Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   62   —

raz głębiej w bagno, kładły na dyszlach. Przez chwilę cały tabor zatrzymać się musiał, furmani pozłazili z wozów, żeby dźwigać zagrzęzłe koła, pomagali im nawet żołnierze, jadący w tylnej straży. Michałek nie rozumiał, co mówiono, domyślał się tylko ze szwargotu i krzyków, że Szwedzi się wściekli. Ściskał w ręku szkaplerz i żegnał nim źrebca, żeby nie zarżał do koni.
— A jeśli zarży? — myślał.
Byłby zgubiony, bo Szwedzi stracili cierpliwość, knecht z pierwszej furmanki klął i wołał na przewodnika.
— Chlopaka, galgan, gdzie ty się podziala? pójdź do noga! ja ciebie będę zabila, ja ciebie ze skóry obdarla, jak ten węgórz z tego blota. Chlopaka, zara pójdź gałgan. Mein Gott, gdzie ten hultaj, halt! halt! stój! tu byla woda!
— Top się, psi synu, utopcie się wszyscy co do jednego, razem z waszymi kapelusikami, kiedyśta do Polski wleźli — pomyślał Michałek i odetchnął lżej, bo minęły go już wszystkie trzy wozy, a żołnierze, jadący konno, ruszyli za nimi, poganiając z całych sił wierzchowce, może chcieli się przekonać, co znaczą krzyki, dochodzące od furmanek.
A krzyczano tam coraz głośniej po szwedzku, po niemiecku, nawet z kiepska po polsku, bo pruski knecht wołał wciąż na Michałka i klął go od polskich dyabłów i od swoich teuflów. Słychać było szamotanie się i kwik