Strona:Zofia Bukowiecka - Michałek.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   7   —

dzwonkiem na wieży kościelnej; zakrystyan znał swoje obowiązki, choć więc nagana proboszcza tkwiła mu jeszcze w pamięci, odchrząknął tylko gorycz z języka, zadzwonił ostro kluczami i poszedł do kościoła zapalać świece przed ołtarzem. Ale zaraz na progu czekała go nowa alteracya z babami, które w kruchcie pacierze odmawiały.
— Umiecie garść po tynfy do proboszcza wyciągać, a kościoła to dziś żadna nie zamiotła — łajał pan Piotr, bo wogóle nie lubił kobiet, im też przypisywał wszystko złe na świecie. Sam nigdy żenić się nie chciał, jedną Wojciechową szanował, a nawet z organiściną wieczną wiódł kłótnię o komżę, której mu prać nie chciała, chociaż to był jej obowiązek.
Komżę przywdziewał zakrystyan, żeby do mszy służyć proboszczowi, bo żaden z chłopaków, zdaniem p. Piotra, nie umiał dość dobrze ministrantury.
Stare kości odmawiały wprawdzie posłuszeństwa, ale wolał klęczyć na gradusach, niż słuchać z ławki, jak młokosy pędziwiatry pytlem recytują confiteor, a co gorsza, na jaskółki od ołtarza zyzują, bo się ptaki pod kościelnym sufitem za muchami uganiały.
Żal było Piotrowi Maryanny, czy może wziął do serca naukę proboszcza, dość, że raz po raz wieczne odpoczynki za zmarłą i jej męża odmawiał.
Za cieślę Wojciecha jeszcze gorliwiej, niż