Sylwandira/Tom II/XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIV.
Jak człowiek tajemniczy zjawił się po raz drugi, i jak przy tém drugiém widzeniu się, rzeczy wyjaśniły się nieco.

Roger pozostał przez czas niejaki przywalony ciosem, jaki w niego uderzył, nareszcie zebrawszy wszystkie swoje siły, wstał, wziął kapelusz i pobiegł do margrabiego de Cretté, swojego doradzcy i opiekuna.
Na szczęście margrabia był u siebie.
— Co ci jest? — zawołał spostrzegłszy kawalera; czy przegrałeś już proces?
Margrabia zadał to pytanie kawalerowi, tak oblicze tego ostatniego było zmienione.
— Nie jeszcze, dzięki Bogu, — rzekł Roger; — wiész, że dopiéro za trzy dni ma zapaść wyrok; i nawet...
— Nawet?.. — powtórzył margrabia.
— I nawet mam niejaką nadzieję wygrania go, — rzekł wzdychając kawaler.
— Zdaje mi się, że skoro tak jest, nie masz czego tak ciężko wzdychać.
— Naturalnie, że tak ci się zdaje, bo nie wiész pod jakiemi warunkami.
— Ah! są więc warunki?
— Niestety! — rzekł Roger rzucając się w objęcia przyjaciela.
— Opowiedzże mi to, — zawołał margrabia, — istotnie niepokoisz mnie, kawalerze.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu swoję rozmowę z człowiekiem z opalowemi oczyma. Cretté wysłuchał opowiadania z największą uwagą, poczém gdy kawaler skończył:
— Rzecz szczególniejsza, — rzekł. — Czyby Bouzenois zostawił jaką córkę naturalną, którą chcianoby wydać za mąż? Albo téż, mój biédny Rogerze...
— Co, albo téż? — zawołał kawaler — bledniejąc.
— Może sama stara Indyjanka, pragnie wejść w powtórne związki?
Roger zdrętwiał, lecz pewna uwaga uspokoiła go.
— Niepodobna, — rzekł, — już nie żyje.
— A więc, — zdaje się, że z téj strony nie masz się czego obawiać. Ale, czy to niejaka łapka przeciwnéj strony? Co na to mówisz?
— Myślałem już o tém; lecz cóżby przyszło panu Afghano z tego gdybym się ożenił?
Zapomnieliśmy powiedzieć, że Indyjanin nazywał się Afghano.
— Nie wiadomo, zawsze jednak bądź ostrożny.
— Bez wątpienia; lecz w dniu jutrzejszym mam dać stanowczą odpowiedź.
— Poradź się ojca.
— Ależ mój ojciec znajduje się o pięćdziesiąt pięć mil ztąd, a przytém wyznam ci margrabio, nie potrafiłbym się w ten sposób ożenić; kocham, ubóstwiam młodą dziewczynę w naszém sąsiedztwie, anioła który odpłaca mi się równém przywiązaniem i umrze gdybym się ożenił z inną.
— Tak sądzisz? — rzekł Cretté wyciągając wargi na znak powątpiewania.
— Jestem pewny, dała mi swoje słowo.
— Że umrze?
— Nie, lecz, że żyć będzie tylko dla mnie.
Wówczas Roger opowiedział margrabiemu wszystkie swoje przygody z Konstancyją, nie wymieniając jednak jéj nazwiska.
— Skoro tak, mój kochany, nie ma nad czém wiele się namyślać. Czy wolisz pannę... mogęż się zapytać bez niedyskrecyi, jak się nazywa?..
— l owszem, nazywa się Konstancyja de Benzerie.
— W istocie, to imię jest obiecujące...
— Pytałeś się więc?..
— Pytałem się, czy wolisz pannę Konstancyją de Beuzerie, aniżeli sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu.
— Gdybym był sam, przekładałbym ją nad majątek, nad życie, nad wszystko; lecz na nieszczęście mam ojca i matkę, którzy mnie uwielbiają, i których zniszczę odmawiając.
— Tak, masz słuszność, — rzekł Cretté, — to jest prawdziwy obowiązek; pojmujesz sam przeto, że to jest kwestyja sumienia, którą ty sam tylko możesz rozwiązać.
Roger głęboko westchnął.
Margrabia de Cretté zamyślił się także, i dumał długo; nareszcie porwał rękę Rogera poruszeniem tak nagłém, że ten osłupiał.
— Jesteś człowiek zgubiony, — rzekł, — zgaduje zkąd pochodzą propozycyje, które ci czyniono.
— No! — rzekł Roger z przestrachem.
— Jegomość z brodawkami jest sędzia lub assesor, słowem, jaki jurysta posiadający garbatą córkę, któréj chciałby się korzystnie pozbyć.
— Margrabio, proszę cię, nie gadaj mi podobnych rzeczy; słabo mi się robi.
— Mój kochany, trzeba umiéć powiedziéć prawdę przyjaciołom.
— Niestety! — jęknął Roger.
— Zresztą, — mówił daléj margrabia, — napisz do ojca i zapytaj go o radę.
— Jeszcze jedna rzecz!.. — odrzekł kawaler wymawiając każdy wyraz tonem płaczliwym. — Być może, że który z tych panów, o których dopiéro mówiliśmy, ma córkę, która...
— Myślałem o tém, — rzekł Cretté; — lecz nie chciałem ci mówić... Którąż z dwóch ułomności wolałbyś?.. Ja, przyznam się, wolałbym ułomność nieuleczoną...
— To jest okropna zdrada! — zawołał Roger wściekły.
— Musisz jednak wybierać, — rzekł margrabia, — nie ma tu środka. Albo przegrać proces, albo skoczyć z zamkniętemi oczyma w przepaść.
— Niestety! niestety! — powtórzył znowu Roger.
— Mój biédny przyjacielu, — rzekł de Cretté, którego położenie kawalera wzruszało aż do łez, — wpadłeś w prawdziwą łapkę; lecz nie rozpaczaj jeszcze póki nie odbierzesz drugiéj wizyty; korzystaj z obecności tego człowieka, wybadaj go na wszystkie sposoby, żądaj bliższych objaśnień, a jeżeli ci odmówi, odmów także swojego zezwolenia; ukryty będę za drzwiami i udam się za tym czartem choćby do piekła, a przynajmniéj będziemy mieli tę przyjemność, że się zemścimy.
— Tak, lecz przegram proces.
— Nie możesz miéć wszystkiego na raz, mój kochany.
Ponieważ cała ta rozmowa nie doprowadzała ich do niczego, Roger pożegnał margrabiego i powrócił pod Złote Jabłko.
Postanowił napisać zaraz do ojca; lecz przyszło mu na myśl, że list potrzebował cztéry dni aby się dostać z Paryża do Loches, i tyleż dni napowrót, co stanowiło ośm dni, przypuszczając nawet, że baron odpisze natychmiast. Wyrok zaś miał być wydany za trzy dni; materyjalnie przeto niepodobna było odebrać na czas odpowiedzi z Anguilhem, a jednak biédny chłopiec potrzebował rady ojca przed powzięciem jakiegokolwiek postanowienia.
Tymczasem każda minuta posiadała wartość dnia. Nazajutrz człowiek z opalowemi oczyma: przybyć miał, nieubłagany jak czas, punktualny jak śmierć.
Roger przez całą noc szukał środków wydobycia się z tego położenia; nie potrzebujemy dodawać, że nie znalazł żadnego.
Dzień nadszedł. Roger czekał na człowieka z brodawkami, uzbrojony w cały arsenał propozycyi i podstępnych zapytań.
Nieznajomy nie dał czekać na siebie. O godzinie, minucie, sekundzie oznaczonéj, Roger, który nadstawiał ciągle ucha, usłyszał na schodach odgłos kroków, które zatrzymały się przed jego drzwiami; następnie zapukano trzy razy, i nareszcie na słowa „można wejść,” wymówione drżącym głosem przez Rogera, drzwi otworzyły się i fatalny posłaniec wszedł z miną jeszcze grzeczniejszą, jeszcze pokorniejszą jak wczoraj.
Przedewszystkiem obrzucił badawczém spojrzeniem cały pokój.
— Jesteś pan sam? — zapytał.
— Zobacz, — rzekł d’Anguilhem.
Nieznajomy powtórzył przegląd z tą samą skrupulatnością jak piérwszą razą, poczém zbliżył się do Rogera, który siedział na krześle, blady jak winowajca skazany na śmierć.
— No, jakże, panie kawalerze, — rzekł tajemniczy człowiek, — czy namyśliłeś się?
— Więcéj jeszcze, mój panie, — rzekł Roger, — gdyż rozwiązałem zagadkę; możem przeto mówić otwarcie i ukończyć prędko układy.
— To jest mojem najgorętszém życzeniem, panie kawalerze, — odrzekł nieznajomy kłaniając się.
— Przysłany pan jesteś do mnie przez osobę, chcącą pozbyć się córki.
— Pozbyć się! O! panie, to wyrażenie nie jest mocne.
— Nie roztrząsajmy wyrażeń. Na nieszczęście jestem przekonany, że to co powiedziałem, jest aż nadto prawdą.
— Ja jednak powtarzam, że pan jesteś w błędzie.
— Teraz, tym ojcem jest jeden z moich sąsiadów, nieprawdaż? — rzekł Roger wlepiając w człowieka z brodawkami badawcze spojrzenie.
Nieznajomy spojrzał z kolei na Rogera z wyrazem podziwu, który wyglądał prawie na uwielbienie.
— Istotnie, — rzekł, — zgadłeś pan.
— Ah! wiedziałem dobrze, — zawołał Roger z tryumfem.
— Lecz cóż panu przyjdzie z téj wiadomości?
— Pewność, że przegram proces jeżeli się nie ożenię.
— A tém samém, że pan wygrasz jeżeli się ożenisz.
— Bardzo smutna ostateczność, — rzekł Roger.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł nieznajomy, — nie masz na co się uskarżać; jesteś na pięknéj drodze do majątku i szczęścia, powtarzam, korzystaj z tego.
— Zapewnie, ja szlachcic, którego honor nie podlega żadnemu zarzutowi, mam zaślubić córkę człowieka, który frymarczy sprawiedliwością.
— Dla czegóż uważasz pan rzeczy z fałszywego punktu widzenia, — odrzekł nieznajomy. — Człowiek posiadający kredyt, korzysta z niego, i dopomaga swoim przyjaciołom; ci zaś, na mocy prawa wdzięczności, które jest prawem pięknych dusz, oddają mu przysługę za przysługę.
— Tak, wiém dobrze o tém, lecz panna?..
— A więc panna...
— Panna! jest panną?
Nieznajomy rośmiał się drwiąco.
— Czy wdową? — mówił d’Anguilhem.
Ten sam uśmiech.
— Do stu piorunów, mój panie! — krzyknął kawaler wściekły, — zdaje mi się, że drwisz ze mnie.
— Niech mię Bóg zachowa, kawalerze, śmieję się tylko z pańskich obaw.
— Które może nazywasz bezzasadnemi; — odrzekł d’Anguilhem, — gdy przymuszasz mię kupować kota w worku.
— Tém większą późniéj będzie radość panie d’Anguilhem.
— Na tém nie mogę poprzestać; niech przynajmniéj zobaczę tę pannę.., młodą osobę... damę na wydaniu...
— Niepodobna, panie, niepodobna.
— To chociaż ojca... niech poznam ojca... zdaje się, że nie wiele żądam,
— Przeciwnie, żądasz pan wszystkiego: gdyż skoro pan poznasz ojca, w dwadzieścia cztéry godzin będziesz znał córkę.
— Dalibóg oszaleję, — rzekł d’Anguilhem.
— Panie kawalerze, — odrzekł człowiek z brodawkami, swoim najsłodszym głosem, — nie unoś się tak bardzo: interes jest doskonały, wierzaj mi pan, i żałowałbyś później gdybyś się nie ułożył; gdyż powodując się wszystkiemi temi małoznaczącemi względami, które jak widzę z żalem, mają tyle wpływu na pana, utracisz majątek wynoszący półtora milijona liwrów i przegrasz sprawę pociągającą za sobą trzydzieści do cztérdziestu tysięcy liwrów kosztów; gdy tymczasem żeniąc się, dostaniesz swoje półtora milijona, nadto meble i ruchomości wartujące sześćdziesiąt tysięcy talarów, klejnotów i biżuteryi przeszło za sto pięćdziesiąt tysięcy liwrów, nie licząc gotówki znajdującéj się w skrzyni, a skrzynia ciężka, zaręczam pana: byłem przy opieczętowaniu.
— Za pozwoleniem, jeszcze jedno zapytanie.
— I owszem panie; i jeżeli tylko będę mógł, odpowiem na nie.
— Dla czego, — rzekł Roger, — mój przyszły teść nie udał się z ofiarowaniem swojéj córki, do mojego przeciwnika, pana Afghano?
— Gdyż sądził, iż panu należało się piérwszeństwo.
— Bardzom mu za to wdzięczny.
— A przytém Indyjanin jest brzydki, pan zaś jesteś piękny kawaler; w swoim kraju jest może jakim księciem, tu zaś jego szlachectwo nie jest uznane; wreszcie nazwisko d’Anguilhem brzmi daleko przyjemniéj dla francuzkich uszu, jak nawpół dzikie Afghano. Pani Afghano! pojmujesz pan, że nazywając się tak, nie można być przedstawioną u dworu. Lecz pomimo to wszystko, jeżeli pan odmówisz dzisiaj...
— No i cóż! jeżeli odmówię dzisiaj? — Jutro udam się do pana Afghano.
— Więc ten ojciec chce koniecznie wydać córkę?
— Jest w wieku stosownym do zamężcia.
— O! wierze bardzo. Słowem, mnie wybraliście na ofiarę.
— To wyrażenie jest bardzo niewłaściwe. Jak można nazywać ofiarą osobę, któréj gwałtem tkają do ręki milijony.
— Możebyśmy ułożyli się w inny sposób, — rzekł d’Anguilhem. — Ten, kto tu pana przysłał, niech zażąda sto, dwakroć, nawet trzykroć sto tysięcy liwrów, dam mu je chętnie.
— To co pan proponujesz, nie ma sensu; sto tysięcy talarów, które pan ofiarujesz, nie są już pańskie, lecz stanowią posag pańskiéj żony.
— Jakto! posag mojéj żony!
— Bez wątpienia; zaślubiając dziewczynę, przyznajesz jéj pan sto tysięcy talarów; i to zdaje się, bardzo naturalnie, skoro z łaski ojca wygrasz półtora milijona.
— Powiedziałeś pan dziewczynę, — zawołał kawaler, — panna jest więc młoda?
— Szczęśliwy, zbyt szczęśliwy kawalerze, przyjmij, ja ci to mówię, przyjmij.
— Posłuchaj mnie pan: znacie mnie, żyję w wielkim święcie, nic we mnie nie ma tajemniczego, i gram z odkrytemi kartami.
— A więc bądź pan aż do końca wspaniałomyślnym graczem.
— Bardzo chętnie; lecz potrzebuję mieć dowód waszego kredytu, przekonać się ile wpływu posiadacie.
— Cóż pan żądasz?
— Niech wydanie wyroku, które miało mieć miejsce po jutrze, odłożone zostanie za dni ośm, a w zamian za to, dam wam moje słowo pod dwoma w warunkami.
— Jakiemiż?
— Jeżeli panna nic jest ułomna, i nie ma, a raczéj ma...
— Rozumiem, kawalerze.
— A więc!
— Zgoda.
— Jakto, zgoda?.. Raczysz mi więc, że...
— Tak.
— W takim razie, masz moje słowo.
— A więc, za dziesięć dni.
— Za dziesięć dni.
— Przyjdę rano, w sam dzień wydania wyroku.
— Będę czekał.
— Winszuję, istotnie winszuję ci kawalerze; urodziłeś się pod szczęśliwą gwiazdą.
I człowiek z brodawkami wziął za kapelusz i wyszedł kłaniając się jeszcze niżéj niż piérwszą razą.
W pięć minut powrócił zmięszany.
— Panie d’Anguilhem, — rzekł, — zapewneś pan sądził, że odkrywszy naszę tajemnicę ocalisz się, i dla tego zapewnie|} pański przyjaciel margrabia de Cretté, znajduje się o dwadzieścia kroków ztąd, w karecie; nie zaprzeczaj pan, poznałem, poznałem liberyją i herby; lecz omyliłeś się pan; udzielona zwłoka jest równą rękojmią dla nas jak dla pana. Jeżeli w tym przeciągu czasu dowiemy się cośkolwiek o pańskich zamiarach, jeżeli jakiekolwiek kroki z pańskiéj strony będą nam zagrażały, ja, jedyny świadek, pojmujesz pan? jedyny, zaprę się wszystkiego, i pan przegrasz proces ze wstydem.
Roger został przygnębiony tą nową groźbą, która odpowiadała tak trafnie jego tajemnym zamiarom; gdyż, jak mówiliśmy, postanowił przy pomocy margrabiego odkryć tajemnicę i wywzajemnić się swoim prześladowcom.
Lecz widząc, że odkryto jego zamiary, zraził się ze wszystkiém.
— Cóż mam czynić, aby pana zadowolić? — zapytał nieznajomego.
— Zejdź pan najprzód, — odrzekł tenże, — a gdy będę widział, że pan odjeżdżasz z margrabim, — odejdę dopiéro.
Roger wziął kapelusz i wypełnił życzenie człowieka tajemniczego.
Znalazł Cretté’go klnącego i rzucającego się w karecie; powiedział mu, że ich odkryto i obaj kazali się zawieść do ogrodu Luksemburgskiego, gdzie długo rozmawiali.
Tymczasem człowiek z brodawkami oddalił się bezpiecznie.
— Nie ma już co robić, — rzekł margrabia do kawalera. — Najlepiéj przypuść że złe już się stało i żeś się źle ożenił. Zresztą, łatwo się pocieszysz spoglądając około siebie i widząc ilu niedobranemi małżeństwami jesteś otoczony.
— Tak, lecz wszystkie te małżeństwa zawarte były w zwykły sposób; ja zaś, co za różnica... pięknie będę okrzyczany. Co na to powiedzą wszyscy nasi przyjaciele?
— Nie będą nic wiedzieli; spodziewam się, że nie myślisz tego rozgłaszać.
— Niech mię Bóg zachowa!
— Zdaje się także, że przyszły pan teść nie będzie się chwalił, że wynalazł nowy sposób kojarzenia małżeństw.
— Niestety! czy nie mówiłeś mi sam nieraz, że w Paryżu mi się nie utai?
— Być może; lecz wszystko można ukoloryzować jak nam się podoba. Zresztą w twojém położeniu, nie ma co wybierać; przypomniéj sobie, że słuchałeś filozofii u Jezuitów w Amboise, i okaż się filozofem.
— Ah! margrabio, łatwo ci tak mówić; lecz powiedz otwarcie, czy zawarłbyś to małżeństwo?
— Ja margrabia de Cretté, posiadający sześćdziesiąt tysięcy liwrów dochodu, nie licząc majątku matki, przyznaję, nie zaślubiłbym téj dziewczyny, nie poznawszy jéj; lecz gdybym się nazywał Roger Tankred d’Anguilhem i gdybym wiedział, że odmawiając mogę umrzeć z głodu, ożeniłbym się z samą Alekto, rozumie się nie kommunikując się z nią późniéj wcale.
— Szczerze mi to mówisz?
— Słowo honoru!
— Lecz ja, wiész, że jestem zakochany.
— Jest to zawsze głupstwo; lecz tą rażą więcéj jeszcze, gdyż jest nieszczęściem!
— Lecz mam utracić Konstancyją!
— Ba! wiész, że góry tylko nie spotykają się, i ty téż kiedyś zejdziesz się z panną Konstancyją.
— Co sobie pomyśli o mnie.
— Wytłómaczysz jéj całą rzecz.
— Będzie mnie przeklinała.
— W takim razie wina byłaby z jéj strony, gdyż nie dowiodłaby rozsądku.
— Nie uwierzy nigdy abym mógł się stać tak niewiernym.
— Powiesz jéj, że twój ojciec to wszystko ułożył, i myśléć będzie, że tym sposobem chciał się zemścić nad panem de Beuzerie.
— Lecz gotowa pójść także za mąż.
— Tém lepiéj dla ciebie, mój kochany: najprzód nie chciałbyś miéć na sumieniu, że z twojéj przyczyny została panną; a potem gdy oboje będziecie w stanie małżeńskim, świat zapomni o waszym romansie, powrócisz w swoje strony, będziesz polował z mężem, będziesz mu dawał obiady, i gdy on będzie prawił komplementa twojéj żonie, ty będziesz się umizgał do Konstancyi. Chociażby nie wiém jak prędko postępował, będziesz miał zawsze przewagę nad nim.
— Ah! gdyby pani de Maintenon cię słyszała, mój Cretté.
— Zdawałoby jéj się, że odmłodniała o cztérdzieści lat.
Po téj rozmowie obaj przyjaciele wstali, i wyszli czynić potajemnie poszukiwania w nadziei, że dowiedzą się czegokolwiek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.