Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   15   —

i zliczyć tej ćmy niepodobna, która się do Polski po nasze dobro pchała. Wojaków nazywano potem szlachtą, szlachta zatem dzień i noc czuwać musiała, żeby na każde zawołanie króla lecieć do tej granicy, od której właził rabuś, i wyganiać go, skąd przyszedł. Nie było wtedy takiego wojska umundurowanego i z jednakową bronią, jako dziś, tylko szlachta siadała na konia i pędziła z szablą na nieprzyjaciela, a król albo wódz, co go hetmanem nazywano, dowodził wszystkimi rycerzami. To było jednak złe, że rycerze zapomnieli, jako braćmi są tych kmieci, którzy orali ziemię, i zaczęli nimi gardzić, przechwalając się, iż lada kto potrafi za pługiem chodzić, a krew swoją i życie za Polskę dać nie każdy rad. Zaczęli też rycerze w hardości swej upominać się o coraz większe dla siebie prawa, gdy zaś król się temu sprzeciwił, to mu zaprzeczali władzy i zgoła słuchać go nie chcieli. W każdym kraju trafi się takie popsowanie narodu, u innych ludów było jeszcze daleko gorzej, a jednak powoli naprawiali sobie ład w domu i nikt im w tem nie przeszkadzał; u nas jednak stało się inaczej. Zaraz różni sąsiedzi zaczęli się zwiadywać, że w Polsce zgody niemasz, i dalej zaczynać z nami zwadę, żeby kawał ojczyzny albo bodaj i całą zabrać. Najpierwsi weszli do nas Niemcy i już nie dali się wygonić, owszem, coraz dalej leźli w kraj, jako, nie przymierzając, nierogacizna, której jeśli