Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
47

— Tak, synusiu, mała, ale ty już duży jesteś, nie dasz Marysi zrobić krzywdy, co?
— Ne das — odpowiada Jędruś i energiczne fałdeczki występują na jego czoło.
Jagna wstaje, ciężko jej odejść od tego drobiazgu, niech Bóg zachowa, jaki pies wściekły albo i żmija wypełznąć może...
— Da se to radę taka kruszyna? — myśli, z niepokojem patrząc na dzieci.
Szkoda, że nie może ich wziąć na łąkę. Ale łąka mokra i cienia nad nią ani odrobiny... A tu niema czasu na rozrzewnienia. Trzeba iść, bo już i Wojciech, zgrabiwszy kawałek łąki, woła na nią zdaleka.
Wzdycha Jagna i idzie, ale odwraca się jeszcze, żeby rzucić okiem na płachtę białą z siedzącemi na niej dziećmi, wtuloną w zieloną miedzę, wijącą się między łanami srebrzącej się w słońcu pszenicy.
— Jendruś, nie bedziesz się bał? — pyta jeszcze.
— Ne bedzies — odpowiada jej malutki.
Uśmiecha się Jagna i duma wzbiera w jej sercu, że zuch wyrośnie z chłopaka. Ale po chwili znowu troska występuje na jej czoło.
— Oj, Wojtek, nie uchowa się nam Jendruś, bo jest do krzty niebojący.
— Będzie, jak Bóg da — odpowiada Wojciech, kiwając poważnie głową i spogląda w niebo, śledząc białe baranki, posuwające się od zachodu.
— Śpieszwa się Jagna, żebyśwa dziś siano zwieźli, bo na jutro będzie deszcz — mówi, poczym milkną oboje i tylko grabie migają w ich rękach.