Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   63   —

koni, znarowionych biciem, potem głośny plusk, jakby wielki ciężar wpadł do wody, potem znów krzyki, przekleństwa, świst batów, którymi smagano biedne szkapy i znów plusk okrutny, poczem na chwilę umilkło wszystko, aż jeszcze na jeden moment ozwały się krzyki i wołanie ratunku, ale już słabsze.
— Dobrze was poprowadziłem, niema co mówić, na samo jeziorko wyrychtowałem drogę, teraz się szołdry pławcie, ino tyla złego, co będą mi się was strachały źrebce, jak je do brodu w lecie zawiodę — mruczał Michałek, a taka wtedy była złość całego narodu polskiego przeciw Szwedom za to, że na Matkę Boską Częstochowską nastawali, że chłopak nie wyrzucał sobie nawet swego postępku. Myślał tylko o tem, jakby teraz szczęśliwie dostać się do Rudnika, a musiał pilnie drogę rozpatrywać, bo noc była ciemna, choć oko wykol, a źrebiec zziajany zapadał w błoto po kolana.
Zlazł z wierzchowca, cugle w ręce chwycil i szedł, uciarany, jak nieboskie stworzenie, tchu w sobie nie czując od wielkiego zmęczenia, ale i od wielkiej radości, która mu piersi rozpierała. Choćby go kto na sto koni wsadził, jeszczeby mu takiej uciechy nie sprawił, jaką on teraz miał. Tchu nie czuł, a przyśpiewywał raz po raz:

Łupże Szwedów, łup! i ze skóry złup,
Tnijże Szwedów, tnij, to ich będzie mniej!