Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
115

bo zaraz po wyjeździe wujcia burza wiosenna zerwała się nad Zielonym Dworkiem.
Wichura szaleje, drzewa szumią i gną się ku ziemi z żałosnym jękiem, strugi deszczu nieustannie biją o szyby okienne.
Przez otwarte drzwi salonu strumień światła zalewa białe łóżeczko Haluni, a z pod wysmukłych, delikatnych palców mamy płynie melodja, która tyle razy kołysała Halunię do snu. Nie płacz Haluś, nie płacz, nie płacz, nie żałuj! Nie płacz Haluś, nie płacz, nie płacz, nie ża-a-łuj...</poem> I Halunia już nie płacze. Nie płacze, choć ją jeszcze bardzo oczy pieką i choć jej się przypominają same smutne rzeczy. To o tatuśku, że mieszka aż w Krakowie i pewnie znowu spóźni się na obiad w niedzielę, to o Krzysi, że jej się jeden buciczek zgubił, a kto wie, czy ciocia Inia przyszle Haluni nową lalkę na imieniny, to o Boźuńce, która tam czeka i czeka w niebie.
— A jak ja jesce pomyślę — ze juz moze migdalątka o mnie zapomnialy — zrywa się ostatnie łkanie w piersi Halusi, ale już żadna łza popłynąć nie chce.
A fortepjan śpiewa dalej:

Uśnij Haluś uśnij, aniołek cię uśpi,
Mama cię utuli w malowanej luli...

Nie, nie, już niech lepiej mamuśka nie namawia. Halunia przecież nie może zasnąć, bo musi jeszcze