Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 053.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przechadzkę. Przecudnyż to był poranek, jeden z tych pełnych słonecznej radości świtów, co tak odmładzają ulice starego Paryża. Szedłem krok za krokiem, rozpytując przechodniów na każdym rogu o ulicę Dauphiné. Przybywszy wreszcie na nią, poznałem z trudnością hotel, w którym rozkwaterowaliśmy się za naszem przybyciem. W tej samej chwili wszakże strach mnie ogarnął iście dziecięcy. Lękałem się, że jeźli się Małgorzacie niespodzianie ukażę, gotowa paść nieżywa. Najlepiejby tedy było uwiadomić wpierw tę staruszkę, tę panią Gabin, która mieszkała obok nas. Ponieważ atoli wciąganie pomiędzy mnie i Małgorzatę osoby trzeciej niebardzo mi przypadało do smaku, nie mogłem się zdecydować. Równocześnie w głębi mej istoty dawała mi się uczuć jak gdyby wielka próżnia, coś na kształt ofiary uczynionej sercem od dawna...
Dom cały złocił się w słońcu. Poznałem go w końcu zupełnie po trochę podejrzanej restauracyi na parterze, z której nam przynoszono jedzenie. Podniósłszy oczy, wpatrzyłem się w ostatnie z okien na trzeciem piętrze, na lewo. Było szeroko rozwarte. Naraz młoda, nieuczesana kobieta w niedopiętym kaftaniku, wsparła się na niem łokciami, tuż za nią zaś ukazał się ścigający ją młody człowiek i przysunąwszy do niej usta, pocałował ją w kark. Nie była to jednak Małgorzata. Przypatrywałem się temu wszystkiemu bez żadnego zdziwienia zgoła. Zdawało mi się, że mi się to wszystko śni, a także