Sylwandira/Tom III/XXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIX.
Jak ambassador perski Mehemet-Riza-Beg przybył do Paryża z hołdem i podarunkami dla Ludwika XIV od swojego władzcy, i jak kawaler d’Anguilhem oddał wizytę téj dostojnéj osobie.

Co czyniło Rogera coraz smutniejszym, to szybkość z jaką czas ubiegał: żądał roku czasu na noszenie żałoby, tymczasem z tego roku dziewięć miesięcy już upłynęło.
Wprawdzie jak widzieliśmy, Roger nie przyrzekł nic Konstancyi, lecz oczywistem było, że Konstancyja nie potrzebowała obietnic z strony Rogera, aby mogła uważać swój związek z nim jako zadecydowany. Gdy Roger przybył prosić ją aby wystąpiła z klasztoru i gdy ona zgodziła się powrócić na świat, to nieinaczéj jak pod tym domyślnym warunkiem, że zostanie żoną Rogera; wszyscy zresztą byli w tém samém przekonaniu: wice-hrabia, wice-hrabina, baron i baronowa, całe sąsiedztwo, wreszcie ci wszyscy, którzy znali dawne stosunki Rogera z Konstancyją.
Potém, powiedzmy to, Roger sam kochał Konstancyją więcej niż kiedykolwiek. Co drugi dzień odbierał list od młodéj dziewczyny, i każdy z tych listów był nową kartą księgi jéj serca, w której Roger czytał obietnice niewypowiedzianych roskoszy. Położenie to było okropne; strach wstrzymywał Rogera; miłość popychała go naprzód. Jego związek z Konstancyją miał dwa oblicza: jedno uśmiechało sie szczęściem, drugie płakało śmiercią.
Dwadzieścia razy Roger był gotów jechać do Anguilhem i wyznać wszystko przed ojcem i Konstancyją; lecz dobry gienijusz wstrzymał go zawsze, jak Minerwa wstrzymywała Achillesa w Homerze.
Nareszcie, naglony przez wszystkich, straciwszy głowę po nowéj sześciomiesięcznéj zwłoce, dał słowo na miesiąc grudzień 1714 roku, potém udał chorego, spodziewając się że umrze, nareszcie ostatecznie przyrzekł zawrzeć związek w miesiącu lutym 1715 roku.
Konstancyja przyjmowała te wszystkie odwłoki z anielską rezygnacyją, nie pytając się nawet o ich przyczynę. Zresztą utraciła matkę w tym przeciągu czasu, i ona także przywdziała żałobę.
Zadecydowano, że ślub odbędzie się w Paryżu. Na tydzień przed dniem przeznaczonym na tę uroczystość, przybyli baronostwo i stanęli w pałacu d’Anguilhem; zaś wice-hrabia de Beuzerie z córką umieścił się w sąsiednim domu, gdzie Roger kazał przygotować dla nich pomieszkanie.
Wszystko zostało zmienione w pałacu d’Anguilhem; meble, obicia, obrazy, wszystko, zwierciadła nawet. Roger uważałby za profanacyją obrócić do użytku Konstancyi jakikolwiek przedmiot, należący niegdyś do Sylwandiry.
Zresztą przyszłe małżeństwo kawalera d’Anguilhem zajmowało bardzo wszystkich. O tém tylko wszędzie mówiono, oraz o przybyciu ambassadora perskiego Meliemet-Riza-Begn, który przywiózł od swojego władzcy podarunki dla Ludwika XIV. Kobiéty dawały wizyty temu ambassadorowi wieczorem, a mężczyźni rano.
Powiedzmy kilka słów o téj osobliwszéj osobie, która mając mieć udział w opowiadanéj przez nas historyi, zasługuje na oddzielną wzmiankę.
Mehemet-Riza-Beg był, jak już powiedzieliśmy, w obecnej chwili osobą, którą wraz z kawalerem d’Anguilhem, najwięcej się zajmowano. Jednak powinniśmy wyznać z skromnością jakiej daliśmy tyle dowodów, w ciągu tego arcy-prawdziwego opowiadania, że kawalerem zajmowano się tylko w pewnych towarzystwach paryskiéj społeczności, gdy tymczasem o Mehemecie-Riza-Begu mówiono w całéj Francyi.
W istocie, od Abdallaha, który w roku 807 przybył w poselstwie od Aarona króla Perskiego, do Karlomana, cesarza Zachodniego, i który przywiódł mu od swojego monarchy żywego słonia, co uważano za wielką osobliwość, następni królowie francuzcy nie otrzymali żadnego poselstwa z kraju Tysiąca i jednej Nocy; gdy ku środkowi roku 1714, wieść się rozeszła, że szach Perski Husseiu, wnuk wielkiego Sefi, a syn sułtana Solimana, dosłyszawszy aż w lspahanie, swojéj stolicy rozlicznych pochwał wielkiego króla Ludwika XIV, postanowił posłać doń ambassadora z darami. Ta wiadomość, jeszcze nie pewna, zdawała się pochlebiać bardzo dumie zdobywcy Flandryi; jakoż wkrótce w istocie dowiedziano się, że Mehemet-Riza-Beg wylądował w Marsylii.
Była to wielka nowina dla Wersalu. Stary król, otoczony nieprawém potomstwem i doznający z tego powodu ciągłych udręczeń, dotknięty ręką Boga w osobach swoich synów i wnuków, stawał się coraz nudniejszym, tak, że pani de Maintenon, chociaż umiejąca sobie we wszystkiém radzić, uskarżała się przed swoimi poufalcami, że wzięła na siebie tak trudny i nieznośny obowiązek, bawić człowieka najtrudniejszego do rozerwania nie tylko z Francyi i Nawary, ale i z całej Europy.
Przeto niektórzy mówili po cichu, że Mehemet-Riza-Beg nie był wcale ambassadorem Husseina, szacha Perskiego, lecz pani de Maintenon, bezimiennéj królowéj Francyi.
Cóżkolwiek bądź, Mehemet-Riza-Beg przyjęty został z największemi honorami. Skoro tylko posłyszano o jego przybyciu do Marsylii, król wysłał na jego spotkanie pana de Saint-Olon, ambassadora swojego przy królu Marokańskim: przez całą drogę oddawano mu honory należne posłom nadzwyczajnym, i Paryż ujrzał go wreszcie w swoich murach dnia 7 lutego; w dniu 19 zaś tego samego miesiąca otrzymał uroczyste posłuchanie u dworu.
Jak tedy powiedzieliśmy ambassador ten, był naówczas pierwszą ciekawością; rozprawiano wszędzie o jego przepychu, dziwactwach i udręczeniu jakie z tego powodu cierpieć musiał baron de Breteuil, który z polecenia królewskiego trudnił się przyjmowaniem tego dyplomaty dwakroć nadzwyczajnego.
Nic przeto dziwnego, że obejrzawszy Wersal i Paryż, pan de Beuzerie i jego córka, zapragnęli zobaczyć ambassadora.
Boger, który Coraz weselszym się stawał, im bliższym był swojego nowego szczęścia, z łatwością zgodził się na sprawienie téj małéj przyjemności swojej narzeczonéj.
Ułożono przeto, że, ponieważ ślub miał się odbyć w południe, a nie ma nic nudniejszego dla nowych małżonków, jak w dzień weselny, w którym przymuszeni są przyjmować powinszowania, krewnych i przyjaciół, ułożono przeto mówię, że po powrocie z kościoła przed obiadem, udadzą się z wizytą do pomienionego ambassadora.
Dzień 26 lutego naznaczony był na ślub Konstancyi z kawalerem. Myśląc ciągle o téj chwili uroczystej dla wszystkich, a tak straszliwéj dla niego, Roger chociaż wprawdzie nie zapomniał w jakiem położenia stawiało go to drugie małżeństwo, mniéj jednak zważał na to.
Słowem był jak ci ludzie, którzy uczyniwszy ofiarę z swojego życia, chociaż wiedzą, że lada chwila to życie może być im odjęte, starają się jednak pozostałe dni do śmierci jak najweseléj przepędzić.
Roger tedy od rana upajał się szczęściem oglądania Konstancyi, i patrząc na nią zapominał o wszystkiém.
Wyszedłszy od Śgo Rocha, gdzie Roger wziął ślub, damy odprowadziły Konstancyją do domu aby ją rozebrać, on zaś i Cretté udali się do pałacu ambassadorów, gdzie mieszkał Mehemet-Riza-Beg. Mężczyźni, jak już mówiliśmy, przyjmowani byli rano, kobiéty zaś po południu.
Margrabia de Cretté znał barona de Breteuil i dostał od niego bilety.
Dzięki przeto tym biletom, wpuszczono obu do Jego Ekscellencyi. Było pełno osób, które przechodziły po cztéry przed ambassadorem siedzącym na macie na środku salonu i kłaniającym się poważnie odwiedzającym go, których anonsowano kolejno.
Gdy przyszła koléj na dwóch przyjaciół, oznajmiono, tak samo jak postępowano z innymi, margrabiego de Cretté i kawalera d’Anguilhem.
W téj chwili Riza-Beg zajęty był paleniem fajki, którą niewolnica klęcząca przed nim zapalała mu właśnie.
Roger zauważał że ta niewolnica, któréj plecy tylko mogli widzieć, miała figurę bardzo zgrabną.
Usłyszawszy nazwiska margrabiego de Cretté i kawalera d’Anguilhem, ambassador uczynił poruszenie, a niewolnica odwróciła się.
Obaj wizytujący, którzy kilka kroków uczynili już w salonie, zatrzymali się nagle i spojrzeli na siebie niewzruszeni i przerażeni, jak gdyby twarz téj niewolnicy posiadała własność głowy Meduzy; następnie po chwili osłupienia wzięli się za ręce i wyszli z salonu z pośpiechem, nie widziawszy nawet ambassadora.
— O! Rogerze, — rzekł margrabia gdy stanęli w przedpokoju, — co za podobieństwo!
— Cretté, — odrzekł d’Anguilhem, to nie jest podobieństwo; Sylwandira to sama i jestem zgubiony.
Wtedy w kilku słowach opowiedział margrabiemu swoję historyją, którą ten zresztą znał już po części, gdy Roger owéj nocy gdy miał gorączkę wygadał się prawie ze wszystkiém.
— W takim razie, — zawołał Cretté, — musisz uciekać, i to natychmiast; zabierz czém prędzej i co tylko posiadasz złota i dyjamentów, i jedź do Flandryi, do Hollandyi lub Anglii; gdzie chcesz wreszcie, lecz odjeżdżaj.
Roger nie ruszał się z miejsca.
— Lecz jakim sposobem przybyła z tym osłem ambassadorem? — rzekł Cretté.
— Kto może zgłębić zamiary Opatrzności? — odrzekł ponuro d’Anguilhem.
— No! no? — zawołał margrabia ciągnąc go za sobą; — daj pokój teologii, nie trać ani sekundy; pośléj po konie pocztowe, siadaj do powozu i jedź.
— Bez Konsfancyi; nigdy! nigdy!
— Ależ, mój kochany, czy wiész na co się wystawiasz?
— Na śmierć, wiém o tém; lecz mniejsza o to, że umrę, bylebym umarł jutro dopiero.
— Pozwól sobie powiedzieć, że to rozumowanie nie ma sensu. Jutro zapewnie mniéj ochoty będziesz miał umrzeć jak dzisiaj. Żyć ci potrzeba, do pioruna! i żyć długo; przeto odjeżdżaj, i to natychmiast: powiedz mi tylko gdzie się udasz, a jutro, dziś wieczór jeszcze, posyłam ci żonę, lub sam ją odwiozę, jeżeli trzeba, na miejsce gdzie się będziesz znajdował, a gdy się już połączycie, zapomniecie o ambassadorze, o Sylwandirze i o całym świecie.
— Nie, Cretté; pozostaw mię przeznaczeniu; widzisz dobrze, że przynoszę nieszczęście!
— Czy istotnie tracisz głowę, kawalerze? tegoby tylko brakowało; chcesz więc służyć za pośmiewisko całéj Francyi? Chcesz... do djabła! przypomniéj sobie szubienicę pana de Pourceaugnac. Aha! dla tego to wtenczas...
— Tak, niestety, mój przyjacielu.
— Biédny chłopiec! lecz powtarzam ci, weź jakie postanowienie, Rogerze, król nie żartuje, gdy idzie o obyczaje. Pamiętaj na Fort-l’Évêque, Bastyliją i Châlons. Piętnaście miesięcy więzienia za to żeś zaniedbał żonę, cóż to będzie, gdy się wykryje żeś ją sprzedał?
Tak rozmawiając, stanęli w pałacu Anguilhem. Konstancyja wyjechała właśnie z baronową i kilkoma przyjaciółkami, oddać z kolei wizytę ambassadorowi.
Cretté korzystając z téj chwili, zaczął znowu naglić Rogera aby powziął postanowienie. Roger miał u siebie blisko za trzydzieści tysięcy franków gotówki i dwa kroć sto tysięcy franków w dyjamentach, było to aż nadto na piérwsze potrzeby. Ucieczka tedy była już prawie zadecydowaną, gdy damy powróciły. Drzwi pałacu ambassadorów, w skutek jednego z licznych kaprysów Riza-Beg’a zostały nagle zamknięte, i przyjmowanie odłożone do godziny piątéj wieczorem.
Widok Konstancyi sprawił swój skutek. Roger nie miał już ani mocy uciekać, ani odwagi wszystko wyznać; tymczasem téż oznajmiono, że obiad na stole. Roger udał się machinalnie za biesiadnikami i siadł do stołu z umysłem tak widocznie zaprzątniętym, że wszyscy to zauważyli.
Lecz w dniu wesela głowa pana młodego może być łupem tylu rozlicznych myśli, że nikt nie był tak mało delikatnym, aby się pytał o ich przedmiot; tylko, kiedy niekiedy Konstancyja spoglądała nań z niespokojnością, a za najmniejszym hałasem, d’Anguilhem i Cretté drżeli i zwracali spojrzenia ku drzwiom.
W ten sposób doczekali się wetów: Roger i Cretté zaczynali się nieco uspokajać. Roger uśmiechał się do żony i wracał jéj życie tym uśmiechem. Cretté opowiadał z tą zachwycającą arystokracyją, jaką nie wiele osób dochowało do dni naszych, niektóre z tych anegdotek, jakich nikt już teraz nie śmié opowiadać, gdy niespodzianie wszedł do salonu bardzo brzydki murzynek i zapytał o pana barona d’Anguilhem.
Pan d’Anguilhem ojciec podniósł się już, gdy Roger pojmując, że o niego tu chodziło, dał znak ojcu aby napowrót usiadł, i blady jak śmierć udał się za murzynkiem.
Zszedł ze schodów, nie mając siły zadać jakiegokolwiek pytania swojemu przewodnikowi. Zresztą gdyby mu pozostała jaka wątpliwość, ta rychło rozproszonąby została. Ujrzał na dziedzińcu karetę, a w niéj siedzącą młodą niewolnicę, której widok sprawił na nim rano tak straszliwy skutek.
Niewolnica dała znak Rogerowi, aby wsiadł do karety i zajął miejsce naprzeciwko niéj.
Roger był posłuszny nie wymówiwszy ani słówka i usiadł na przodzie. Murzynek zamknął drzwiczki i dwoje dawnych małżonków znalazło się sam na sam.
— Przecie téż, — rzekła Sylwandira, — oglądam cię, kochany Rogerze; a nie tak łatwo mi to przyszło!
Roger ukłonił się.
— Nie liczyłeś dziś na mnie, nieprawdaż? — rzekła znowu Sylwandira, pozwalając sobie téj saméj przyjemności. jakiej doznaje kot igrając z myszą, nim ją ma udusić.
— Nie, istotnie, — rzekł Roger.
— Tak, sądziłeś że jestem w Konstantynopolu, w Kairze, lub co najmniej w Tripoli; lecz kochałam cię tak, mój drogi, że nie mogąc znieść twojéj nieobecności, uchwyciłam skwapliwie piérwszą, jaka mi się nadarzyła sposobność powrócenia do Francyi.
— Jesteś zbyt dobrą, — pomruknął Roger.
— Lecz jak nagrodzoną zostałam za tg miłość? Przybywszy, pytam się o ciebie, powiadają mi, że masz pojąć drugą żonę, i że dziś, dziś właśnie żenisz się; a czy wiész, że ja jestem zazdrosną, niewdzięczniku!
Każde z tych słów przejmowało dreszczem biednego Rogera; nareszcie po chwili milczenia, podczas której Sylwandira nie spuściła oczu z niego.
— Lecz wreszcie, co chcesz odemnie? — zapytał Roger.
— Chciałabym wiedzieć za jaką cenę mię sprzedałeś, abym mogła przyłączyć tę summę do małych reklamacyj, jakie mam ci uczynić.
— Dalibóg, — rzekł Roger; — miałem słuszne prawo sprzedać kobietę, która wtrąciła mię do więzienia.
— Powinnam była uczynić gorzéj jeszcze, urwisie jakiś, — odrzekła Sylwandira pieszczotliwym tonem.
— Postarać się o wyrok śmierci, nieprawdaż? Dalibóg, gdybyś tak postąpiła, uczyniłabyś mi wielką przysługę.
— Słuchaj mnie, — rzekła Sylwandira, — zaprzestańmy tych żartów i przystąpmy do interesów.
tylko chcesz, słucham cię.
— Rogerze, — rzekła Sylwandira, — czy wiész, że nie spodziewając się tego, uczyniłeś mię szczęśliwą? Poznałam Mehemeta-Riza-Bega, podobałam mu się i poślubił mię.
— Jakto! — zawołał Roger z promieniem nadziei, i ty także, jesteś zamężna?
— Tak, lecz na sposób mahometański, co tam mogło być bardzo dobrem, lecz tu nic nie znaczy. Z czego wynika, że ja mam istotnie jednego tylko męża, gdy ty, masz dwie żony. A że, jak wiész, mój drogi mężulku, dwużeństwo jest...
— Wiem, wiem, — rzekł Roger.
— Jesteś przeto zupełnie w mojéj mocy, gdyż czekałam, dopóki związek nie zostanie zawarty, pojmujesz mnie? i w każdym razie, chociażbyś nie był łaskaw oddać mi dziś rano wizyty, miałbyś mnie wieczór u siebie.
— Chcesz więc mnie zgubić, — zawołał Roger.
— Jesteś waryjat. Coby mi z tego przyszło? Nie, mój luby Rogerze, chcę najprzód, abyś mi dał sto tysięcy talarów jakie odziedziczyłeś po moim biednym ojcu.
— O! żądanie to, jest aż nadto słuszne, — zawołał Roger, — i cała ta summa jest u mnie w gotowości w wekslach na okaziciela.
I to powiedziawszy Roger uczynił poruszenie chcąc wysiąść z powozu i iść po pugilares, — lecz Sylwandira zatrzymała go.
— Zaczekaj, zaczekaj, rzekła; — to jeszcze nie wszystko, nie wymkniesz mi się tak tanim kosztem.
— Słucham, — rzekł Roger.
— Oddasz mi nadto, sto tysięcy talarów stanowiące mój posag.
— Jakto! twój posag? Wiész dobrze? że tych pieniędzy nigdy nie odebrałem.
— Wiém, że jest o nich wzmianka w moim kontrakcie ślubnym, i że należą się słusznie mojemu drugiemu mężowi, którego postępowanie, sam przyznasz, wiele się różni od twojego, ponieważ on mnie kupił, gdy tymczasem ty mnie sprzedałeś.
— No, niech i tak będzie, — rzekł Roger, — dam ci i te sto tysięcy talarów.
— Oprócz tego... — rzekła Sylwandira.
— Jakto! czy jeszcze co? — zawołał Roger.
— Bez wątpienia, cena za którą mię sprzedałeś. Zdaje mi się, mój luby Rogerze, że byłam jeżeli niepełnoletnią, to przynajmniéj usamowolnioną, i mogłam sama odebrać te pieniądze; nie darmo jestem córką prawnika...
— Co do tego, — rzekł Roger, — mogę ci dać słowo honoru, że nie wziąłem ani grosza... i nawet, dopłaciłem sam pięć set pistolów.
— To mi dopiero grzeczność powiedziałeś, mój panie, — odrzekła z przymileniem Sylwandira; — lecz ponieważ jesteś człowiekiem honoru i dajesz mi słowo, wierzę ci; oddasz mi przeto, jak mówiłam sześć kroć sto tysięcy liwrów.
— Kiedyż chcesz mieć tę summę? — zapytał Roger.
— Miałam jednak ochotę, — mówiła daléj Sylwandira nie odpowiadając na zapytanie, — wejść do salonu, zamiast pozostać na dziedzińcu i kazać się oznajmić niespodzianie, poczciwemu Bretonowi... masz jeszcze Bretona?
Roger uczynił znak potwierdzający.
— I kazać się oznajmić poczciwemu Bretonowi, jako pani d’Anguilhem, — ciekawaby rzecz była, jakąbyś zrobił minę znalazłszy się pomiędzy dwiema żonami, turku jakiś. Ale wolałam inną satysfakcyją. Oddasz mi, jak już powiedziałam, najprzód sześćkroć sto tysięcy liwrów, a potém zobaczymy.
— Gdzież mam ci przysłać tę summę? — zapytał Roger.
— Do ambassady, — odrzekła Sylwandira. — Zapytasz się o niewolnicę faworytę Jego Ekscellencyi Mehemeta-Riza-Bega; zrozumiem co to ma znaczyć i wyjdę sama.
— I kiedyż potrzebujesz tych sześciu kroć sto tysięcy liwrów? — zapytał Roger powtarzając pytanie, które zostało bez odpowiedzi.
— Za dwie godziny.
— Za dwie godziny! — zawołał Roger; — ależ to tak jakbyś żądała abym sobie w łeb wypalił! Jakże chcesz, abym w dwóch godzinach zebrał tyle pieniędzy?
— Masz dyjamenty, sprzedaj je, masz przyjaciół, wezwij pomocy ich worka. Przykro mi, że jestem tak wymagającą, lecz wkrótce wyjeżdżamy, mój Rogerze. Nawet tylko na moje usilne nalegania, Jego Ekscellencyja Mehemet-Riza-Beg został tak długo, dopóki twój ślub nie został zawarty.
— Za dwie godziny! za dwie godziny! — zawołał Roger; — lecz to niepodobna, zaczekaj przynajmniej do jutra rana.
— Nie zaczekam ani minuty.
— Skoro tak, rób sobie co chcesz.
— Bardzo dobrze; wejdę tedy do domu, udam się do naszego pokoju, i będę tam czekała na ciebie. Angola, — mówiła daléj zwracając się do murzynka i zabierając się wysiąść: — otwórz drzwiczki, chcę wyjść.
Murzynek położył rękę na klamce u drzwiczek: Roger zatrzymał Sylwandirę.
— Lecz pamiętaj na następstwa.
— Dla ciebie tylko złe być mogą. Mehemet takie tylko ma prawo nademną, że mnie kupił, a wątpię, aby takie kupno było prawomocne we Francyi. Zresztą, ponieważ sam mię sprzedałeś, niestosownie byłoby z twojéj strony wymawiać mi to, co miało miejsce w czasie, gdy byłam własnością mojego nabywcy.
— Ależ, pani.
— Słuchaj, — rzekła Sylwandira. — Powiedziałam, że daję ci dwie godziny czasu, i powtarzam ci to jeszcze; lecz jeżeli za te dwie godziny, uważaj mnie dobrze...
— Ah! nie tracę ani słówka, — odrzekł Roger z westchnieniem.
— Jeżeli za dwie godziny, sześć kroć sto tysięcy liwrów nie będą się znajdowały w pałacu ambassady...
— To cóż? — zapytał Roger z niespokojnością.
— To, mój drogi Rogerze, — odrzekła Sylwandira, — będziesz miał mnie dziś jeszcze w swoim domu, gdzie każę się zaanonsować jako pani Rogerowa d’Anguilhem.
To powiedziawszy, Sylwandira pożegnała męża zachwycającém poruszeniem głowy, i prześlicznym uśmiechem; następnie, na znak swojéj pani murzynek otworzył drzwiczki karety, i Roger wysiadł.
Natychmiast kareta potoczyła się, lecz dopóki nie wyjechała z bramy, Sylwandira, wychyliwszy zupełnie głowę za drzwiczki, kłaniała się ciągle ręką Rogerowi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.