Strona:Zgon Oliwiera Becaille (Émile Zola) 035.jpg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie żałowali drzewa — rozległ się ochrypły głos jednego z karawaniarzy. — Koryto jak na wyrost...
— Będzie mu wygodniej — wesoło odparł drugi.
Nie byłem zbyt ciężki, cieszyli się z tego; mając na dół trzy piętra. Kiedy mnie wzięli za nogi i za ramiona, naraz dał się słyszeć gniewny głos pani Gabin.
— Przeklęty bęben! Wszędzie musi nos wetknąć!... Czekaj! dam ja ci zaglądać przez szparę...
To Dédé, uchyliwszy drzwi, wściubiła pewnie do pokoju swą rozczochraną główkę. Chciała zobaczyć, jak pana będę[1] pakować w pudło. Klasnęły dwa rzęsiste policzki, po nich bek. Następnie matka wróciła i dalejże w gawędę o córce z posługaczami, którzy układali mnie tymczasem w trumnie.
— Ma dopiero dziesięć lat i niezłe z niej dziewczysko, tylko ciekawa!... Ja ją bardzo rzadko biję, ale trudno... dziecko musi słuchać...
— Moja pani — odpowiedział jeden z ludzi — wszystkie dzieci są takie. Niech tylko gdzieś ktoś kiwnie, już się to zaraz kręci koło nieboszczyka jak muchy...

Ułożono mnie wygodnie i mogłoby mi się zdawać, że jestem wciąż jeszcze w łóżku, gdyby nie niewyraźne uczucie przykrości w lewej ręce, zanadto przyciśniętej do desek. Jak zresztą powiedzieli, bardzo mi tam było dobrze, dzięki mej drobnej budowie.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – będą.