Strona:Zweig - Amok.pdf/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się przypatrzeć i do każdego z nich czułem nienawiść, gdy ich widziałem tak wygodnie rozpartych, żarłocznych, gdy we mnie żarzyło się wszystko. Zazdrość mnie opanowała, że inni są tacy pewni siebie, syci, bez udziału w męce świata, bez zrozumienia dla cichego szaleństwa, które się odzywało w piersi ginącej z pragnienia — ziemi.
Kelner przyniósł mi jedzenie. Spróbowałem jeden kąsek, ale nie byłem w stanie go przełknąć. Wstręt miałem do jadła. Zanadto byłem przepełniony dusznością, parą, wyziewami cierpiącej, chorej, przemęczonej natury.

Obok mnie posunął ktoś krzesło. Drgnąłem. Każdy odgłos bolał mnie teraz, jak dotknięcie rozpalonem żelazem. Spojrzałem w tę stronę. Siedzieli tam obcy ludzie, których nie znałem. Jakiś starszy pan z żoną, spokojni, porządni mieszczanie, o okrągłych oczach. Ale naprzeciw nich, napół do mnie plecami zwrócona, młoda dziewczyna, zapewne córka. Tylko kark jej widziałem, biały i szczupły, a nad nim jak hełm stalowy, obfitość czarnych, prawie granatowych włosów. Siedziała bez ruchu i po tem odrętwieniu poznałem ją. Była to ta sama dziewczyna, która przedtem stała na tarasie, pragnąc, oczekując deszczu, jak biały spragniony kwiat. Jej małe, chorobliwie szczupłe palce bawiły się niespokojnie nożem, ale tak, że nie słychać było żadnego dźwięku, i ta cisza wokoło niej była dla mnie dobrodziejstwem. Ona także nie mogła jeść. Raz tylko jej ręka wyciągnęła się po szklankę. Ach, i ona czuje także tę gorączkę natury, pomyślałem uszczęśliwiony, sądząc po tym

90