Strona:Zbigniew Uniłowski - Wspólny pokój.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziwka. Postąpiła ze mną jak ze smarkaczem, głupim, bezczelnym smarkaczem. A, niech tam! Już mnie nie będzie dręczyła myśl o tobie, panno Leopard. Poznałem cię. A może masz rację. Kto wiedzieć może. Głupstwo. Hurra! Precz. Czem skończy się to wszystko?
Długo szarpał klamkę drzwi. Otworzyła mu je Teodozja. Miała potargane włosy i różową twarz. — Ale walił pan. Ja spałam.
Stała na progu, a lekka sukienka obciskała jej pełne kształty. Prócz niej, nikogo nie było w domu. Lucjan wszedł do pokoju, zdjął palto. Stał przed oknem i patrzał na mrokiem objęte podwórko. Zegar dźwięczał w ciszy. Z lewą ręką w kieszeni marynarki, Lucjan stał i palił papierosa. W głowie kotłowały się myśli, jak gromada niesfornych dzieci. Tak, dzisiaj mam dzień rzeczy ważnych. No, dalej więc, czego tu się namyślać.
Zaciągnął się kłębem dymu i wszedł do pokoju Teodozji. Leżała nawznak, z rękoma podłożonemi pod sploty swych rudych włosów. Zapytała:
— Śnieg pada?
— Nie, nie pada. Wyspała się pani?
— Aha. Całą noc miałam dyżur w szpitalu.
Cisza.
— Pozwoli pani usiąść obok siebie, na łóżku?
— Tak, jakby nie było gdzieindziej miejsca. Siadaj pan.
Wcisnął papierosa w ziemię doniczki. Usiadł obok niej i położył drżące ręce na jej piersiach.