Sylwandira/Tom III/XXIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXIII.
Jak kawaler d’Anguilhem jadąc z Bastylii do Châlonsnad-Saoną, miał bardzo wesołego towarzysza podroży.

Hrabia d’Olibarus został zabity, Roger zaś niebezpiecznie raniony. Piérwszego pochowano pod numerem 158, drugiego przeniesiono do Bastylii.
Lecz Roger był silny jak Herkules; w trzy tygodnie wstał już z łóżka, i chociaż był jeszcze słaby, przynajmniéj nie było już żadnego niebezpieczeństwa. Zresztą te dwa wypadki zniechęciły go bardzo do przedsiębrania ucieczki, i chwilowo przynajmniéj uleczony był z téj manii.
Lecz z czego się nie uleczył i z czego obiecywał sobie nigdy się nie uleczyć, to z nienawiści ku Sylwandirze, któréj podług tego co mu napisał Cretté, winien był najprzód swoje uwięzienie, a następnie dwie rany, które były tego następstwem. Prawda, że Sylwandira pozbywając się Rogera za pomocą Bastylii, co było bardzo w modzie w owéj epoce, nie mogła przewidzieć, że jéj mąż dwa razy będzie probował ucieczki, i że te dwie próby sprowadzą dlań tak złe następstwa; lecz jakkolwiek bądź, zawsze przyczyną tego wszystkiego była Sylwandira.
Przeto kawaler obiecywał sobie, że odzyskawszy wolność pomści się okrutnie. W juki sposób? tego jeszcze nie wiedział; lecz wiedział z pewnością, że kiedyś się pomści.
Jednego wieczoru, gdy przez cały dzień zaprzątnięty był temi słodkiemi myślami, usłyszał kroki w korytarzu do niego wiodącym. Znajdując się od kilku miesięcy w więzieniu, zaczynał już poznawać zwyczaje tych zakładów; widząc tedy, że to była niezwykła godzina, nie wątpił, że miało zajść względem niego cóś nowego. W istocie weszło dwóch żołnierzy, z których każdy stanął z jednéj strony drzwi; za nimi wszedł gubernator, i ukłoniwszy się Rogerowi, kazał mu zabrać swoje rzeczy i udać się za nim. Inwentarz nie był długi, jeden ze stróżów wziął zawiniątko, i Roger wykonał polecenie kommendanta.
Przeszli przez korytarz wychodzący na wewnętrzny dziedziniec, potém przez dziedziniec, następnie pod sklepieniem, a wszędzie przechodzili pomiędzy dwoma rzędami żołnierzy; przed bramą stała kareta.
Roger, który zaczynał wątpić o pamięci Jego Królewskiéj Mości Ludwika XIV, nie łudził się tą rażą żadną nadzieją; zresztą z każdéj strony karety stał muszkieter na koniu, a wewnątrz znajdował się urzędnik policyjny: więzień przeto pożegnał kommendanta dziękując mu za troskliwość z jaką kazał opatrywać jego ranę i siadł obok urzędnika. Natychmiast drzwiczki zamknięto na klucz i powóz potoczył się po bruku.
Przejechali galopem przez część Paryża, lecz Roger nie mógł rozpoznać gdzie go wieziono; noc była taka, jaką zazwyczaj obierano na przewożenie więźni. Tylko wkrótce poczuwszy wolniejsze i czyściejsze powietrze, pomiarkował że wyjechali z stolicy; wychylił się przez drzwiczki i ujrzał drzewa i pola; lecz gdy zanadto zdawał się zaprzątniętym tym widokiem:
— Mój panie, — rzekł doń urzędnik policyjny, — uprzedzam go, że kareta zamkniętą jest na klucz i z obu stron galopuje dwóch muszkieterów, że mam w każdéj kieszeni pistolet i otrzymałem rozkaz strzelać za okazaniem z pańskiéj strony najmniejszéj ochoty do ucieczki. Powiadam to panu dla tego, — mówił daléj, — że jako stary żołnierz nie chciałbym zamordować szlachcica nie powiedziawszy mu dla czego; teraz przeto gdy pana uprzedziłem, to już pańska rzecz.
Roger rzucił się z westchnieniem w głąb powozu. Zaczynał uczuwać wielkie poszanowanie dla materyjalnéj siły, którą dawniéj pojmował dla tego tylko, aby ją zwalczyć i pokonać.
— Lecz przecie, — rzekł Roger, — niech wiém gdzie mnie znowu prowadzicie?
— Zabroniono mi powiadać to panu, — odrzekł urzędnik, — oho! polecono mi pana jako śmiałka, który korzysta z najmniejszéj okoliczności.
Roger wydał głuchy jęk.
— No, no! — rzekł doń urzędnik, — bądź pan rozsądny i nie rozpaczaj dla tego. Prowadziłem kobiéty, które lepszą minę zachowały jak pan.
— A więc do innego więzienia mnie prowadzicie? — zapytał Roger.
— Choćbym panu odpowiedział że nie, nie uwierzyłbyś mi; wolę przeto powiedziéć otwarcie że tak jest.
— Do Pignerol albo na wyspę S-éj Małgorzaty? — rzekł Roger, — Ah! Fouquet! ah! Lauzun!
— Cicho! — rzekł urzędnik, — cicho! nie pogarszaj pan swojéj sprawy wspominając o tych ichmościach, podróżujmy spokojnie, nie wdając się w politykę. Jestem dobry chłopiec, i szczęście dla pana, żeś się nie dostał któremu innemu z moich kolegów, kapryśnemu i niegrzecznemu, który nie wyrzekłby do pana ani słówka przez całą drogę; ja przeciwnie lubię rozmawiać i wolę pobudzać biednych więźni do śmiechu aniżeli do płaczu; zachowaj się pan przeto przyzwoicie, a mogę przyrzec, że droga nie będzie się panu wydawała długą.
— Ah! — rzekł Roger ze drżeniem; — widzę, że udajem się na drugi koniec Francyi. Ah! Matthioli... oh! Żelazna Masko!...
— Znowu, znowu! — rzekł urzędnik. — Dalibóg uczynisz mi pan drogę bardzo nieprzyjemną, gdy przeciwnie chciałem się rozweselić. No, no, patrz pan uprzejmiéj na mnie, a będę z panem rozmawiał chociaż mi to wyraźnie zakazano.
— I o czémże będziem rozmawiali? — zapytał Roger.
— O tém i o owém; o deszczu i pogodzie, o czém bądź zresztą byle się nie nudzić.
— Co do mnie, jedną rzecz tylko wiedzieć pragnę, reszta mię nie obchodzi.
— Cóż takiego? Mów pan.
— Gdzie jedziemy?
— Nie wolno mi tego panu powiadać.
— Ah! widzisz więc.
— Lecz nie zabroniono mi powiedzieć gdzie nie jedziemy.
— O! skoro tak, to odpowiadaj mi pan.
— Przedewszystkiem ułóżmy się. Przyrzecz mi pan, że nie będziesz szukał sposobności do ucieczki i że przestaniesz być smutnym.
— Lecz pan także, — rzekł Roger, — daj mi słowo starego żołnierza, że dopełnisz wiernie posłannictwa jakie na ciebie włożę.
— Ja?
— Tak jest.
— Choćbyś mi pan ofiarował sto tysięcy talarów, nie przyrzekłbym ci nic. Ale zastanówże się kochany panie, że twoje żądanie jest niedorzeczne. Dla czegóż król kazałby pana tak ściśle pilnować, jeżeli nie dla tego, aby ci nie dopuścić zawiązania kommunikacyi. Bądźże pan rozsądniejszym.
Roger zastanowił się, że nie tylko nic mu nie przyjdzie z złego humoru jego towarzysza, ale jeszcze może wiele na tém stracić. Widział, że ucieczka była niepodobną. Zresztą, jak mówiliśmy, był chwilowo uleczony z téj monomanii, przeto po chwili milczenia.
— A więc, mój panie, — rzekł do swojego towarzysza podróży, — daję ci słowo honoru, że nie będę starał się ratować ucieczką, i że będę ile możności wesoły.
— Tak, to co innego, widzę, że będziem mieli prześliczną podróż. No, teraz pytaj mię się pan, a będę odpowiadał.
— Czy jedziemy na wyspy S-éj Małgorzaty?
— Nie.
— Do Pignerol?
— Nie.
— Do wieży Śgo Jana?
— Nie.
— Do Pierre-en-Scise?
— Przybliżasz się pan.
— Do fortecy w Dijon?
— Co raz to bliżéj, coraz to bliżéj.
— A więc jedziemy do Châlons?
Milczenie ze strony urzędnika.
— Jedziemy do Châlons?...
Toż samo milczenie.
— Odpowiédzże pan jeszcze! — zawołał Roger z niecierpliwością.
— Nie takeśmy się umówili, — rzekł urzędnik. — Obiecałem powiedzieć panu gdzie nie jedziemy, lecz nie wolno mi mówić gdzie jedziemy. Przypuśćmy, że przez moję dobroć zostanę skompromitowany, i że każą mi przysięgać czy nie powiedziałem panu, że jedziemy do zamku w Châlons; wtedy podniosę rękę i przysięgnę sumiennie, gdyż panu tego nie powiedziałem.
— A więc do Châlons jedziemy, — rzekł Roger westchnąwszy i rzuciwszy się w zamyśleniu w głąb powozu.
— No, no, — rzekł urzędnik, — otóż znowuśmy smutni; wesołą jak widzę będziem mieli drogę, i to dwa dni! Ale uprzedzam pana, że tego nie ścierpię.
— Jakto, — rzekł Roger, — zmusisz mię pan abym był wesoły?
— Mam pańskie słowo, i spodziewam się że jako człowiek honoru, ulitujesz się pan nad biednym policyjantem i dotrzymasz go; bo trzeba panu wiedzieć, że mojém powołaniem było śpiewać wodewille u Turlupin’a. Ah! ah! a propos wodewillów, dobrze żem sobie przypomniał, to może pana rozerwie. Ale trzeba przyznać, że pańskie śpiewki bardzo mnie zabawiły.
— Co chcesz mówić? — zapytał Roger.
— Dobrze, dobrze; może ich się pan zaprzesz? Znaleziono je u pana, własną pańską ręką napisane.
— Nie wiém co chcesz mówić, mój panie.
— Rozumiem, rozumiem. Nie żądam, abyś się pan zwierząt przedemną; ale masz pan dowcip bardzo satyryczny.
I urzędnik zaczął śpiewać na nutę bardzo znaną w téj epoce, jedną z śpiewek, które tak skompromitowały Rogera, a która była szykaną pani de Maintenon.
— Nie ułożyłem wcale tego paszkwilu, — zawołał Roger, — byłem tylko tak nieszczęśliwy, żem go przepisał.
— Albo ten, — rzekł urzędnik, i zaczął śpiewać na inną nutę drugą śpiewkę w tym samym rodzaju.
— Ale powtarzam jeszcze raz, że nie komponowałem wcale tych wierszy.
— Dobrze, a ten, — i urzędnik zaczął trzecią satyrę.
— Lecz, — zawołał Roger, — jak się to dzieje, że śpiewasz te wiersze nie obawiając się u więzienia?
— Śpiewam je tylko przed panem, to cała rzecz. Nie powtarzałbym ich pewnie w towarzystwie, i nie ważyłbym ich się przepisywać własnoręcznie. Nie dla tego abym ich nie znajdował dowcipnemi, przeciwnie... i najlepszy dowód, że nie zapomniałem z nieb ani słówka, hę?... nieprawdaż?... pan, który jesteś ich autorem, powiedz sam...
— Na honor, — rzekł Roger, — zaręczam...
— Cicho, cicho! Muszę udawać że panu wierzę. Istotnie, to nie pan... ale najlepiéj, nie mówmy już o tém.
— O ja nieszczęśliwy! — zawołał Roger; — jakżem był nierozważny, żem śpiewał podobne rzeczy!
— Przeciwnie, można je śpiewać, nie ma w tém nic złego; lecz tylko w zaufaném towarzystwie, lub sam na sam, jak my teraz jesteśmy... a nadewszystko nie chować u siebie kopij, jeszcze własnoręcznych;... bo w takim razie, gdy żona ma ochotę pozbyć się nas...
— Jakto! — rzekł Roger, — wiész także o mojéj awanturze?
— Jakiéj awanturze?
— A cóżeś mi dopiero mówił?
— Ja! nie wiém o niczém, — rzekł urzędnik; — powiedziałem tak, jakbym mówił o czém inném...
I zaczął nucić jedną ze śpiewek.
Roger ogłuszony szczególném swojém położeniem, obawiając się aby w głowie mu się nie pomięszało pod nawałem najrozmaitszych myśli, zamknął oczy i oparłszy czoło o poduszkę powozu, starał się uporządkować nieco swoje wyobrażenia; urzędnik zaś nie przestawał nucić burzliwych piosnek, w których zdawał się mieć szczególne upodobanie. Ponieważ jednak trzy nocy już Roger nie używał spoczynku, zasnął nareszcie, i nie obudził się aż nazajutrz rano; ujrzał obok siebie urzędnika zawsze rzeźwego i uśmiechającego się, który z największém zajęciem zapytał go się jak noc przepędził. Co do siebie, zaręczył, że ufając słowu swojego więźnia, użył wszystkich rozkoszy snu.
Gdy wysiadali na śniadanie, zapytał Rogera czy ma pieniądze. Roger był bez grosza. Odebrano mu wszystko co posiadał, aż do klejnotów, z obawy aby nie przekupił stróży; więzień wyznał przeto z pokorą swoje ubóstwo.
Wtedy widać było, że w umyśle urzędnika toczyła się walka dobrych chęci ze ziemi; lecz dobre przemogły.
— Wiész pan co, mógłbym schować sobie piętnaście sous na dwóch liwrach, które król przeznacza na żywienie pana; lecz byłeś pan bardzo grzeczny ze mną, dotrzymałeś mi słowa. Zamiast przeto korzystać z pańskiego położenia, jakby uczynił nie jeden z moich kolegów, zaproponuję panu jednę rzecz, to jest abyśmy zjedli razem śniadanie.
— Z największą przyjemnością, — odrzekł Roger, który nie miał nigdy pod tym względem wyobrażeń arystokratycznych zbyt wygórowanych, a przytém nie życzył sobie pogniewać się z swoim towarzyszem.
I obadwaj zasiedli do stołu. Jak obiecał urzędnik, jedzenie było istotnie dobre. Roger jadł jak prawdziwy dwudziestoletni rekonwalescent.
— Co to za piękny wiek pański! — mówił urzędnik spoglądając nań z zazdrością, chociaż sam także dosyć dobrze się sprawiał; — co za śliczny apetyt! A jednak taki sam byłem, gdym miał te lata; tylko że weselszy, śpiewałem bez ustanku, na całe ganiło, od rana do wieczora, jak skowronek, jak słowik; lecz pamiętałem zawsze śpiewać cudze piosnki, nigdy swoich, chyba sam na sam z przyjacielem, jak teraz z panem, bo trzeba panu wiedzieć, żem ja także komponowałem piosnki, które chociaż nie umywały się do pańskich, miały jednak swoję wartość. Ot, ta naprzykład.
I zaczął śpiewać na nutę dzwonów piosnkę, także szykanującą panią de Maintenon, gdy zaś skończył:
— Hę? co pan na to mówisz? — rzekł.
— Mówię, — odpowiedział Roger, — że nierozwagą jest z pańskiéj strony, śpiewać takie rzeczy.
— A to dla czego?
— Gdybym cię oskarżył?
— Ba! czyby kto temu uwierzył? Powiedziałbym, że chcesz się pan pomścić za to, żem się surowo z tobą obchodził, i cały kłopot spadłby na pana.
— W nocy przybyli do Châlons-nad-Saoną, i stanęli przed zamkiem służącym za więzienie.
Natychmiast zaprowadzono Rogera do przeznaczonego dlań pokoju; lecz ponieważ znużony był bardzo podróżą i mocno osłabiony ostatnią raną, z której go jeszcze nie wyleczono, rzucił się na łóżko nie obejrzawszy nawet swojego mieszkania.
Spostrzegł tylko, że u sufitu wisiała zapalona lampa, i ta okoliczność sprawiła mu wiele ukontentowania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.