Strona:Zbigniew Uniłowski Na dole.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

osiem lat, Jerzyk ze sześć, ciągle jeszcze mocno zaprzyjaźnieni ze sobą, nierozłączni, powiązani jakiemiś wspólnemi misteriami. Niechętnie chodzili, żeby tak stanąć prosto i pójść. Raczej na czworakach, pod stołem czy w jakiej jamie na podwórku. Lubili życie odosobnione i w możliwie największym mroku. Dotykali się, Zbyszek wąchał Jerzyka, ten się zagapiał, na widok Kamila wykrzywiali się obrzydliwie, skrzeczeli, wywieszali języki na podbródki. Kiedy ciotka Zosia próbowała ich pieścić, poddawali się niechętnie, mrużyli oczy, zwisali jej z kolan, patrzyli na siebie porozumiewawczo, radzi umknąć w najciemniejszy kąt. Jeszcze dawniej Kamil się zorjentował, że ciotki, wyczulając się nad nim, załatwiały jakieś swoje wewnętrzne historje. Miewały takie napady, uderzało je nagle, wyładowywały się. Kamil był w takich razach wdzięcznym przedmiotem, doskonale się do tego nadawał ze swem sieroctwem, perypetjami. Wszyscy jakoś często przebywali razem, w mieszkaniu było ciasno, jedno potrącało drugie. Sprawiły to plany ciotek na przyszłość, a także bezczynność Kamila i jego niechęć do ulicy w związku z Jacusiem i plotkami bab. Nauczył się opowiadać, do tego stopnia, że któraś z ciotek coraz wołała: „Kamilek, opowiedz