Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go... tę świnię co nie sieje, nie orze.... Zbyńku, Jerzyku! Wy nigdy, nawet przez szybkę, nie użyliście takich cudów!... Matka wam da... macie tutaj na wafelka... kupcie sobie na rogu... tylko nie przechodźcie przez środek, bo wpadniecie pod co... moje aniołeczki!“... Dawała im rzeczywiście, bardzo rozczulona. Wypełzali spod stołu, wychodzili małpio uradowani, pochyleni do przodu jak dwa małe orangutangi. Kamil nie wiedział w takich razach gdzie złośliwa ironja a gdzie szczere współczucie. Nie zrażał się, ciągnął dalej. O pierwszej spowiedzi, o życiu w szkole, a wycieczkach w góry...
Ciotki spodlały nieco. Stały się obce i oschłe, skłonne do drwin. Ciotka Zosia zupełnie już zagubiła swój wdzięk, stała się niechlujna, zwisały na niej zbyt luźne, poplamione sukienki, człapała po mieszkaniu w przydeptanych pantoflach, na głowie nosiła okropne chustki, spod których strzępiły się kosmyki włosów. Malowała sobie wargi, drapała się, wyglądała prawie odrażająco. Ciotka Stasia była schludna, ale straciła dawną werwę, zapracowywała się, jedząc, nie przerywała szycia. Żywiono się przeważnie chlebem i herbatą; trochę szmalcu lub jakiejś wędliny. Gotowane obiady zdarzały się rzadko, nie było czasu, kuchnia służyła do grzania żelaz do prasowania. Cały dzień trwała krzątanina, syczały mokre prasowaczki, dźwięczały żelaza, maszyna do szycia warczała. Było duszno, ciasno. Kamila zawalano stosami przodków od kamizelek, musiał je oczyszczać z fastryg, starano się go nauczyć podszywania pod-