Sylwandira/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Sylwandira
Podtytuł Romans
Wydawca Drukarnia S. Orgelbranda
Data wyd. 1852
Druk Drukarnia S. Orgelbranda
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Sylvandire
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.
Jak kawaler d’Anguilhem, którego damy z miasta Loches i okolic nazywały, jedne pięknym Rogerem, a drugie pięknym Tankredem, spostrzegł że miał serce.

Czas upływał jednostajnie w ten sposób, a baronostwo nie mogli nic postanowić względem przyszłego powołania swojego jedynaka, który dosięgał już piętnastego roku życia, przepędzając dnie całe na polowaniu lub zwiedzaniu konno okolic, i niekiedy tylko oddając się pracy.
Zresztą, kawaler Roger Tankred, postrach zajęcy i sarn, ani pomyślał jeszcze o ułowieniu jakiéj pastereczki. Posiadał wprawdzie z matki, znakomitą skłonność do tkliwości, lecz w Anguilhem nic jeszcze nie przyczyniło się do jéj rozwinięcia. Życie jakie dotąd prowadził, nie dozwalało mu myśléć o tém.
Jednak sposobność się trafiła. Opowiedzmy, jak kawaler Roger Tankred z niéj korzystał.
Baronostwo dawali wielką kolacyją w święta wielkanocne, i cała szlachta na sześć mil w około, była zaproszoną do zamku d’Anguilhem. Kawaler Roger Tankred, dopełniwszy zwykłych swoich obowiązków, o jakich mówiliśmy wyżéj, ubrał się jak mógł najstrojniéj i udał się do salonu, w którym zgromadzeni już byli wszyscy goście.
Rozmowa toczyła się o spuszczaniu drzewa, o przeszłych siewach, o łowach; a że te trzy przedmioty zajmujące były dla szlachty wiejskiéj, nie uważano znacznego opóźnienia jednego z zaproszonych gości: tym gościem był wice-hrabia de Beuzerie, znany w całéj okolicy z takiéj akuratności, że ta weszła w przysłowie. Jednak, gdy ósma wybiła na zegarze, a podług inwitacyi miano zasiąść do stołu o pół do ósméj, żołądki zaczęły się dopominać, a ich właściciele dopytywać się wzajemnie, co mogło zatrzymać opóźniającego się.
To pytanie było tém naturalniejsze, że od chwili jak wybiła wskazana godzina, uważano, że baron śledził okiem z niespokojnością bieg skazówek, i że dwa lub trzy razy baronowa, zapytywana u drzwi salonu, czy można już dawać na stół, odpowiadała głośno:
— Jeszcze trochę, Katarzyno, pan de Beuzerie nie długo zapewnie przybędzie.
Zegar wskazywał już kwadrans na dziewiątą; widocznie wypadek tylko jaki mógł być przyczyną tego opóźnienia pana de Beuzerie. Baronowa d’Anguilhem zaczęła przeto niepokoić się o wice-hrabinę, z którą żyła w przyjaźni, i o pannę Konstancyją, jéj córkę, która będąc na wychowaniu w klasztorze, przybyła na święta do rodziców i miała przyjechać wraz z niemi do Anguilhem.
Wtedy kawaler Roger Tankred otrzymał od barona rozkaz osiodłania Krysztofa i udania się na zwiady drogą ku Beuzerie. Jeżeliby za godzinę powrócił nic nie odkrywszy, miano zasiąść do stołu, bez względu na następstwa.
Roger Tankred, przyjął zlecenie: był to chłopiec zawsze gotów do wszystkiego; wdział długie kamasze na jedwabne pończochy, osiodłał Krysztofa, cztéroletniego podjezdka, skoczył nań, i dzięki kolczastéj gałęzi w jaką się uzbroił w braku ostróg, zdołał przymusić go do galopu.
Czas był prześliczny dla poety: bladawy księżyc ukryty za piętrzącemu się obłokami, ostry wiatr świszczący pomiędzy gałęziami drzew ogołoconych z liści, złowieszcze głosy nocnych ptaków, wszystko to zachwyciłoby René’go, Werther’a lub Hamlet’a; lecz Roger nie czuły był na te nocne piękności: zresztą był głodny, a gdy był głodny, nie wiele rzeczy w naturze, wyjąwszy stół dobrze zastawiony, potrafiło zwrócić jego uwagę. Przeto galopował przeklinając i odsyłając do djabła ludzi nieakuratnych, a przewidując że dzięki temu opóźnieniu potrawki będą przegotowane i pieczyste przypalone, całą winę przypisywał pannie de Beuzerie, która zapewnie dla zrobienia kompletnéj toalety zatrzymała rodziców. Tak rozumując młodzieniec poganiał Krysztofa, który przywykły nawet z kawalerem do wolniejszego chodu, galopował w najlepsze, wydając parę nozdrzami jak fantastyczny koń kochanka Leonory.
Lecz pomimo, że znaczną już przestrzeń przebiegł, Roger nie widział nic jak cień chmur przesuwających się pod księżycem i przyćmiewających jego światło. Kiedy niekiedy zatrzymywał się podsłuchując, lecz nie słyszał nic oprócz szumu drzew poruszających wiatrem; wtedy odwracał z westchnieniem głowę ku Anguilhem, i spostrzegał w oddaleniu, pomiędzy gałęziami drzew, okna zamku. Na ten widok brała go chętka zawrócić konia ku domowi, lecz nie upłynęło dziesięć minut jak wyjechał; nabierał przeto odwagi i zacinał na nowo Krysztofa, z wielkiém zadziwieniem biédnego zwierzęcia, które służąc zazwyczaj za wierzchowca baronów, nie przywykłe było do podobnego obejścia.
Nagle zdawało się Rogerowi, że usłyszał na dwieście lub trzysta kroków przed sobą krzyk; na ten krzyk, jego koń sam się zatrzymał, parskając głośno nozdrzami. Kawaler rzucił oczyma na około siebie; znajdował się w miejscu samotném i bagnistém, na ciasnéj grobli wysypanéj wśród trzęsawisk; noc była posępna, krzyk wydał mu się okropnym: Roger zadrżał.
Jednak powiédzmy na pochwałę imienia Anguilhem’ów, uczucie przestrachu jakiego doświadczył kawaler, krótko trwało i ustąpiło natychmiast na wspomnienie, że mógł być użytecznym tym, którzy wydali ten krzyk rozpaczy. Puścił się przeto galopem, wołając jak mógł najgłośniéj:
— Hola! w któréj stronie jesteście, odezwijcie się!
— Tutaj, tu, — odpowiedział głos bliższy teraz jak piérwszą razą, i który zdawał się wychodzić z głębi ziemi.
— Gdzie? — zapytał Roger postępując zawsze naprzód.
— Z lewéj strony drogi, w bagnisku, tu, tu, pod miejscem gdzie teraz stoisz.
Roger zatrzymał Krysztofa i stajał się dojrzéć co w ciemnościach, które powiększyły się teraz z powodu zupełnego zakrycia księżyca przez chmury. Zdawało mu się, że spostrzegł coś ruszającego się o piętnaście stóp pod jego nogami.
— Czy to pan, p. de Beuzerie? — zapytał.
— Tak, tak, ja sam, kawalerze, — odpowiedział głos; — wydobądź nas ztąd na imię nieba; nasz powóz stoczył się z grobli i ugrzęźliśmy w bagnie.
— Pomocy! p. Rogerze, — odezwał się głos kobiécy.
— Pomocy! powtórzył głos młodéj dziewczyny.
— Ab! biédni państwo de Beuzerie, — zawołał Roger, — zaczekajcie chwilę.
I zeskoczył z Krysztofa. Wówczas usłyszał łoskot, jaki dotychczas zagłuszał odgłos stąpania jego wierzchowca, lecz który teraz wyraźnie dochodził do jego uszu. Koń uderzał nogami w błoto bagniska, tak że ugrzązł w niém po sam brzuch.
Staroświecka kareta, jak mówił p. de Beuzerie, stoczyła się z grobli na doli upadła na płask; lecz dzięki grubości pudła miękości bagna, upadek nie był dla nikogo niebezpiecznym.
Pani de Beuzerie uznała najprzód za stosowne zemdléć, lecz na głos Rogera, przyszła do siebie. Co do jéj córki Konstancyi, ta zniosła wypadek z największą odwagą; rozumie się, że p. de Beuzerie, który nie był nigdzie zraniony, doznawał tylko obawy o żonę i córkę.
Kawaler Roger Tankred, miarkując że nie było czasu do stracenia, zsunął się z grobli i stanął na pudle powozu. Zawołał następnie na woźnicę, aby przyszedł mu na pomoc; lecz ten odszedł po ratunek i nikt się nie odzywał. Wtedy młodzieniec postanowił sam wydobyć pana, panią i pannę de Beuzerie; tym sposobem przysługa jego będzie większa. Najprzód więc otworzył drzwiczki i wydobył z powozu pannę Konstancyją, którą wice-hrabina mu podawała, jak owa matka z potopu, która trzyma swoje dziécię wzniesione po nad wodą. Roger wziął pannę de Beuzerie, i złożył ją na suchém miejscu grobli z równą łatwością, jak gdyby miał do czynienia z ptaszkiem. Następnie, przyszła koléj na wice-hrabinę; to była rzecz trudniejsza. Wice-hrabina była, mówiąc stylem prowincyjonalnym, przystojną kobiétą; miała pięć stóp i cal jeden wzrostu, tłusta była w samą miarę, i mogła ważyć od stu do stu siedemdziesięciu funtów. Jednak zebrawszy wszystkie siły, Roger zdołał wyciągnąć ją na wierzch, gdy tymczasem wice-hrabia pomagał mu, popychając ją od dołu, i po kilku chwilach złożył ją w całości i nienaruszoną obok córki.
Pozostawał p. de Beuzerie, który daleki był od przedstawienia tych samych trudności, co jego żona. Byłto starzec wysoki i suchy, jeszcze silny i rzeźki, który? pomocą Rogera za chwilę dostał się na groble, już znajdowały się jego żona i córka.
Roger, który nie miał już nic do czynienia w powozie, wydostał się także na górę za p.de Beuzerie, od którego równie, jak od dam musiał przyjąć nieskończone podziękowania.
Jednak woźnica nie powracał. Napróżno wołano na niego, głosy gubiły się w samotności i tylko sowy i puszczyki odpowiadały, jakby żartując z biédnych podróżnych.
Roger, którego głód czynił co raz niecierpliwszym, zaproponował, aby nie czekać na woźnicę, który według wszelkiego prawdopodobieństwa, sam się znajdzie, i wziął się do odprzęgania ugrzęźniętego konia, który także za chwilę wydostał się na groblę nie daleko swoich panów.
Szło więc teraz tylko oto, aby się dostać do zamku. Rzecz ta, wydająca się nader łatwą na piérwszy rzut oka, stawała się jednak, jak zaraz zobaczymy, trudną do wykonania, przez okoliczności w jakich się znajdowano. Były tylko dwa konie do odbycia téj drogi, gdyż o powozie ani było myśléć. Trzeba było siedmiu lub ośmiu ludzi, aby go wydostać na groblę. Były więc dwa konie, lecz jeden z nich byt zabłocony: Roger przeto oświadczył, że poprowadzi za cugle Krysztofa, na którego wsiąść mogą wice-hrabina i jéj córka, zaś p. de Beuzerie wsiadłby na drugiego konia. Lecz Krysztof, zagrzany jeszcze biegiem, rżał i bił w ziemię kopytami, co wzniecało obawę w obu kobiétach, i wniosek został odrzucony.
Roger wtedy oświadczył się wsiąść z panią de Beuzerie na Krysztofa, za którego wówczas ręczył, gdy tymczasem wice hrabia i jego córka dosiądą drugiego konia. Lecz, jak mówiliśmy, ten drugi koń był powalany błotem, i wice-hrabina zrobiła po cichu uwagę swojemu mężowi, że gdyby przyjęto ten wniosek, Konstancyja powalałaby swoję piękną, nową suknię pekinową. I ten przeto projekt został odrzucony.
Nakoniec zdecydowano, że pani de Beuzerie, mniéj obawiająca się o swoję suknię jak panna Konstancyja, wsiądzie wraz z mężem na swojego konia, na którego przełożą siodło z Krysztofa, zaś kawaler Roger Tankred jako wyćwiczony jeździec, dosiądzie oklep Krysztofa i weźmie za siebie pannę Konstaneyją.
Przystąpiono przeto do wykonania tego projektu, który musiał jeszcze uledz niejakiéj zmianie. Pan de Beuzerie wsiadł piérwszy na konia, potém Roger podniósł panią de Beuzerie i posadził ją majestatycznie za jéj małżonkiem. Aż dotąd wszystko szło wybornie; lecz w tém miejscu przedstawiła się mała trudność.
Jeżeliby kawaler Roger Tankred wsiadł piérwszy, nie miałby kto pomódz pannie Konstancyi dostać się na konia; przeciwnie gdyby kawaler Roger Tankred posadził wprzód pannę Konstancyją, sam znowu nie mógłby go dosiąść, chyba za pomocą jakiego gimnastycznego skoku, który mógłby się wydawać śmiesznym. Napróżno wszędzie szukano ławki, kamienia lub pnia jakiego. Nakoniec kawaler Roger Tankred, któremu głód coraz bardziéj dawał się we znaki, wynalazł sposób: to jest, że sam siądzie z tyłu za panną Konstancyją, którą w takim razie sam obejmowałby rękami, zamiast coby ona jego się trzymała. Położenie to było wprawdzie trochę za nieprzyzwoite, i usłyszawszy propozycją wice-hrabia i wice-hrabina zmarszczył brwi; lecz wice-hrabina nachyliła się do ucha męża i rzekła:
— Cóż robić mój kochany, kiedy tak trzeba... zresztą to są dzieci.
— Siadajcie więc jak chcecie, — rzekł Pan de Beuzerie, — gdyż czas już raz skończyć.
Wtedy Roger podniósł jak piórko pannę Konstancyją i prawie w téj saméj chwili znalazł się za nią na koniu.
Panna Konstancyja wydała lekki okrzyk przestrachu, o którego przyczynę zapytał się zaraz troskliwy o bezpieczeństwo córki wice-hrabia.
— Nic, panie, nic, — odpowiedział Roger: — w chwili gdy siadałem, panna zachwiała się, lecz teraz nie ma niebezpieczeństwa, gdyż ją trzymam w moich objęciach.
— W objęciach, do pioruna! w objęciach! — mruczał wice-hrabia.
— Daj pokój mój kochany, — rzekła wice-hrabina, — naprowadzisz te dzieci na myśli o których nie mają wyobrażenia.
— Nie mówmy więc o tém, — rzekł wice-hrabia; i tak dobrze użył swoich napiętków, że koń puścił się truchtem. Krysztof udał się za niemi.
Jednakże przyznajmy, że obawy wice-hrabiego chociaż nieco przesadzone, nie były bezzasadnemi; skoro kawaler Roger Tankred poczuł, że panna Konstancyja opiera się na jego sercu, serce to zaczęto bić, jak nigdy jeszcze nie doświadczał. Z swojéj strony, młoda dziewczyna, która będąc wychowaną w klasztorze, piérwszy raz siedziała na koniu, drżała ze strachu i bądź to, że znajdowała w tém nieznaną roskosz, bądź że istotnie w swojéj piérwotnej niewinności, obawa odnosiła górę nad przyzwoitością, przyciskała do piersi rękę, którą obejmował ją młodzieniec, i odwracała się niekiedy ku niemu mówiąc:
— O! panie kawalerze, trzymaj mnie mocniéj, mocniéj jeszcze! O! p. kawalerze, boję się! upadnę.
I za każdą razą gdy się odwracała, jéj jeszcze włosy dotykały czoła młodzieńca, świeży oddech mięszał się z jego oddechem, tak że biédny Roger zapomniał o wzrastającym apetycie, i chciałby był aby ta podróż wiecznie trwała; doznawał nieznanego i błogiego uczucia: jego pierś wzdymała się i każdy powiew wiatru, każdy szura drzewa, każdy promień księżyca zdawał się szeptać mu do ucha:
— Nie prawdaż Rogerze, że jesteś szczęśliwy?
— Tak, — kawaler był szczęśliwy, i panna Konstancyja, nie wiedząc sama dlaczego, była także szczęśliwą. Uczucie trwogi jakiego doznawała, połączone było z roskoszą, z jakiéj nie mogła sobie zdać sprawy, tak, że mówiła sama do siebie, że nigdy nie obawiała się tak przyjemnie, i że strach był uczuciem pełném roskokosznych wzruszeń.
W takiém to usposobieniu serc i umysłu, dwoje młodych ludzi przybyło do zamku d’Anguilhem; odgłos stąpania koni słyszany był od wszystkich gości. Żołądek zgłodniały niema uszu, powiadają, lecz bardzo fałszywie. Przeciwnie zgłodniały żołądek cały zamienia się w słuch, i to słuch bardzo delikatny. Wszyscy wybiegli przeto na przedsionek, i wice-hrabia, wice-hrabina, panna Konstancyja i Roger przyjęci zostali przy świetle illuminacyi.
Baron podał rękę wice-hrabinie, która dzięki téj pomocy dosyć przyzwoicie dostała się na ziemię. Wice-hrabia zsiadł uroczyście na trzy tempa, jak zsiadać powinien każdy dobry jeździec; co do Rogera, ten zeskoczył tylko, wziął w obie ręce pannę Konstancyją, uniósł ją jak piórko i postawił na ziemi tak leciuchno, że nie słychać nawet było, jak dotknęły żwiru maleńkie nóżki młodéj dziewczyny. Wtedy dopiéro przy blasku świec Roger ujrzał dobrze Konstancyją, którą dotąd tylko odgadywał. Cóż powiedziéć o Konstancyi? Oczy prześliczne, niebieskie, włosy blond wydające się zwojami jedwabiu, usteczka jak wiśnie, szyja łabędzia i kibić Sylfidy, Taką była panna Konstancyja de Beuzerie.
Obłok palący jak płomień przesunął się przed oczyma Rogera, któremu zdawało się że umrze z radości.
Udał się, nie śmiejąc podać jéj ręki, za panną Konstancyją, która dostawszy się na ziemię, oddała rumieniąc się ładny ukłon swojemu kawalerowi i zbliżyła się do matki; lecz rzecz dziwna, jego serce tak swobodne i wesołe przed chwilą, ścisnęło się. Zdawało mu się, że młoda dziewczyna rozłączyła się z nim na zawsze. I Roger, biedny Roger, którego znany apetyt wszedł w przysłowie, usiadł do stołu nie mając najmniejszéj chęci do jadła.
Jednakże wielki tryumf oczekiwał Rogera. Niecierpliwość z jaką wyglądano kolacyi, popchnęła wszystkich gości do sali jadalnéj; lecz zaledwie piérwsze danie sprzątnięto, rozmowa przytłumiona głodem, zaczęła odradzać się w zapytaniach; chciano wiedziéć przyczynę opóźnienia państwa de Beuzerie i pytano się dla czego zacna rodzina, która miała odbyć drogę powozem, przybyła konno.
Wtedy p. de Beuzerie opowiedział cały wypadek z wszelkiemi szczegółami, przedstawił kawalera Rogera Tankreda jako swego wybawiciela, unosząc się nad siłą, zręcznością i gorliwością, jakich pomimo młodego swojego wieku dał dowody. Pani de Beuzerie niemniejszemi obsypywała go pochwałami. Sama tylko Konstancyja nic nie mówiła, lecz rumieniła się i spoglądała z boku na Rogera. Roger, który nie spuszczał z niéj wzroku na chwile, dojrzał tego rumieńca i napotkał się z jéj wejrzeniem; a ten rumieniec i to wejrzenie, sprawiły mu chociaż nie wiedział dla czego, nieopisaną roskosz. Nie było o niczém więcéj mowy podczas kolacyi, i przy wetach, kawaler Roger Tankred uznany został jednomyślnie przez wszystkich gości za wybawiciela całéj rodziny w ogólności, a panny Konstancyi w szczególności.
P. d’Anguilhem zachwycony był wgłębi duszy, widząc, jak korzystnym był dla jego syna wypadek w bagnach. Myśląc nad przyszłym losem kawalera, baron szukał zawsze dla niego postanowienia, a panna Konstancyja, która z śmiercią rodziców miałaby do sześciu tysięcy franków dochodu, była wyśmienitą dla niego partyją. Możnaby wówczas połączyć Beuzerie z Anguilhem, zakupując trzy lub cztéry mile bagien, przepysznych do polowania, lecz zkąd inąd całkiem bezużytecznych, które możnaby nabyć za małe pieniądze, a co razem uformowałoby jedną z najwspanialszych baronii w Turenii. Dzieci rodzone z tego małżeństwa posiadałyby wówczas wzgórza i dolinę, jak było za czasów największéj potęgi ich dziadów. Baron, któremu ten plan bardzo przypadał do smaku, był nadzwyczaj wesoły podczas wieczerzy, śpiewał nawet przy wetach.
Rzecz się przeciwnie miała z panem de Beuzerie. Jak gdyby przewidywał zamiary barona, wice-hrabia, który usiadł już do stołu z miną pełną godności, pochmurzał się co raz bardziéj i ku końcowi obiadu dał znak swojéj żonie, aby się także miała na ostrożności, który to znak wicehrabina zrozumiała z pojętnością małżeńską, godną największych pochwał. Co więcéj: ponieważ posadzono dwoje dzieci obok siebie i ponieważ, zamiast jeść, jak powinny robić dzieci od dwunastu do piętnastu lat, rozmawiali z sobą po cichu, jak kochankowie; państwo de Beuzerie, rzucali na córkę piorunujące spojrzenia których Konstancyja, zajęta wcale czém inném, zrazu nie uważała, lecz nareszcie dostrzegłszy ich, mięszała się tém bardziéj że nie domyślała się bynajmniéj przyczyny gniewu swoich rodziców.
Przeto, skoro tylko wstano od stołu, pani de Beuzerie wzięła swoję córkę za rękę i posadziła przy sobie, zaś p. de Beuzerie oświadczywszy że chciał dziś jeszcze odjechać, wyszedł dowiedzieć się o swojego furmana.
Wice-hrabia powrócił w rozpaczy; jego furman przyszedł pijany jak bela, a powóz pozostawał ciągle w bagnie: wówczas, jak grzeczność nakazywała, baronostwo ofiarowali swoim sąsiadom pokój w zamku. Lecz na tę propozycyją, która nie miała wszakże nic zdrożnego, pan de Beuzerie tak się widocznie skrzywił, że baron nie nalegał wcale, lecz zaproponował, aby założyć konia wice-hrabiego do karyjolki barona; tym sposobem państwo de Beuzerie będą mogli, jak zdawali się gorąco pragnąć, téj jeszcze nocy być w swoim zamku; nazajutrz zaś ludzie pana d’Anguilhem wydobyliby powóz z bagna i odprowadziliby go do Beuzerie.
Ten projekt został przyjęty z zapałem przez wice-hrabiego i wice-hrabinę, z wielkiém zmartwieniem panny Konstancyi i kawalera Rogera, którzy zamienili z sobą pełne łez spojrzenie, na szczęście niespostrzeżone przez nieugiętych rodziców młodéj dziewczyny. Nie długo oznajmiono, że koń wice-hrabiego założony do karyjolki barona.
Trzeba było się rozłączyć; biédne dzieci widziały się od dwóch godzin po raz piérwszy, a zdawało im się, że się znały od dzieciństwa. Baron i wice-hrabia uścisnęli sobie ręce; pani d’Anguilhem i pani de Beuzerie pocałowały się; Konstancyja ukłoniła się pięknie całemu towarzystwu, i rzuciła smutne spojrzenie na kawalera Rogera Tankreda; potém wiedli wszystko troje do karyjolki, koń ruszył, i słychać było tylko oddalający się turkot kół, który nareszcie całkiem ucichł.
Roger nie powrócił do salonu z resztą towarzystwa. Pozostał na progu, zkąd pobiegł potém po bramy podwórzowéj, tam stał smutny i nieporuszony, z oczyma zwróconemi w stronę, w którą oddalała się karyjolka, chociaż dawno już jéj nie widać było. Bez wątpienia pozostałby tak do świtu, gdyby nie poczuł, że go ktoś uderzył po ramieniu. Był to jego nauczyciel ksiądz Dubuquoi, który przyszedł do niego mówiąc, że dłuższa nieobecność w salonie, mogła być uważana przez tych którzy pozostali, za niegrzeczność. Roger otarł skrycie dwie wielkie łzy, które mu spadły na policzek, i udał się za swoim guwernerem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.