała chłopca, który, przysiadłszy na ziemi, oparł twarz na obu rękach i osłupiałym wzrokiem wpatrzył się w ogień. Gdy odpoczęła już trochę, porwała się z siedzenia, pochwyciła znowu Sylwka i, uniósłszy go z nad ziemi, umieściła na stosie porąbanego drzewa, w postawie klęczącéj.
— Klęcz! — wołała, — klęcz tu przez cały dzień, do wieczora. Wstać nie pozwolę i jeść nie dam! niech ci polana nogi pokaleczą! niech ci brzuch z głodu przepadnie!
Sylwek chciał być posłusznym nie przez łagodne poddanie się woli karcącéj go kobiéty, ale przez trwogę, którą go ona napełniała i mieszającą się z trwogą głuchą złość! Gdyby go miała zabić, nie przemówiłby w téj chwili do niéj ani słowa i nie spojrzałby na nią. Odwracając głowę, uparcie patrzał w ogień, który nawet zaczął go zajmować i bawić. Trwało to jednak krótko. Szczególny piedestał, na którym klęczało dziecię, oblane gorącą łuną płomienia, począł stawać się ruchomym. Polana rozsuwały się pod nim. Nie mówiąc nic, nie odwracając twarzy od ognia, Sylwek usiłował zachować równowagę. Odzież jego była zniszczoną i podartą; ostre szpilki drzewne bez przeszkody wchodziły mu w ciało. Nagle, runęło wszystko, polana rozpadły się we wsze strony, a Sylwek upadł na nie twarzą.
— A żebyś ty wskróś ziemi się zapadł! — krzyknęła Anastazya, — podnieś się mi zaraz i klękaj znowu!
Podniósł się i, milcząc zawzięcie, ukląkł znowu. Kilka kropel krwi ukazała się na policzku jego, zranionym w upadku. Kolana jego, oparte o kanciasty kawał drzewa, drżały; na całéj twarzy pobladłéj, ponuréj, malowała się męka.
W téj chwili pod oknami domostwa rozległy się szybkie, pośpieszne kroki i do izby wpadł suchy i przygarbiony człowiek, z grobowo bladą twarzą i odrobiną rudawo-siwych włosów, sterczących nad wpół łysą czaszką. Ze stukiem drzwi otwierając, wołał:
— Po umarłym, Nastasiu! po umarłym! po umarłym!
— Po umarłym! — powtórzyła kobiéta tonem takim, jakby rozumiała już o co chodzi. A skądże wiesz? nie kłamiesz?
— Ot kłamię! a cobym miał ciebie i siebie oszukiwać! Dzwony posłyszawszy, poleciałem ku miastu i spotkałem zaraz Ambrożego. Stróż nocny wié o wszystkiém, co się w nockę Bożą z ludziskami dzieje. Umarł kto? pytam. A cóżeś to ogłuchł? mówi. Toż słyszysz. Dzwonią. A kędy dziś śmierć chodziła? pytam. Sklepową ulicą, odpowiada, do pięknéj kamienicy weszła i bogatego kupca schwyciła. Kiedy kończył się, pod samemi oknami jego puściłem grzechotkę moję w taniec. Myślał pewnie, że śmierć mu nad uchem kościami klekoce! ha, ha, ha, ha!
Długo i wesoło śmiał się z ponurego konceptu przyjaciela swego, nocnego stróża. Potém zawołał.
— Będzie zarobek, Nastasiu, będzie i dobry! Żonkę zostawił i dzieci już podrosłe. Patrzéć tylko, jak zacznie się kopanie, murowanie, stawianie pomnika, ubieranie mogiły... A bez stróża cmentarnego, nic nie zrobią, nic, nic! O wszystko muszą mnie prosić, bo ja tu pan... to moje hrabstwo udzielne, moja arenda, moja szkatuła...
Wziął się w boki i na środku izby podskakując, a szczególne jakieś hołubce, stopami zaledwie okrytemi dziurawém obuwiem, wybijając, zanucił:

— O śmierci kochana,
Przez Boga zesłana,
Trząś ty kośćmi swemi.

Nagle wzrok jogo upadł na dziecko, klęczące wciąż przed ogniem. Stanął i śpiewać przestał.

— A to co? — zapytał. Za co ty, Nastasiu, klęczeć jemu kazałaś? i to na polanie! aj, aj! piękna mnie poduszka, kości przepiłować może! Co zrobiłeś łotrzyku ty? Może swojéj opiekunce i dobrodziejce niegrzecznie odpowiedziałeś. Może, tak jak onegdaj, z żaru kartofle wygrzebałeś i za piecem zjadłeś? cha, cha, cha, cha! sprytny z ciebie łotrzyk!
— Śmiéj się, śmiéj się jeszcze! — zawołała Anastazya ze znacznie jednak mniejszą już, niż wprzódy, złością; — tobie wszystko śmiech a mnie tylko troska i biéda! Mléko mi z garnka wypił podrzutek ten! Wczoraj wypił i z chaty uciekł, na mogiłkach nocował! Jeszcze go tam kiedy na chłodzie nocnym cholera weźmie, z mogiły wylazłszy, i grześć go nam przyjdzie!
— Mléko wypił! — powtórzył Łukasz z namysłem, — aha mléko ci wypił z garnka! znaczy ukradł, znowu ukradł! onegdaj kartofle, wczoraj mléko! źle, bardze źle, Sylwku! Boskie przykazanie: nie kradnij! Nauczyłem cię przecież 10-ciu boskich przykazań! No, mów za pokutę dziesięć boskich przykazań! Jam jest Pan Bóg twój... no, mów dalej!
— Jam jest Pan Bóg twój... — ozwał się głosik dziecinny, w którym łzy drgały. Kolana poranione i policzek, przerżnięty drzazgą, taki ból sprawiały Sylwkowi, że dotychczasowy stoicyzm jego topniał szybko, a oczy szkliły się łzami. Łukasz stał przed nim, z rękami opartemi na kłębach i najsroższym tonem, na jaki zdobyć się mógł cienki głosik jego, do śmiechu jakby stworzony, powtarzał:
— No, mów daléj!
Sylwek recytował dziesięć przykazań tak, jakby spodziewał się, że koniec ich będzie końcem jego męki. Na wyrazie: nie kradnij! Łukasz zatrzymał go.
— O! — zawołał, wyciągając ku niemu wskazujący palec, — o! nie kradnij! widzisz! Pan Bóg Wszechmogący, Stwórca nasz, rzekł Mojżeszowi na górze Synai: nie kradnij! A tyś mléko ukradł? Dla czegoś kradł? dla czegoś grzeszył?
Oczy dziecka oschły nagle i strzeliły namiętną błyskawicą. Wpatrzył się w opiekuna swego i krzyknął:
— Głodny byłem!
Ramiona Łukasza opadły nagle i głowa, z wyrazem pognębienia, opuściła się na piersi. Chwilę milczał i trząsł głową. Potém mówić zaczął:
— Głodny był! ukradł dla tego, że był głodny! Nastasiu! o, jest racya! głód, to rzecz brzydka! kiedy w brzuchu pusto, to i w głowie robi się niejako... brzydkie myśli zaczynają po niéj chodzić... Wiem ja to, wiem z praktyki! Ho, ho! Bożeż mój! wiele to razy człowiek głodny był w téj ziemskiéj pielgrzymce swojéj...
— A przecież złodziejem nie byłeś, choć ci głód nieraz dokuczył, z nad garnka, w którym mieszała strawę, mruknęła Anastazya.
Łukasz nie odpowiedział nic. Siwe brwi jego ściągnęły się ponuro, wzrok utkwił w ziemi, a garstka włosów jego, jeżąca się zwykle, zdawała się bardziéj jeszcze zjeżoną. Milczał długo; potém, podnosząc nagle głowę i prostując się, wypowiedział:
— Nastasiu! — dodał, — daruj ty już łotrzykowi temu winę jego! I odpuść nam nasze winy, jako i my... niechaj wstanie sobie i siądzie po ludzku! głodny był, to i ukradł!
Anastazya, która przez całą powyższą scenę zajmowała się gotowaniem strawy, zupełnie już z gniewu ochłonęła. Czy perspektywa grubego zarobku, przynoszonego przez śmierć bogatego kupca, złagodziła wzburzone jéj uczucia? czy zresztą gniewy jéj, o ile były gwałtowne, o tyle musiały być krótkiemi? Obojętnie już spojrzała na Sylwka i rzekła:
— No, wstań już! wstań!
Sylwek z ciężkością powstał i wnet usiadł na ziemi pod piecem, bo na nogach, zbolałych i poranionych, utrzymać się nie mógł.
Anastazya nalała dwie misy krupniku z kartoflami, okraszonego trochą słoniny i, postawiwszy je na stole dla siebie i męża, napełniła strawą trzecią sporą miseczkę i umieściła ją na ziemi, przed chłopcem.
Usiadła i zaczęła jeść, ale po chwili zwróciła się ku dziecku, które chciwie pochłaniało strawę drewnianą łyżką.
— Może więcéj kartofli chcesz? — zapytała. Hm? chcesz jeszcze kartofli?
I nie czekając odpowiedzi, wstała i z garnka, stojącego przed ogniem, wydobywszy warząchwią trochę kartofli, włożyła je do miseczki dziecka.
— Kiedy mam sama, to ci daję, — mruknęła; a kiedy wszystkim nam głodno, to i tobie także! co to gadać! U nas tak: jednego dnia za wiele, drugiego za mało! co ja winna?
Zmoczyła szmatę jakąś w zimnéj wodzie i omyła nią skaleczony policzek Sylwka. Pod łagodném dotknięciem grubéj i wielkiéj jéj dłoni, chłopiec pozostał równie sztywnym, ponurym, jak wtedy, gdy ściskała go, niby kleszczami twardemi ramiony, i rzucała na raniący stos polan. Potém, w zwyczajny sobie sposób, wsparłszy łokieć na kolanie, a twarz na dłoni, kołysać począł w obie strony drobną swą postać i żałośliwie, przeciągle westchnął: oj, Bożeż mój, Boże!
Takiem było piérwsze, zupełnie jasne, wspomnienie Sylwka. Miał wtedy lat pięć.
Wkrótce potém zaszło zdarzenie, które w pamięci jego, a bardziéj jeszcze w uczuciach i myślach, twarde pozostawiło ślady.
Było to w śnieżny wieczór zimowy, nazajutrz po pogrzebie jednego z zamożnych mieszkańców miasta. Łukasz miał pieniądze i wyprawiał bal. Przy świetle jednéj łojówki, palącéj się na stole, i szerokiego ogniska płonącego w piecu, na zydlu i stołkach siedziało kilku mężczyzn w podartych i zbrudzonych siermięgach lub kożuszkach, z ciemnemi, grubemi twarzami. Pili piwo, a zakąsywali razowym chlébem i twardym sérem. Przed ogniem, Anastazya gniewna i ponura, jak bywało zwykle, gdy mąż jéj sprawiał częstunek, zacierała mąkę na kluski i na trójnożku smażyła słoninę. Przy stole rozmowa toczyła się gwarna, lecz spokojna. U Łukasza ludzie jedli i pili, ale nie upijali się nigdy. Nie pozwalała na to blizkość cmentarza, budzącego zawsze pewną cześć, zmieszaną z przestrachem; sprzeciwiał się temu urząd cmentarnego stróża, nadzorowany przez kościelną władzę; nie pozwoliłaby na to przedewszystkiém Anastazya, która, na samo wspomnienie o wódce, i z mężem i z gośćmi obeszłaby się ze zwykłą sobie, a w wybuchach swych straszną, bezwzględnością. Mieszkańcy zresztą ubogiéj dzielnicy miasta, przez kawał pola tylko rozdzielonéj z cmentarzem, zupełnie szczerze twierdzili, iż cmentarnego stróża odwiedzają daleko mniéj dla poczęstunku, który ich tam oczekiwał, jak dla rozumu i pięknéj mowy gospodarza, który kawał świata w życiu swojém zwiedził, wiele ciekawych rzeczy widział, różne pieśni i piosenki śpiewał, a nawet sam je komponować umiał. W zdaniach, które o życiu i ludziach wygłaszał Łukasz, i w piosnkach, które wyśpiewywał, było coś, co głaskało mętne pojęcia i dla nich samych może tajemne pragnienia i żale ludzi takich, jak brodaty i ponury Ambroży, stróż nocny; stary i siwy Jakób, niegdyś cieśla, dziś tracz; blady i wysmukły Antosiek, parobek ogrodniczy; Janek mularz, nigdy roboty nie mający i t. p. Kędyś tam, na mieście, różnie z nimi bywało, ale tutaj trzeźwi byli i tylko, od czasu do czasu, żarty lub przyśpiewki gospodarza wtrącały ich w wesołość, objawiającą się wybuchem śmiechów i tryumfujących jakby wykrzyków.
W chwili właśnie jednego z takich wybuchów wesołości powszechnéj, otworzyły się drzwi izby i w progu pokazał się człowiek, nikomu z towarzystwa całego nieznany. Był to człowiek niewielkiego wzrostu, szczupły bardzo, w dostatnim, choć prostym, baranim kożuszku, grubém, lecz mocném i do kolan sięgającém, obuwiu i czapce, oszytéj baraniém futrem. Na plecach niósł spory tłómok, a w ramionach podługowatą skrzynię, starannie w płótno i ceratę owiniętą.
Stanął na progu i odezwał się:
— Pokój temu domowi!
Obecni zwrócili się ku niemu twarzami.
— Pokój ludziom prostym i dobrym, weselącym się w niewinności serc swoich! — wyrzekł jeszcze przybyły.
— Dziękujemy! — odpowiedziało parę głosów, a Łukasz zawołał:
— Prosimy do chaty pana podróżnego, prosimy! Na dworze mróz i śnieżyca. Wejdźcie i ogrzejcie się!
Anastazya, z warząchwią w ręku, pożerała oczami i podróżnego, który, ku wielkiemu jéj niezadowoleniu, powiększyć miał grono tych, których ona „objadaczami“ nazywała, i męża swego, który go zapraszał.
Podróżny wszedł do izby.
— Dziękuję ci, gościnny i dobry człowieku, zaczął, mógłbym pójść do miasta nocować... ale zobaczyłem wesoły ogień w oknach domówstwa waszego, usłyszałem wasze poczciwe głosy i serce pociągnęło mię ku wam.
Mówiąc to zdjął z pleców tłómok, postawił na zydlu podługowatą skrzynię i otrząsnąwszy z odzienia okrywający je śnieg, zbliżył się do stołu.
Czy był młodym albo starym? trudno byłoby powiedzieć na pewno. Włosy miał lnianéj prawie barwy, mękkie i długie; czoło bardzo białe, lecz zorane rojem drobnych zmarszczek; oczy błękitne jak turkusy z niezmiernie łagodném, nieruchomém spojrzeniem. Zresztą, twarz jego, blada i bez zarostu, młodzieńczą wydawała się i zarazem zestrzałą.
Zbliżywszy się do stołu mówić zaczął.
— Jestem Szymon Kępa, nauczyciel wiejski z powołania. Niemam potrzeby taić przed nikim nazwiska mego. Nic złego nikomu nie uczyniłem, a pragnę czynić wszystko, co jest w możności mojéj, aby służyć ludzkości, szczególniej zaś tym z jéj członków, którzy pędzą życie w prostocie, niewinności i niezasłużonych cierpieniach. Kocham ludzkość, kocham przedewszystkiém wszystkich ubogich, poniżonych i skrzywdzonych. Kocham i was, bracia moi, choć pierwszy raz w życiu spotykam się z wami. Pozwólcie mi zasiąść w kole swojem; nie splamię go z pewnością ani słowem, ani czynem.
Szczególnéj przemowy téj obecni słuchali z pootwieranemi od zdziwienia ustami. Anastazya, przed ogniem stojąca, mruknęła. Ależ gada! jak najęty!
Sylwek wylazł z ciemnego kąta jakiegoś w którym dotąd niewidzialny zostawał, przeniósł się do innego kąta, bliższego stołu, i przykucnąwszy na ziemi, oczy swoje, ogniste, bystre a ciekawe, w przybyłego wlepił.
Łukasz miał pozór człowieka zachwyconego. Przybywał mu gość, towarzysz do gawędy i szklanki, a w dodatku jakiś bardzo rozumny i wymowny. Goście podzielali uczucie gospodarza domostwa. Piękna wymowa była pośród nich we czci szczególnéj. Jak zwykłe bywa z ludnością miejską bezwiednie uczuwającą w sobie pracę pojęć i żądz, do dna nurtujących ogniska cywilizacyi, namiętnie lubili oni słuchać górnych wyrazów, długich rozpraw, płynnie wypowiadanych okresów, choćby w małéj tylko części zrozumiéć je byli w stanie. Rozsunęli się téż pośpiesznie i z uszanowaniem, czyniąc pośród siebie miejsce przybyłemu. Przybyły usiadł, a gospodarz, z ledwie tajoną ciekawością, wnet go zapytał.
— Zkądże Pan Bóg prowadzi? Zdaleka pewno?
— Nie tak bardzo i zdaleka, — odparł przybyły; — mnie, przywykłemu do pieszych wędrówek, mil piętnaście ujść, rozglądając się po okolicach, podziwiając wszędzie rozsiane piękności natury i od czasu do czasu wchodząc pod skromne dachy, aby z prostymi i dobrymi ludźmi przełamać się chlébem i sercem, to rozkosz i nauka. Bo uczyć się, bracia moi, powinniśmy wszyscy i nieustannie, uczyć cię budowy świata, piękności i dobroczynności natury, a przedewszystkiém miłości, téj wzajemnéj miłości, która wszystko rozumié, wszystko przebacza, wszystkiém się dzieli i kiedyś ziemię tę naszę w raj przemieni.
Umilkł; turkusowe oczy jego znieruchomiały; po cienkich, zwiędłych wargach przesunął się uśmiech niewymownego zachwycenia. Przy stole dało się słyszéć parę głośnych i głębokich westchnień, takich zupełnie, jakie wtórują kwiecistym kazaniom, donośnie rozlegającym się pod sklepieniami kościołów.
Szare źrenice Łukasza migotały z wielkiego zadowolenia.
— Tak to, tak, — zaczął; — kiedyś lepiéj będzie na świecie a tymczasem trzeba biédę klepać i zgryzotę, jak można, odpędzać misą, szklanką i dobrym humorem. Kiedy Chrystus Pan pokaże się na obłokach i podzieli ludzi na kozły i barany, kto wié, gdzie człowiek popadnie? Co dziś, to nasze!
— Kozły, mój bracie, — zaczął przybyły, — to pyszni, samoluby, ludzie z twardemi sercami, którzy nic nie czynią dla przybliżenia królestwa niebieskiego ku ziemi, ale owszem oddalają je przez swoje grzeszne rozkosze i zbytki. Barany, moi bracia, czyli wybrani i błogosławieni, to wy, którzy pracujecie w pocie czoła, niesiecie krzyż swój w pokorze, a serca macie niepokalane cudzą krzywdą, i to ja także, który myślą moją, a przedewszystkiém sercem mojém, zobaczyłem wielkie dzieło przyszłości i opowiadam je maluczkim, aby, widząc je, umieli iść ku niemu.
Przy ostatnich wyrazach położył na piersi rękę swą, długą i bladą, a na twarz całą wytrysnęły mu: duma i radość. Przy stole ozwały się znowu westchnienia. Słuchacze uczuwali się wzruszonymi i zarazem zgnębionymi rzuconym na nich potokiem słów, które wydawały się im i bardzo pięknemi i zarazem niezmiernie zadziwiającemi. Jakby dla ulżenia sobie, Antosiek, parobczak ogrodniczy, który młodzieńcze lata swe na wsi przepędził, zapytał:
— A jakież tam urodzaje po wsiach, panie podróżny? czy runie pięknie z jesieni pokazywały? Téj bo zimy chléb zdrożał. Gadają, że, w przeszłym roku, żyto pod wczesnemi śniegami wygniło. Nie wiedziéć, jak to na przyszły rok będzie?
— Urodzaje, — odparł podróżny, — nie będą, zdaje się, tak złe na rok przyszły, jak były w roku zeszłym. Runie były bujne, śniegi spadły w porę, na zmarzłą ziemię... i gdzie dobre było gospodarstwo, tam i chléba dosyć będzie. Nieszczęściem, gospodarstwa nie są wszędzie dobre. Więcéj nawet jest złych, jak dobrych. Ludzie nie opanowali jeszcze wszystkich sił natury, nie zawładnęli jeszcze wszystkiemi jéj bogactwami; zresztą, uprawiać rolę, ciężki to mozół, który kiedyś zdjętym będzie z bark ludzkości...
— Jakto! panie podróżny! — zawołał Łukasz, który tak pilnie i ciekawie słuchał, że, wykrzywiając szyję w stronę mówiącego, konchę uszną dłonią w stronę jego zwracał. Jakto, panie podróżny! ludzie uprawiać ziemi nie będą? ani orać, ani siać, ani żąć? A jakże to... samo przez się...
— Nie samo przez się, człowieku dobry, ale przez maszyny, przez rozmaite maszyny, które serca, miłością ludzkości gorejące, wynajdą i wydoskonalą. Maszyny wszystko robić będą... dziś już widzimy początek tego, ale koniec daleki jeszcze, daleki. U końca dzieła, kula ziemska caluteńka przedstawiać będzie widok ogrodu, pełnego zbóż, falujących jakby złote morza, drzew, uginających się pod niezmiernym ciężarem owoców; kwiatów rajskiéj piękności i woni. Pustyni, piasków jałowych, podstępnych trzęsawisk i gruntów źle uprawionych, na całéj powierzchni ziemi na ukłucie szpilką nie zostanie. Nie będzie téż już nigdzie i nigdy, ani skwarów, ani mrozów, ani śnieżycy, ani ulewy, ani posuchy, ani mokroty, lecz nad ziemią zapanuje wieczne ciepło, miarkowane przez powiewy łagodnych wiatrów i ożywczą wilgoć strumieni, czystych jak kryształ, jak sieć srebrzysta opasujących zboża, drzewa, kwiaty i białe domostwa, ciche przybytki miłości, cnoty i pokoju.
Tym razem zachwycenie słuchaczy było wielkiém. Przed oczami ich rozpostarto obraz, lśniący najponętniejszemi dla nich barwami; oni zaś, jak dzieci, albo ludy, zostające w pierwszych fazach rozwoju, pojęciem i wyobraźnią lgnęli najłatwiéj do obrazu i symbolu. Białe domostwa szczególniéj, stojące pośród zbóż i drzew owocowych, podobały im się bardzo.
— Za pozwoleniem, — głosem stłumionym i głębokiego poszanowania pełnym, ozwał się stróż nocny, Ambroży, — jakże to... czyżby to wszystko... maszyny zrobić mogły?
— Wszystko to, bracie mój, zrobi przedewszystkiém miłość... która, gdy wszystkie serca napełni, cuda sprawi...
— Hej! hej! — wykrzyknął stary Jakób, — żeby już ta miłość prędzéj wszystkie serca napełniała... człowiek nie potrzebowałby piły na starym grzbiecie nosić i po całych dniach pod bramami na robotę czekać... Aleć, panie mój, oddawna już Chrystus, Pan nasz, rozkazywał ludziom, ażeby miłowali się pomiędzy sobą... jednak nie miłują się i... co im zrobić?
Podróżny wyprostował się, oczy mu gorąco błysnęły.
— Co zrobić? — wykrzyknął, — nauczać! opowiadać! błagać! wzywać! zziębłych rozgrzewać! sennych budzić! opornych gromić!
Łukasz promieniał. Złośliwe śmiechy biegały po całéj jego twarzy...
— Otóż to! — otóż to! wołał. Gromić, gromić! niech ich śmierć gromi. Ja sobie zawsze przyśpiewuję:

Śmierci ty kochana,
Zatrząś kośćmi swemi.

— Nad tymi, co nosy do góry zadzierają, a przed tobą w proch padają, jak nędzne twory Pana Boga Wszechmogącego, któremu niech będzie cześć i chwała, na wieki wieków, Amen.

Jak zwykle, piérwsze dwa wiersze, szczególnego tego utworu swego, wyśpiewał na nótę krakowiaka, która, stopniowo spływając w ton litaniowy, przechodziła nakoniec w montonne, pacierzowe mruczenie.
Anastazya umieściła pośrodku stołu wielką dymiącą się misę, a wszystkim obecnym rozdawszy drewniane łyżki, przed Szymonem Kępą postawiła fajansowy, wyszczerbiony talerz.
— Nabierzcie sobie z misy i jedzcie! — rzekła.
Przybyły porwał się z miejsca, pochwycił w dłonie swe mokrą i utłuszczoną rękę gospodyni i złożył na niéj, pełen czci, pocałunek.
— O Matko Boska! — krzyknęła Anastazya, — cóżem to ja obraz święty, albo wielka pani, że mię po rękach całujecie...
— Nigdy, — odparł Kępa, prostując się, — nigdy głowa moja nie pochyliła się w pokorze przed wielkimi świata tego. Dłoń twoję, matko, pocałowałem dla tego właśnie, że wielką panią nie jesteście, ale dzielną i mądrą niewiastą, w czystości i pracy strzegącą domowego ogniska...
Anastazya wpatrzyła się w niego szeroko roztwartemi oczami, a odchodząc ku „domowemu ognisku,“ splunęła i zcicha mruknęła: Panie Boże! plecie, jak na mękach! A język, jak kołowrót! Waryat, czy co!
Kępa tymczasem odsunął podany mu fajansowy talerz i prosił obecnych o pozwolenie spożywania z nimi strawy z jednéj misy. Naturalnie, wszystkie głowy poruszyły się w znak twierdzenia i zezwolenia, a chór głosów odpowiedział:
— Prosimy! prosimy, kiedy łaska!
— Honorem to dla nas będzie, — z powagą dodał Łukasz, — pan podróżny jest bardzo uczonym człowiekiem, a chociażeśmy wszyscy równi w obliczu Ojca Wszechmogącego, któremu niech będzie...
— O tak! — z zapałem przerwał Kępa; — tak! tak! wszyscyśmy sobie równi: uczeni i prostacy, wszyscyśmy, bracia, wyszli z łona jednéj natury. Ja nigdy wyróżniać się nie chciałem z pomiędzy braci mojéj, ani głowy nad nią podnosić, ani ze wspanialszych naczyń jadać...
Bóg tylko wié, jak bardzo, ów wyszczerbiony, fajansowy talerz, dalekim był od wszelkiego symbolu wspaniałości. Niemniéj, Kępa odsunął go od siebie i drewnianą łyżkę zatopił w wielkiéj misie, w któréj jednocześnie topiły się łyżki wszystkich obecnych. Jedli i, jak zwykle bywa z ludźmi, którzy głód swój rzadkim dla nich przysmakiem zaspokajają, wpadali w coraz weselszy humor.
— Ależ pani Łukaszowéj kluski... to no! — tonem najwyższéj admiracyi wyrzekł Ambroży.
— Moja nieboszczka téż tęgą sobie gospodynią była, a jednakowoż kluski jéj ani się umywały do tych!... — potwierdził stary Jakób i, dłonią ocierając otłuszczone słoniną siwe wąsy, dodał ze śmiechem: — ot żeby sobie codzień tak podjeść, to by człowiek, choćby dwa sążnie drzewa na dzień spiłował.
Blady Antosiek, tak pełne miał usta, że ledwie wybełkotał:
— Ot żeby komu kluską taką dać w łeb, toby i kryminał był! Jak Boga kocham!
Łukasz jednak, aczkolwiek najłakomiéj ze wszystkiéj pożerał jadło, nie chciał tracić czasu na błahe gawędy.
— Panie podróżny! — zaczął, — a kiedyż to one szczęśliwe czasy nastąpią...
Przeżuł nieco jadło, które mówić mu nie pozwalało, i dokończył:
— Te czasy, kiedy maszyny wszystko za ludzi robić będą, a świat stanie jednym rajskim ogrodem?
Kępa przestał jeść i odpowiedział:
— Czasy te, dobry człowieku, nastąpią wtedy, kiedy na ziemi znajdzie się więcéj ludzi miłości, ofiary i zaparcia się... ludzi, którzy, tak jak ja, ludzkość całą w sercu swojém noszą...
— A jakżeby to zrobić, żeby ci ludzie prędzéj narodzili się na świat? — filuternie nieco i niedowierzająco zapytał stary Jakób.
Tajemniczy uśmiech przewinął się po ustach Kępy.
— Trzeba, ażebyśmy wszyscy na to pracowali! — odparł. Ja pracuję... Od kilku już lat piszę dzieło, które, gdy ukończę... ludzie spojrzą na świat ten, na siebie samych i na wszystkie ideały ludzkości, tak, jak ślepi, którym nagle wzrok przywrócono. Dzieło to moje pozdejmuje im łuski z oczu, ukaże co uczynić oni mogą, a nie czynią, jakie słońca nad nimi świecą i jak leniwie a opornie oni się ku nim wspinają. Dzieło to moje będzie zwiastunem nowéj ery świata...
Obecni zatrzymali łyżki swe pomiędzy misą a ustami. Pierwszy raz w życiu widzieli na żywe oczy człowieka, piszącego książki.
— Pan podróżny jest autorem, — w kształcie objaśnienia, i wzrokiem tocząc po wszystkich twarzach, rzekł Łukasz. Otóż to pan uczonym być musisz! Pewno, jakich z tysiąc książek sam przeczytałeś...
— Czytałem! czytałem wiele w młodości mojéj, — zaczął Kępa, — ale teraz czytam już tylko we własném sercu i przepisuję to, co w niém napisano.
— Oto serce! o to złote serce! które człowieka takim rozumnym robi, że i książki pisać on potrafi! — z emfazą zawołał Łukasz i wnet dodał; — ale czemuż to pan podróżny nie je i łyżkę już położył? czy kluski nie smakują?
— Owszem, owszem, — pośpiesznie odpowiedział gość, — zanadto są smaczne, abym miał prawo jeść ich dużo! Od najwcześniejszego dzieciństwa postanowiłem sobie nie dawać woli łakomstwu i pożądliwościom ciała. Kiedy mi co smakowało bardzo, nie jadłem wcale, albo mało jadłem, a głód zaspakajałem byle czém... Zresztą, dzięki wam ludzie gościnni, głodny już nie jestem...
Że był jeszcze głodnym, świadczyły o tem mimowolne spojrzenia, które rzucał na misę i nad któremi zapanować nie mógł; świadczył téż o tém kawał razowego chleba, który posypywał solą i ze smakiem zjadał. Łukasz zaledwie mógł wierzyć uszom swoim.
— Nie jeść smacznéj strawy, kiedy jest, ej! — z przeproszeniem pana podróżnego, — to wielkie głupstwo. Raz dla tego, że nie zawsze ona jest, więc trzeba korzystać; powtóre:

Oj, głęboka to mogiła,
W któréj leży ludzi siła;
Gdy w nią legniesz grzeszny człecze,
Strawa z misy ci uciecze...

— Cha, cha, cha, cha! — zakończył śmiechem a po chwili dodał: — niechże pan piwka przynajmniéj łyknie po suchym chlebie.
Kępa odmówił.
— Nigdym, — rzekł, — żadnego trunku w usta nie brał. Dotychczasowe podziwienie i uszanowanie Łukasza zdawało się zmieniać w ironią.
— No, no! — rzekł, — żeby z panem nie było tylko tak, jak z tym jakimś, który skąpił, głód cierpiał, umartwiał się, a kiedy umarł, na pomniku mu napisali: nie najadłeś się, nie napiłeś się, jeżeli w niebie nie będziesz, otóż srodze okpiłeś się! cha, cha, cha, cha!
Kępa nie odpowiadał. Odkąd wspomniał o dziele swojém, wpadł w głęboką zadumę. Nagle jednak obudził się, powiódł wzrokiem dokoła i zawołał:
— Czémże ja wam, dobrzy ludzie, zapłacę za gościnne przyjęcie wasze, za miejsce przy waszym stole, za chléb i za sól. Skrzywdziłbym was, gdybym, w zamian tych darów serdecznych, dawał wam lichy piéniądz, którego pewnie nie pożądacie...
— Oj! oj! i jak jeszcze pożądamy! — półgłosem sarknęła przy piecu Anastazya, ale Kępa odezwania się tego nie słyszał. Wstał i wziął z zydla długą skrzynię, którą był przyniósł w ramionach.
— Wywdzięczę się wam czém mogę i jak umiém, — rzekł; uniosę na chwilę duchy wasze w wyższe sfery, wzmocnię je szlachetném wzruszeniem...
Zdjął ze skrzyni płótno i cératę, otworzył ją i wyjął z niéj, skrzypce. Obecni wydali okrzyk zdziwienia i uradowania. Tak jak piękne frazesy, lubili téż oni muzykę.
— Oho! — zawołał ktoś, — i książki pisze i grać umié!
— I stare obuwie naprawiać, — żartobliwie dodał Kępa; — rzemiosła tego nauczyłem się, w dzieciństwie jeszcze, od ojca, który za młodu był dobrym szewcem, ale potém nie powiodło mu się jakoś, i ot samo tylko stare obuwie do naprawiania mu dawali.... Jestem dzieckiem ludu, bracia moi. Wiecie już, kim był mój ojciec. Matka zaś żyje jeszcze i na Zielonym rynku warzywo i bułki sprzedaje.... przekupką jest....
— Na Zielonym rynku, — zawołali obecni, — pan tedy rodem z naszego miasta!
— A z waszego, drodzy moi, z waszego! tylko, żem tu od bardzo dawna nie był....
Pociągnął smyczkiem po strunach i nastrajał je przez chwilę. Siedzący dokoła stołu ludzie, oddech nieledwie powstrzymywali w piersiach; Anastazya nawet stanęła pod piecem ze skrzyżowanemi rękami, w postaci oczekiwania pełnéj.
Kępa grać zaczął. Zrazu uderzył silnie w struny i wywołał z nich tłum tonów, pół wesołych, pół smętnych, które przez czas jakiś zdawały się wirować w chaosie i nieporządku, z płaczem i śmiechem zbiegać się ku sobie, łączyć się, to odtrącać naprzemian, aż nakoniec, szeregiem niby wyciągnąwszy się w długim i hucznym passażu, związały się w jeden wielki, pełen rozgłośny akord. Z akordu tego dopiéro, niby nić z kłębka, wysnuła się melodya dziwna. Z początku byłto walc tylko, jeden z tych utworów muzycznych, które, w epokach pewnych, brzmią po świecie całym od góry do dołu, od sklepień wspaniałych sal koncertowych do błotnistego podwórza, napełnionego skrzypiącemi dźwiękami ulicznéj katarynki. Wkrótce jednak, znana powszechnie melodya ta ustąpiła przed improwizacyą grającego, improwizacyą rozpaczliwą, a zarazém usianą tu i owdzie uśmiechami ekstatycznéj radości, namiętną aż do szału, to znowu rozlewającą się morzem sennych i łagodnych marzeń. Zgrzyty ponuréj żałości łączyły się tam z westchnieniami bezbrzeżnéj jakiéjś nadziei, burze szumiały i lały się łzy, wykrzyki i jęki topniały w przyciszone miłośne szepty. Nie była to gra prawidłowa, ani czysta zupełnie, ani mistrzowska. Audytoryum, złożone z wybrednych znawców, nie zostałoby przez nią zachwyconém bezwarunkowo i trwale; jednak przypuszczać można, że, na chwilę przynajmniéj, mogłaby je ona porwać i unieść. Była to gra genialnego samouka, bezładna, lecz porywająca, gra szaleńca, który dla tego tylko może mistrzem nie został, że był szaleńcem. Słuchacze, zebrani w izbie cmentarnego stróża, nieruchomo poschylali twarze swe, gęsto obrosłe, lub blade i wychudłe, nad stołem, okrytym okruchami chleba i rozlaném tu i owdzie piwem. Na stole stała jeszcze misa wypróżniona, leżały w nieładzie drewniane łyżki i dopalała się, w wielką brukiew oprawiona, łojówka. Daléj, w czerwonawém oświetleniu dogorywającego ogniska, na tle żółtawego pieca, zarysowywała się gruba i ciężka postać zasłuchanéj Anastazyi; daléj jeszcze, po za niziutkiemi otwartemi drzwiami, w sąsiednéj izbie migotała, jak blada iskra, lampka, przed świętym obrazem płonąca; z ciemnego zaś kąta, z tego samego kąta, w którym przed kilku laty, w pokorze i trwodze, stanęła była, wchodząc tu, matka Sylwka, płynęła, porywając, a nieprzerwana, w wiekuisty zda się strumień tonów przemieniona, muzyka.
Kępa grał bardzo długo, nakoniec jednak grać przestał. Urwał w połowie taktu, opuścił w dół ramię ze smyczkiem i stęknął ze zmęczenia. Upłynęło kilkanaście sekund, a nikt z obecnych nie wymówił ani jednego słowa i nie uczynił najlżejszego poruszenia. Wszyscy pozostali w postawach uprzednich, jak skamieniali. Cisza zapanowała w izbie, niezupełna jednak; pośród niéj bowiem słychać było jakieś, tłumione ciągle, głębokie szlochanie, Po chwili, szlochanie to przebiło się do, przepojonego jeszcze muzyką, słuchu obecnych. Spojrzeli po sobie, obejrzeli się dokoła siebie. Dwie pary oczów, Anastazyi i bladego Antośka, zwilżone były łzami. Nie szlochali jednak. Szlochanie to odzéwało się kędyś z dołu, czyniło takie wrażenie, jakby odgłos jego wychodził z pod ziemi.
— Wszelki duch pana Boga chwali! — niosąc rękę do czoła, szepnęła Anastazya.
— Zgiń maro, przepadnij! — spluwając, wykrzyknął Łukasz. Pan podróżny umarłych chyba muzyką swoją obudziłeś.... ot, z mogiłek, podziemnym jakimś korytarzem, pod izbę moję podleźli i.... płaczą!...
— Kto płacze? — zawołał Kępa, który, w téj chwili dopiéro, zbudził się z ekstazy i usłyszał to, czemu inni przysłuchiwali się już od minuty. Kto tam płacze? — powtórzył i poskoczył w stronę, z któréj dochodziły nie tylko nie ustające, lecz owszem coraz wzmagające się łkania. Odsunął ławę, odepchnął stół, pochylił się, a gdy wyprostował się, w ramionach jego obecni ujrzeli płaczącego Sylwka. Dziecię, skurczone w kątku, pomiędzy ścianą a zydlem, przysłuchiwało się ciekawie rozmowom, prowadzonym przy wieczerzy; kiedy Kępa grać zaczął, oczy jego zaiskrzyły się i błyszczały przez chwilę w cieniu, jak dwie ponure iskry, potem łzy jak groch spadać zaczęli z długich rzęs jego na ciemne i chude policzki, aż, nakoniec, zniknął on z kątka swego, wsunął się pod stół, przy którym siedzieli biesiadnicy, i tam płakał. Pochwycony i wydobyty na światło, jak wąż wił się w ramionach Kępy, usiłując się z nich wydobyć, a obu drobnemi, ciemnemi dłońmi zakrywał twarz gorącą i spłakaną.
— Patrzcie państwo! — wołała Anastazya, — to łotrzyk ten płakał tam pod stołem! Poczekaj! dam ja ci zaraz za te beki! Wzięłam cię do chaty na to, żebyś mi czasem świat boży rozweselił....
— Nie dałaś mu klusek. Nastasiu, — zauważył Łukasz, — tegoż pewnie i płakał.
Kępa całował dziecko i przyciskał je do piersi.
— Nie! — zawołał, — mylicie cię, panie gospodarzu! dziecię to nie z łakomstwa płakało, ale ze wzruszenia. Gra moja poruszyła w dziecięcéj piersi jego jakieś struny tkliwości, żalu, czy przeczucia. Dźwięki muzyki przyniosły mu może przed oczy jakieś podniebieskie, czarowne obrazy, może, niewyraźną mową jakąś, opowiedziały mu przyszłe jego cierpienia i męki... Rozumiem to, bom w latach dziecinnych doświadczał uczuć i wzruszeń podobnych... Widocznie natura dziecka tego podobną jest do mojéj. Jest to natura ognista, głęboka... wybrana!
Usiadł na ławie, Sylwka posadził na swych kolanach i łagodnie odjął mu dłonie od twarzy.
— Jakie prześliczne rysy! — zawołał. Co za prawidłowość linij! jakie bogactwo karnacyi! Twarz ta dziwnie, dziwnie przypomina mi kogoś znanego... dwie, jakby znane, osoby... Matko! czy to wasze dziecko?
Z pytaniem tém zwrócił się do Anastazyi. Niecierpliwa ciekawość brzmiała mu w głosie. Anastazya, jak zwykle bywało, gdy ktokolwiek pytał ją o pochodzenie Sylwka, wybuchnęła gniewem i skargami...
— Moje dziecko! czy to moje dziecko! Alboż Pan Bóg Wszechmogący dał mi radość tę i to szczęście! Bezdzietnam! Ot, przybłęda to, podrzutek! benkart! Wzięłam go od matki na hodowanie, na lat dwa, trzy... no, niech kilka... Płacić mi miała... przyrzekała, przysięgała, po rękach całowała... Zlitowałam się nad tą niegodziwą... wzięłam... poszła — i tyle już ją widziałam... Na oczy moje już ją nie widziałam... Zginęła, jakby w wodę wpadła... Cóż? na dwór dziecka nie wyrzuciłam, na ulicę nie wygnałam... hoduję, karmię, przyodziewam... a pociechy z tego żadnéj nie mam. Ponure to, krnąbrne, chaty nie lubi, po cmentarzu wciąż się włóczy i... kradnie!
Mówiła dłużéj jeszcze, długo bardzo, podnosząc wciąż głos, chrypiąc i ciężko dysząc. Jedno i to samo powtarzała po wiele razy. Złorzeczyła przedewszystkiém matce, która jéj dziecko swe na kark rzuciła, a sama jak poszła, tak poszła.
— I co z nim będzie? — zakończyła; — my z Łukaszem nie długowieczni, edukować go nie mamy za co, ani téż wiemy jak... Zamrzemy, i co potém? pójdzie to na włóczęgę po świecie i jeszcze, nie daj Boże, złoczyńcą jakim zostanie... Ot! nieszczęsne stworzenie i dość!
Ostatnie wyrazy wymówiła znacznie już łagodniéj, odwróciwszy się twarzą do ognia, smutnie głową wstrząsała.
Sylwek nie zakrywał już twarzy dłońmi. Oschłemi już i szeroko otwartemi oczami wpatrywał się w Anastazyą i widać było, że mowy jéj słuchał, słuchał, słuchał, z wielkiem natężeniem wszelkich swych władz umysłowych. Nieruchome źrenice jego pełne były jakiejś mętnéj, głębokiéj zadumy.
Kępa słuchał téż mowy Anastazyi, ale z roztargnieniem widocznem. Wpatrywał się wciąż w twarz Sylwka i zcicha mówił do siebie:
— Dziwne podobieństwo! dziwne, dziwne...
Potém, z nagłém uniesieniem i ze łzami, które mu do oczu nabiegły, całować począł usta, czoło i policzki dziecka.
— A! — szepnął po chwili, wstając, — wspomnienie... mara przeszłości... senne marzenie...
Dokoła stołu, goście poruszać się zaczęli. Powstał gwar podziękowań i pożegnań. Wszyscy z kolei podchodzili do Kępy i podawali mu ręce, dziękując za piękną rozmowę, muzykę i honor...
— Honor! — podchwycił Kępa, — o, żaden, żaden honor! Wyrazem tym, bracia moi, nie kalajcie sobie zacnych ust waszych! używają go ludzie próżni i pyszni... o! znałem takiego, który, za honor niby kobiéty jednéj, na śmierć się wystawiał, a drugą kobiétę zgubił i zdeptał... Jam brat wasz... równy wam, szczęśliwy jestem, żeście mię polubili, że jednę przynajmniéj chwilę waszego uczciwego i pracowitego życia uprzyjemnić wam mogłem...
Wyszli wszyscy. Łukasz zwrócił się do Kępy:
— Przenocujecie u nas, panie podróżny, — rzekł.
— Jeżeli pozwolicie, — odpowiedział.
— Tylko bo to.. — zaczęła Anastazya, — gdzież pan nocować będzie? Chyba my z Łukaszem tu na zydlach, a pan...
— Za nic! — zawołał Kępa, — za nic, matko! nie przystanę na to, abyście dla mnie zwykłe miejsca spoczynku waszego opuszczali. Prześpię się tu na zydlu, albo na ziemi... i pościeli mi nie dawajcie żadnéj; pod głowę sobie tłómok mój podłożę, a przykryję się swoim kożuszkiem...
Anastazya jednak przyniosła mu mizerną poduszkę jakąś i kawał staréj, sukiennéj siermięgi. W krótce potém, w domostwie cmentarnego stróża cicho było i ciemno. Lampka tylko, dniem i nocą płonąca przed świętym obrazem, migotała blado w izdebce, w któréj rozlegało się głośne chrapanie Łukasza i odzywał się, od czasu do czasu, ciężki kaszel Anastazyi. Kępa nie spał. W połowie nocy wstał z zydla, cicho bardzo zbliżył się do pieca, u stóp którego położył się do snu Sylwek. Potarł o piec zapałkę. Migotliwy płomyk oświetlał przez chwilę dziecko, śpiące na garści chrustu rozsypanego i przykrytego szarym płóciennym workiem, z twarzą rozognioną i ku sufitowi zwróconą, z nagiemi ramiony, zarzuconemi nad zczochraną gęstwiną czarnych włosów. Zapałka zgasła. Wzburzona twarz śpiącego dziecka i nędzna pościel jego, wraz ze wznoszącym się nad nią żółtym piecem, pogrążyła się w ciemności. Kępa rzekł cicho do siebie:
— Byłożby to jéj dziecko? Miałżebym trafić na jéj ślad?
Dniało zaledwie, gdy podróżny stał znowu nad uśpionym Sylwkiem. W starém murowaném domóstwie zrobiło się przez noc bardzo zimno. Sylwek spał w postawie skurczonéj i zziębłéj. W białém świtaniu zimowego dnia, na szmacie szarego płótna, z pod któréj wysuwały się suche gałęzie chrustu, miał on pozór małego, cierpiącego nędzarza.
Z żywością wielką Kępa zwrócił się do Anastazyi, która, pozierając i kaszląc naprzemian, w nocnym czepcu na siwych włosach, wchodziła do izby:
— Matko! — rzekł przytłumionym, błagającym głosem, — powiedzcie mi: kim była matka tego dziecka? jakim sposobem poznaliście ją? ile od czasu tego lat upłynęło?
Pytaniami temi zaskoczona Anastazya, gniewnie i patrząc na gościa, rzuciła się ku piecowi. Zrana bywała zwykle w najgorszym humorze.
— A, dajcie mi pokój i z bębnem tym i z jego matką! — krzyknęła. Ot, sen okropny miałam! ostrzeżenie boskie, czy co? Zdaje się, jakbyśmy z Łukaszem na wschodach kościelnych siedzieli i żebrali, a Jeżewicz z żonką swoją szli koło nas i śmieli się... i wydrwiwali... O, nie daj mi Panie Boże Wszechmogący, godziny téj doczekać!...
Cała postać jéj, wielka, ciężka, a chorobliwą niedołężnością napiętnowana, wstrząsnęła się od zgrozy.
— Uf! — stęknęła, — w chacie, jakby w mogile! zimno! — Bosą nogą potrąciła śpiącego Sylwka.
— Wstawaj no! dość wysypiać się! Tamten leniwiec śpi, (tu wskazała na przyległą izdebkę, w któréj rozlegało się chrapanie Łukasza), dobudzić się go nie mogłam! i ten mi tu jeszcze pod nogami spać będzie. Wstań no mi zaraz i drew nanoś, a wody dzbanem z sieni... jak codzień! słyszysz?
Chłopiec zerwał się z posłania, przetarł oczy, worek, na którym spał, za piec rzucił i wybiegł do sieni. Anastazya chrust zebrała z podłogi, wrzuciła go do pieca i roznieciła ogień.
Izbę napełniało białe, zimne światło, bijące od śniegów, leżących dokoła domostwa. Ogień, rozniecony w piecu, iskrzył się i huczał; przed nim Anastazya wygrzewała wielkie, żółte, od zimna skostniałe, swe ręce, a Sylwek, w płóciennych spodeńkach, rozpadających się w szmaty, i spencerku bez rękawów, chodził wciąż od drzwi do pieca i z powrotém, przynosząc drwa i wodę. Za każdym razem, gdy otwierał drzwi od sieni, po izbie rozlewał się strumień mroźnego powietrza, a namarzłe zawiasy skrzypiały i zgrzytały.
Kępa siedział na zydlu, z czołem ukrytém w dłoniach. Od czasu do czasu podnosił twarz i ścigał wzrokiem chodzącego po izbie chłopca. Po chwili, gdy Anastazya usiadła na ziemi pod piecem i poczęła nożem oskrobywać z łupin kartofle, odezwał się:
— O, matko kochana, wy nie wiecie, jakie wspomnienia obudziły we mnie rysy dziecka tego... i jakie żale... jakie grzeszne, ale, Bóg widzi, niezwalczone gniewy czuję w piersi mojéj, gdy na dziecię to patrzę. Tak, matko, gniew wszelki, nienawiść wszelką, uważam za grzech, upadek, przeniewierzenie się względem ideału dobroci i miłości, do którego dążę, któremu życie moje całe poświęcić postanowiłem. Cóż, kiedy nie mogę! Bóg świadkiem moim, że nie mogę zapomnieć... ani przebaczyć...
Obie swe długie blade ręce zanurzył w jasnych swych, jak len miękkich, włosach, i ze wzrokiem, posępnie wbitym w ziemię, mówił daléj:
— Myślałem, że jest on lepszym od wielu, równych mu, w tem, co oni nazywają urodzeniem i stanowiskiem, w świecie... Gdy wezwał mię, gdym go poznał, pokochałem go szczerze, gorąco, jak dziecko nie podejrzewające zdrady... Piękny, kochający sztukę... mistrz w sztuce!... gdy dotykał klawiszów fortepianu, myślałem, że gra po mojem sercu! Kocha się téż w malarstwie... dom jego, to świątynia piękna... mówił téż, że kocha ludzi...
Zaśmiał się gorzko i, po chwili, przerwane opowiadanie swe dokończył:
— Chciał oświecać lud... szukał nauczycieli wiejskich... dowiedziałem się o tém... stanąłem u jego boku... trzy lata, trzy najszczęśliwsze lata mego życia przeżyłem tam, pracując, marząc i łudząc się... O czemże marzyłem, wielki Boże! aby mi to daném być nie mogło! Pragnąłem w tym białym domku, który mi był świątynią pracy, w którym z ust moich w umysły maluczkich lały się strumienie światła, zamieszkać z nią... z nią, która była córką ludu, tak jak ja jestem synem jego, mistrzem i przywódzcą. Chciałem téż mieć moję cząstkę szczęścia... on wiedział o tém... lecz ja nic nie widziałem... przez trzy lata nie widziałem nic... byłem ślepy... Nagle przejrzałem i, czy uwierzycie matko! przebaczyłem. Tak, przebaczyłem. Stanąłem przed nim i powiedziałem: pojmij ją za żonę i uczyń ją szczęśliwą! ja... oddalę się. Nie ma na świecie nic takiego, czegobym nie wyrzekł się i niedokonał dla szczęścia jéj i... twego... Wtedy, wiecie matko, jak on mi odpowiedział? Oto wybuchnął śmiechem i... kazał mi wyjść za drzwi!
Podniósł twarz i wpatrzył się w Anastazyą wzrokiem, tak głęboko zdumionym, jakby wzywał ją na świadka niepojętéj jakiéjś katastrofy, albo błagał, ażeby rozjaśniła przed nim niezgłębioną jakąś tajemnicę. Anastazya od kilku chwil już przerwała robotę swą i, z nożem w jednéj ręce, a kartoflem w drugiej, wsłuchiwała się ciekawie w bezładne opowiadanie Kępy.
— Znaczy to, — ozwała się po chwili, — że umiłowałeś pan płochą dziewczynę, która wolała bogatego pana... Jakże ona wygląda? co?
— Była prześliczną, — matko. Wysoka, hoża, włosy miała, jak heban czarne, i czarne ogromne oczy, a cerę ciemną, cygańską... To dziecko ma jéj oczy i jéj cerę...
Anastazya z ciężkością podniosła się z ziemi.
— Sylwek! — zawołała, — obieraj kartofle!
Wyszła do przyległéj izdebki, gdzie słychać było, że otwierała skrzynię, a po chwili wróciła, niosąc arkusz papiéru, starannie w płócienną szmatę owinięty.
— Może to i ta sama... kto ją wie? — rzekła. Przeczytaj to Pan sobie... tam jest imię jéj i nazwisko...
Kępa pochwycił papier, a rozwinąwszy go i rzuciwszy nań szybkie wéjrzenie, zapłonął cały gwałtownym rumieńcem, potém twarz ukrył w dłoniach i płakał cicho, nieruchomie, ale tak rzęsiście, że grube i gęste łzy przeciekały mu przez palce. Od czasu do czasu, w bezdennéj jakby żałości, przechylał się boku na bok i zcicha wymawiał: biedna! biedna! śliczna ty moja! różo ty moja! biedne ty moje dziecko skrzywdzone! zgubione!
W cichym, rzęsistym płaczu jego i stłumionym szepcie było tyle szczerego, namiętnego żalu, że Anastazya z poszanowaniem, czy może zmięszaniem, odeszła ku ognisku, a Sylwek przerwał robotę swoję i wpatrywał się w płaczącego człowieka ciekawemi i zamyślonemi oczami. Mętnie rozumiał, że szło tu o niego. Potem Kępa przestał płakać i zaczął gorączkowo rozpytywać się Anastazyi: ile lat temu ona tu była? jak wyglądała? co mówiła? dokąd się udała? co czynić zamierzała?
Anastazya skąpych tylko udzielić mogła odpowiedzi. Sama wiedziała niewiele.
— W służbę iść miała i poszła pewnie, a co z nią stało się potém, alboż ja wiem? Całe miasto strzęsłam i ani śladu jéj nie znalazłam. Umarła może, albo zmarnowała się, albo i za mąż dobrze poszła, to wstydu swego przed mężem i ludźmi pokazywać nie chce...
Kępa zawołał do siebie Sylwka, wziął go na kolana, całował mu twarz i oczy i rozczochrane włosy drżącą ręką gładził. Anastazya nie wzbraniała mu tych pieszczot. Zbliżyła się w zamyśleniu i ze wzrokiem, iskrzącym się ciekawością, zapytała zcicha: cóż? bogaty on? bardzo bogaty?
— Bardzo bogaty, — stłumionym głosem odparł Kępa; — majątki ma rozległe, lasy ogromne, pałacyk pełen książek, obrazów, źwierciadeł... raj, mówię wam, matko, raj ziemski; a on sam, w raju tym, jak bożek, wysoki, piękny i z taką szlachetną, wspaniałą postawą... Cerę twarzy ma téż smugłą, ale ręce białe i takie, jakby je mistrz jaki wyrzeźbił... Patrzcie, matko, dziecię to ma rękę ojcowską...
Wskazywał Anastazyi drobną rękę dziecka, która istotnie, pomimo że słońce ją opaliło, a oszpeciły ślady oparzenia i przymrożenia, dziwnie była kształtną i delikatną.
Anastazya wstrząsała głową wpółgniewnie, wpółszyderczo.
— Znaczy to, — rzekła w zamyśleniu, — że ojczulek używa sobie wszystkich zbytków i rozkoszy, a nam, ubogim ludziom, dziecko swoje na kark zwalił...
Kępa, nagłym ruchem, zsunął dziecię z kolan swych i obu dłońmi pochwycił się za głowę.
— O Boże! — zawołał, — wyrzuć ty mi z serca gniew ten i tę nienawiść! O! Boże! daj mi siłę do walki z tym jadem!...
Walka istotnie, walka namiętna malowała się na twarzy człowieka tego, któréj zwykłym wyrazem była miękkość niewieścia prawie i dziecięca słodycz. Teraz, ze wzrokiem ponurym a rozognionym, trzęsącemi się usty szeptać on zaczął:
— I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom... O! wzniosła modlitwo, wryj się ty aż do dna istoty mojéj... O! przebaczenie! tyś nierozłączne jest z miłością... ja, sługa i apostoł miłości, przebaczyć powinienem! przebaczyć! przebaczyć!...
Nagle opadł na ławę, zmęczony, zdyszany. Otarł dłonią pot, który mu wystąpił na czoło, i stłumionym głosem wymówił:
— Nie mogę! nie mogę zapomnieć, nie mogę przebaczyć! Nienawidzę go za nią, za siebie, za tę niewinną istotę... nienawidzę go za to, że on piérwszy wlał we mnie ten jad występny, pokalał mego ducha, sprawił to, że nie mogę już powiedzieć o sobie: jestem doskonały!...
Z ciemnym ogniem w turkusowych źrenicach i jadowitym uśmiechem wijącym się po zwiędłych wargach, pociągnął znowu ku sobie Sylwka i, obejmując go ramieniem, nad samą twarzą jego szeptać zaczął:
— Słuchaj mię, moje dziecko, i zapamiętaj, dobrze zapamiętaj to, co ci powiem. Jesteś skrzywdzony srogo, strasznie skrzywdzony przez jednego z tych, którzy mieszkają tam... wysoko... To ubogie, zimne domostwo, w którém wyhodowałeś się, te łachmany, które cię okrywają, to grube i niedostateczne jadło, które spożywasz, nie są tém, co ci się od świata i ludzi należy. To wszystko przedstawia tylko krzywdę twoję; słyszysz? domostwo to, łachmany te i te rany, które masz na rękach, i te sińce, które od uderzeń czyichś nosisz na plecach, wszystkie smutki i tęsknoty, które kiedy uczujesz, i nawet grzechy, które popełnisz... to krzywda twoja! nic więcéj, tylko krzywda twoja! Miejsce zaś przynależne ci na świecie, to śliczny pałac ciepły, jasny, pełen rzeczy cudownéj piękności, pełen pieszczot, pocałunków, zabawek, przysmaków, szczęścia. Oto, co ci się na tym świecie należy... i z czego cię odarli. Powinieneś być panem... będziesz nędzarzem. Pamiętaj, że to wina jednego z tych, którzy mieszkają tam... wysoko... Nie mówię ci: przebacz! bo sam przebaczyć nie mogę. Ale nie mogę téż zemścić się, więc mówię ci: mścij się! mścicielem bądź krzywd swoich i wszystkich tobie podobnych. Ty i ja, różnemi drogami prowadzić będziemy ludzkość do doskonałości i szczęścią; ja — opowiadając miłość, ty — dokonywając pomsty. Pomsta twoja ugodzi kiedyś w sumienia ludzkie i obudzi je ze snu... Rośnij na to, abyś się pomścił!
Kiedy podniósł twarz, wypuścił z objęć swych Sylwka i powstał, wyraz twarzy jego był wpółobłąkany. Odwrócił się plecami ku izbie i przycisnął czoło do zamarzłéj szyby. Anastazya, która przemowie jego do Sylwka przysłuchiwała się pilnie, w połowie ją tylko dosłyszéć i zrozumieć mogąc, poczęła rzucać nań podejrzliwe nieco spojrzenia. Że trochę waryatem być musi! to pewno! — szeptała nad garnkiem, w którym warzyły się kartofle, — źle to jednakowoż, że łotrzykowi temu rzeczy takie gada! On już i bez tego włóczęga i na złodzieja kieruje się, a czasem tak jakoś patrzy, jakby mu, Panie odpuść, nieczysty, z głownią w zębach, w oczach siedział...
Do izby, poziewając i przeciągając się, wszedł Łukasz. Anastazya wnet mu z krzykiem wyrzucać zaczęła, że tak długo sypia i jéj w gospodarstwie nie dopomaga. Gromiony, odpowiadał łagodnie i, cienkim swym, ochrypłym głosikiem, dopominał się o śniadanie.
— Na! masz! pchaj w siebie, kiedyś taki głodny! — krzyknęła kobiéta ze stukiem stawiając na stole misę, na dnie któréj znajdowało się jeszcze trochę wczorajszych klusek. Łukasz chciwie pochwycił drewnianą łyżkę.
— A dobrze! — zawołał, — zjem, zjem sobie wczorajsze kluseczki! zimne to, zastygłe, stwardniałe, nie to już, co wczoraj było... ale... brzuch nie źwierciadło, co schwyci, to przepadło! cha, cha, cha, cha! Panie podróżny, prosimy na śniadanie! prosimy! kartofelki zaraz będą... świeże, gorące, słoninką oblane...
Kępa odwrócił się od okna.
— Dzień dobry — panie gospodarzu, — zaczął, dziękuję... jeść nie będę...
Uderzył dłonią w czoło.
— Na co ja mu to powiedziałem? na co ja to niewinne serce strułem... o! jakże jestem słaby i do zboczenia z drogi méj skory...
Doświadczał widocznie srogich wyrzutów sumienia.
— Jeżeli łaska wasza, — zaczął znowu po chwili, — wezmę kawałek chleba i posilę się nim w drodze... iść już muszę... czasu nie mam... dostałem posadę o dwadzieścia mil ztąd, we wsi dużéj i ludnéj... pole do działania obszerne czekają tam na mnie ci, których oświecać, doskonalić i do szczęścia prowadzić, jest mojém zadaniem. Bądźcie zdrowi ludzie zacni, pod których dachem spotkała mię ciężka boleść, sroga walka i upokarzający upadek... Bądźcie zdrowi!
— Co on plecie? — zcicha do żony szepnął Łukasz. Anastazya niecierpliwie wzruszyła ramionami. Kępa stał już przy progu, z tłómokiem na plecach i skrzynią, zawierającą skrzypce, w ramionach.
— Bądźcie zdrowi, przyjaciele moi, — powtórzył głosem, w którym brzmiało serdeczne ciepło, lecz wnet, z kaznodziéjską uroczystością, dodał: kochajcie się, dzielcie się dobrém waszém z biedniéjszymi od was, bądźcie gorliwymi siewcami przyszłéj doskonałości i przyszłego szczęścia ludzkości.
Kiedy wyszedł i drzwi zamknęły się za nim, Łukasz przyłożył sobie wskazujący palec do czoła i, wpół żałośne, wpół drwiące, spojrzenie zwrócił na żonę.
— Aha! — potwierdzająco odpowiedziała Anastazya.
— Szkoda! — dodał Łukasz, — bo i uczony i gra ślicznie i śliczne rzeczy przepowiada! Oj, żeby to już prędzéj maszyny zaczęły wszystko robić za ludzi, a świat przemienił się w rajski ogród. Chodź sobie tylko wtedy po gładkich ścieżkach, jabłka rwij i do gęby?... Niewiem tylko, czy to, w ogrodzie tym, i kluski ze słoniną i zrazy zawijane, tak sobie, same przez się, wyrastać także będą!
I zanucił:

— Przez Boga zesłana,
Śmierci ty kochana,
Dziéj się wola Twoja...
Pełną będzie misa moja.

— Zrazów zawijanych, klusek oblewanych i jadła wszelkiego, doskonałego, na pociechę i ukrzepienie człowieka grzesznego, którego ciężkie winy odpuść Panie Boże Wszechmogący, przez miłosierdzie swoje nieskończone i granic niemające. Amen.
Anastazya pochwyciła się nagle za głowę.
— Oj, głupia ja kobiéta! — jęczeć i krzyczeć zaczęła, — oj! nieszczęśliwa ja kobiéta! Oj! głowa moja biédna, skłopotana taka i stérana, że pamięć wszelką utraciła i rozumku, co mi Pan Bóg Wszechmocny dał, pozbyła się! Oj, biłabym się i biła i włosy bym sobie z głowy rwała, ot tak!
Zczerwieniała z gniewu, jak piwonia, ściskała w garściach trochę siwych włosów, z których zsunął się czepiec nocny, i niemiłosiernie targała je w obie strony. Łukasz, oswojony znać z podobnemi uniesieniami żony, rzucał na nią wpółtrwożliwe, wpółfiluterne spojrzenia i spokojnie przeżuwał jadło.
— Albo co Nastasiu? — wybełkotał nakoniec, — czego ty sobie, duszko, życie trujesz? Co dziś, to...
Dalszy ciąg, nieśmiałych i niezrozumiale wypowiadanych, pytań i uwag jego zagłuszył wrzask Anastazyi, która, śród gradu wyrzekań i złorzeczeń, wyrzucała sobie, że niedowiedziała się od podróżnego: kim był i gdzie mieszkał ojciec Sylwka. Mówiła, a raczéj krzyczała, że byłby on wynagrodził im za hodowanie dziecka, a może... możeby téż chłopcu edukacyą jaką dał, a przez to szczęście mu zapewnił. Teraz, przez głupotę i nieprzytomność swoję, pozbawiła się sprawiedliwego wynagrodzenia, kto wie? łaskawego może chleba do śmierci, we dworze bogatego pana, a dziecku zamknęła drogę do szczęścia doczesnego i wiecznego zbawienia, za co, na tamtym świecie, przenosić jéj przyjdzie najpewniéj męki czyścowe. Głos jéj, z rozjątrzonego i srodze gniewnego, przeszedł w płaczliwe zawodzenia; przestała targać siwe włosy, zaczęła, w zamian, ściśniętemi pięściami pokutniczo uderzać się w piersi, aż, nakoniec, zalała się rzęsistemi łzami i bez tchu padła na zydel.
Łukasz, wyrozumiawszy przyczynę krzyków jéj i lamentów, wzgardliwe ręką machnął.
— Ej! rzekł z flegmą, kpij sobie z tego, Nastasiu! Czy wiesz jak ten pan nazywa się i gdzie mieszka albo niewiesz, to wszystko jedno, bo gdybyś wiedzała i do niego udała się, toby cię jeszcze lokajom swoim wypędzić ze dworu kazał. Albo on wié? albo on pamięta? alboby uwierzył? Albo to jeszcze prawda co tamten gadał? A jeżeli i prawda, mało to takich prawd włóczy się po świecie? Ktoby im tam wszystkim nadawał się edukcyi. Ho, ho! znam ja te rzeczy, znam jak swoje dziesięć palców! Lokajem za młodu byłem, a potém świat cały zwędrowałem. Od końca do końca świata dzieje się tak nie zaś inaczéj. Z matki grzesznéj człowiek śmiertelny zrodzon jest, grzechy téż rodzić musi. Krótki dzionek życia jego na téj ziemi, napełniać go téż radościami i przyjemnościami żąda. Do królestwa niebieskiego droga daleka i przez czyściec wiodąca, od mąk czyścowych i długiego w nich przebywania racz nas zbawić Panie, Amen.
Przemowy męża Anastazya słuchała z coraz większą uwagą i uspakajała się stopniowo. Respekt jéj dla rozumu i wymowy Łukasza był tak wielkim, że hamował częstokroć najsroższe wybuchy złości jéj lub żalu. Przypomniała sobie o krupniku i uczuła głód. W kwadrans potém z jednéj misy jedząc z mężem śniadanie, półgłosem i oglądając się na Sylwka, opowiadała o całéj porannéj scenie z podróżnym.
— Jednakowoż, — zauważyła, — niedobrze to, że on mu rzeczy takie gadał... o skrzywdzeniu tém niby i o pomście. Niech Bóg najwyższy sam mści się... dziecku grzeszne myśli przychodzić mogą do głowy.
— E! — machnął ręką Łukasz, — albo to zrozumiało? Jedném uchem weszło mu, drugim wyszło! Małe to i głupie!
Małym był istotnie, bo ośm lat miał podówczas, ale głupim nie był wcale. Podziwiany przez Anastazyą i mieszkańców ubogiego przedmieścia, rozum Łukasza, nie posiadał najmniejszéj możności wnikania w małą głowę dziecinną i spostrzegania bujnie w niéj kiełkujących zarodów myśli. W dniu, który nastąpił po odejściu Kępy, Sylwek wyglądał tak, jakby go kto upoił. Dopomagając Anastazyi w gospodarskich jéj zajęciach, chodził po domostwie krokiem nie pewnym i z osłupiałym wzrokiem. Rozlewał wodę z dzbana, upuszczał z rąk naczynia, które mu myć kazano; okrutnie sparzywszy sobie rękę głownią, wydobywaną z pieca, ani jęknął, tylko, wpatrując się w ranę i zwolna dmuchając na nią, groźnie brwi ściągał. Nakoniec, gdy zajęcia około gotowania i sprzątania żywności skończone zostały, Anastazya w olbrzymich okularach na nosie zajęła się w sąsiedniéj izdebce cérowaniem pończoch i bielizny, a Łukasz powlókł się do miasta; Sylwek, zamiast jak zwykle w téj porze dnia bywało, biedz na cmentarz, usiadł na ziemi, w najciemniejszym kącie izby, brodę oparł na ściśniętych pięściach i myślał. Pod wieczór, Anastazya, z czołem opuszczoném na rozrzucone po stole szmaty płótna, zasnęła; w domostwie zapanowała grobowa cisza, przerywana niekiedy frunięciem skrzydeł przelatującego za oknami wróbla, albo stuknięciem w szyby wpółzmarzłego dzięcioła. Lecz i wtedy jeszcze, gdy zmrok, od leżących dokoła śniegów, przezroczysty napełnił izbę, pomiędzy wielkim, żółtym piecem, a zielonawym pasem pleśni, obiegającéj dół brudnobiałéj ściany, nizko przy ziemi szarzała i pałającemi oczami błyskała skurczona i nieruchoma postać dziecięca. W psychicznéj istocie Sylwka odbywał się dnia tego akt niezmiernéj, w życiu każdego człowieka, wagi; akt, w którym, przed człowiekiem, poraz piérwszy, z grubych jakby mroków, wyłania się i, w porankowem niby świtaniu, staje świadomość położenia, w jakiém go los postawił, cierpień przenoszonych i ich źródła, żądz uczuwanych i ich przedmiotów. Pamięć miał wyborną, zapamiętał wszystko dokładnie. Słuch miał szczególnie wrażliwy, pochwycił téż nim dźwięki i nagięcia głosu, z jakiemi wyraz każdy był wymawianym. Wyobraźnia jego była żywą, z każdego więc prawie wymówionego słowa przed oczami jego wytworzył się obraz. O zmroku, w ciszy, w wielki kłąb zwite przypomnienia, zapytania i obrazy, rozwijały się w jedną, długą nić... po nici téj przesuwała się myśl dziecka, słaba zrazu, niby omackiem, śród ciemności, drogi szukająca, potem silniejsza coraz i coraz jaśniéj widząca wszystko, w sinych głębiach rozlewającego się przed nią świtu. Zrozumiał przyczynę srogich gniewów, których doświadczał często. Domyślił się, dowiedział się, że przyczynami temi były duszne i brzydkie izby, z których uciekał we dnie i w nocy, odkąd tylko nauczył się chodzić i biegać, dni głodowe, których wiele już przeżył, pięści Anastazyi, których twardość i siłę zdawał się uczuwać na wszystkich swych drobnych członkach, śmiertelny chłód grobowców, będących najzwyklejszém jego posłaniem, i ten inny jeszcze chłód, niemniéj od tamtego mrożący i boleśny, z którego natury i teraz jeszcze sprawy sobie nie zdawał, lecz który jednak określał w ten sposób: „dobrego słowa nigdy nie dadzą... nie przytulą.“ I otóż, z kolei, rozwidniać się przed nim zaczęły przyczyny smutków, obudzanych w nim przez lecącą nad cmentarzem melodyą dzwonów miejskich, przez jakiś żałosny poświst wiatru, przez monotonny huk ognia w kominie, obudzonych wczoraj, z siłą nigdy przedtém nieznaną, przez muzykę podróżnego. Oprócz tego, myślał on jeszcze wtedy o różnych, bardzo pięknych, rzeczach; przed oczami jego mgły lekkie, takie jak te, które latem widywał na dalekich łąkach, zbiegały się zewsząd, gęstniały, rosły, aż wyrastały w domy, białe jak śnieg, takie wysokie, że dachem ich było błękitne niebo, a oknami gwiazdy; to znowu poranne obłoki spuszczały się ku niemu zwolna, podobne do puszystych złocistych kolebek, a wtedy słyszał on w powietrzu grania i śpiewy, niby echa ponurych pieśni tych, z któremi pogrzebowe orszaki tak często przybywały na cmentarz, niby nieskończenie urozmaicone przedłużenie srebrnéj piosenki, którą, w poblizkiéj chacie, najstarsza córka kowala usypiała małego brata. Teraz wiedział już, że płakał z żądzy mieszkania w takim białym domu, którego okna świeciły jak gwiazdy, rozciągnięcia się na takiéj puszystéj kołyszącéj się pościułce, słuchania takich srebrnych śpiewek, jakiemi usypiano dzieci kowala, albo jeszcze, jeszcze piękniejszych, tych, co przygrywały mu i dzwoniły kędyś w oddali, w powietrzu, czy pod niebem, czy w gałęziach drzew, śród których słońce zaciągało złote struny. Wiedział już, że płakał z żądzy widzenia uśmiechów ludzkich, do niego zwróconych, i posiadania pięknych, błyszczących bucików i skosztowania wielkich czerwonych jabłek... Czerwone jabłka wywołały mu przed wyobraźnią, zasłyszane wczoraj, opowiadanie podróżnego o polach, oblanych falującemi zbożami, niby złotém morzem, i stojących pośród nich białych domach. Dokoła domów było wiele, wiele drzew rozłożystych, osypanych jabłkami, niby czerwoną rosą. „Kto tam mieszka, w tych domach, i te jabłka je?“ — zapytał siebie Sylwek, a w odpowiedź niby zaszumiał mu w uchu szept Kępy: „pamiętaj, że to wina jednego z tych, którzy tam mieszkają.“ Znaczyło to, że, gdyby nie jeden... z tych, onby tam mieszkał i te jabłka jadł. Natychmiast, z jakiegoś kątka umysłu jego wybiegło pytanie: „A kto on taki... ten?...“ Po chwili, zaciskając pięści, dodał: „Ten... co skrzywdził...“
I na tym wyrazie urwał się wątek myśli, utknęła wyobraźnia Sylwka. Kwadranse upływały. Nad światem zapadała noc. Do izby, cichéj i ciemnéj jak grób, przez szybę zbielałą od mrozu, wdarł się wązki promień wschodzącego księżyca, zaigrał na przegniłych ramach okna i, spłynąwszy po glinianéj pobłodze aż w samą głąb’ izby, bladém światłem swém oblał dziecię, u stóp wielkiego pieca na ziemi siedzące. Plecami przyparty do spleśniałéj ściany, nagiem, brunatném ciałem świecącéj z za podartéj odzieży, ze zjeżoną we wsze strony gęstwiną czarnych włosów, Sylwek nieruchomą źrenicą patrzał w ciemność, głową wstrząsał na podobieństwo starców, wyrzekających na świat i losy, i szeptem, pełnym głębokiego przeświadczenia, powtarzał: krzywda! krzywda! krzywda!














Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.