Superbus

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł „Superbus“
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


SUPERBUS“.

— Czesław Filarski! — zawołał kapitan.
Z szeregu żołnierzy 6-go pułku artylerji, wystąpił młody chłopak i zatrzymał się przed oficerem.
— Rozkaz dzienny wspomina twój czyn: pierwszym strzałem swojej armaty rozbiłeś karabin maszynowy bolszewików.
Oczy chłopaka zabłysły dumą i radością, a twarz spłonęła.
Stał wyprostowany i milczał.
— W imieniu służby, dziękuję ci!
Kapitan mocno uścisnął rękę ochotnika.
Było to pod Radzyminem 15 sierpnia 1920 r., gdy bolszewików, dążących do Warszawy mężnie odparła polska armja, zasilona młodzieżą ochotniczą.
Czesław Filarski powrócił do szeregu, a później razem z swoją baterją — na kwaterę. Koledzy z gimnazjum w Jaśle zebrali się i zaczęła się jedna z tych pogawędek żołnierskich, na którą składały się wspomnienia z niedawnych czasów, gdy cała ta bohaterska dziatwa żyła jeszcze pod strzechą rodzinną.
— Czy pamiętasz, „Superbus“ — zapytał jeden z ochotników — jak to czytaliśmy filozofów, historyków i jak ty, nasz prezes, kazania prawiłeś o postępach cywilizacji i fatalnych skutkach wojen?
— Pamiętam doskonale! — zawołał zagadnięty Filarski. — Ale to dobre na zimno, a na gorąco — to i wojna wcale miła rzecz.
Zaśmiał się i mówił dalej:
— Siedząc w wygodnem mieszkaniu i popijając białą kawę, przez mamusię przygotowaną, tak przyjemnie było gawędzić o złotym wieku pokoju, postępu i szczęścia ludzkości, a w kilka dni potem, pamiętacie? Już zwoziliśmy sami, ciągnąc, jak konie, amunicję na Pragę, spaliśmy na gołej ziemi, niebardzo suto było z żywnością, a jednak humory mieliśmy przednie! Pamiętacie, jak łażąc po Warszawie, dość arogancko zaczepialiśmy każdego młodego cywila — pytając z przekąsem: „Kto szanownego młodziana do armji nie puszcza?“ E, wszystko wtedy się zmieniło, gdy odczytaliśmy odezwę Hallera. Filozofja, historja, cywilizacja — precz, poszły pod stół, a na pierwszy plan wylazły i rozpanoszyły się karabiny, kulomioty i armaty! Bo to nie o piękne słowa i myśli chodziło, tylko o Polskę!
Zgromadzeni żołnierze śmiali się wesoło.
— Nie poznają nas, gdy powrócimy do domu, czarni, obdarci i brudni, jak djabli! — zawołał jeden z ochotników i wystawił nogę w porwanym na strzępy bucie. — Jutro muszę lecieć i żebrać o buty, bo to podobno kupcy warszawscy naprzysyłali nam prezentów za odparcie Moskali.
Długo jeszcze siedzieli w chałupie i rozmawiali koledzy, a rej śród nich wodził, jak niegdyś w gimnazjum „entuzjasta Superbus“.
Jak gromił dawniej krwiożercze, wrogie kulturze pierwotne instynkty ludzi i barwnie malował grozę i ohydę wojny, tak teraz upajająco opisywał zgiełk i grzmot bitwy, doskonale imitując trzask strzelaniny karabinowej, grzechotanie kulomiotów, ryk dział i huk lecących i wybuchających pocisków armatnich.
Paliły się młode serca do nowych bojów za ojczyznę, do bohaterskich czynów, do chwały.
Było to szczere, młode, szlachetne uniesienie i zapał prawdziwie rycerski.
Wszystko się zmieniło, wszystko się zlało w jednnym porywie, zatarły się, znikły bez śladu różnice przekonań i poglądów. Wszyscy rozumieli się od pierwszego słowa i wszystkie serca biły jednym rytmem.
Nikt nie pamiętał o sobie, o wywczasie, o wygodach i o życiu spokojnem w tych dniach walki o byt kraju.
Wszystkie myśli były przy ojczyźnie, która zmagała się z wrogiem o swoją wolność i istnienie. Nawet wtedy, gdy śmierć już zaglądała w oczy i gdy odczuwano jej zimne, nielitościwe tchnienie.
Tak było i z Czesławem Filarskim, gdy, chory na zapalenie płuc i szkarlatynę, przywieziony z frontu 28 sierpnia, cicho, bez skargi umierał na łożu szpitalnem, szepcząc słabnącemi już ustami, z ostatnim błyskiem w gasnących źrenicach:
— Umieram, ale to — nic! Warszawę obroniliśmy!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.